Atomic Blonde

Wielka draka w Berlinie – David Leitch – „Atomic Blonde” [recenzja]

Streszczę Wam fabułę Atomic Blonde. No więc, Berlin z czasów Zimnej Wojny gości w swych progach wyjątkowo skuteczną agentkę brytyjskiego wywiadu, która porwała się na naprawdę niebezpieczną wycieczkę. Celem jej podróży jest odnalezienie zabójcy kolegi po fachu oraz przechwycenie pewnego, bardzo ważnego dokumentu. W skład atrakcji eskapady  wchodzą m.in. strzelaniny, zawrotne pościgi, pokazy umiejętności walki wręcz oraz festiwal kłamstw, spisków i niedomówień. Prawda, że brzmi banalnie?

Na szczęście za przeniesienie tego zbioru klisz na duży ekran odpowiada, cieszący się opinią speca od współczesnego kina akcji, David Leitch. Najnowsze dzieło współtwórcy Johna Wicka zachwyca przede wszystkim, zapierającą dech w piersiach, formą. Opowieść  o niebezpiecznej blondynie to ostra jazda bez trzymanki, celebrująca swoją przerysowaną komiksowość.  Tego typu bezpretensjonalności brakowało ostatnio amerykańskiemu mainstreamowi.

Konstrukcja filmu przypomina efektowny teledysk. Każda scena akcji to mistrzowsko zaaranżowany balet przemocy, w stylu wczesnego Johna Woo. Poszczególne pojedynki jednocześnie urzekają gracją i uderzają neandertalską brutalnością. Z kolei towarzyszące poczynaniom protagonistki syntezatorowe melodie tuzów popu lat osiemdziesiątych stanowią wisienkę na torcie audiowizualnej uczty. Mariaż zmyślnej choreografii, nostalgicznego gustu muzycznego i nieoczywistego piękna industrialnego krajobrazu Berlina, owocuje pieszczącym zmysły spektaklem.

Wystylizowane do granic możliwości kadry ukazują swoisty triumf X Muzy. Atomic Blonde to kino w najczystszej postaci, nieskażone socjologiczną publicystyką i wydumaną pseudofilozofią. Mimo że główna oś fabularna zdradza inspiracje motywami rodem z politycznego thrillera, brak tu silenia się na rozliczanie historii i podejmowanie tematów „ważnych”. Zimnowojenny krajobraz pełni funkcję czysto użytkową – ma za zadanie w zgrabny sposób scalić popkulturową ikonografię pewnej epoki z elementami szpiegowskiej sagi.  Wizja reżysera uwodzi nas światem opartym na całkowicie autonomicznych zasadach. Kolorowe uniwersum Leitcha zapewnia eskapizm na znacznie wyższym poziomie niż większość superprodukcji Marvela i DC.

Brawa należą się również odtwórczyni głównej roli. Charlize Theron brawurowo kreuje postać rodem ze słynnej piosenki Toma Jonesa. Jej urok osobisty i magnetyzująca charyzma, sprawiają, że skupia na sobie uwagę nawet podczas mniej widowiskowych momentów. Aktorka przeżywa drugą młodość i udowadnia, iż nigdy nie jest za późno na karierę ikony kina akcji. Agentka Lorraine stanowi kolejny (po Furiosie z Mad Maxa) udany flirt z tą konwencją. Jeśli Liam Neeson zobaczył jej popisy, to na pewno miał ochotę przybić symboliczną „piątkę”.

Oczywiście ta adoracja powierzchowności powoduje niedostatki merytoryczne. Nadziewana twistami intryga sprawia wrażenie nieco wymuszonego spoiwa, próbującego połączyć kaskaderskie popisy w logiczną całość. Zdaje się, że nudziła ona samego reżysera, ponieważ poprowadził ją znacznie mniej błyskotliwie niż momenty fizycznych konfrontacji. Trochę też szkoda, że potyczki nakręcone za pomocą długich ujęć to tylko pojedyncze ozdobniki, w zdominowanym przez nerwowy montaż widowisku. Oj, chciałoby się ujrzeć dwugodzinną wiązankę wszystkich tych ekscytujących pojedynków, obserwowanych przez bardziej cierpliwe i metodyczne oko kamery. Zdaję sobie jednak sprawę, że muszę moje marzenia schować do kieszeni, ponieważ twórca nie zamierzał nakręcić drugiego Stalkera (mimo bezsprzecznej sympatii do Tarkovsky’ego).

Atomic Blonde nie tylko spełnia oczekiwania żądnej mocnych wrażeń widowni, ale także karmi ją przebłyskami artystycznego kunsztu. Reżyserowi udała się ekstremalnie trudna sztuka – zanurzył się po uszy w hollywoodzkim bajorze i wypłynął na brzeg, czysty jak łza. Czekam więc z niecierpliwością na kolejne dokonania pana Davida.

Ocena : 7/10

Fot.: Monolith Films

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *