C’est la vie – Manu Larcenet – „Codzienna walka” [recenzja]

Ten komiks jest wybitny. Piszę o tym od razu, bez wstępów i zbędnych ogródek, bo już teraz wiem, że cokolwiek o nim napiszę, nie wyrażę nawet ułamka tego, co kłębi mi się w głowie po jego lekturze. Codzienna walka ma w sobie tyle mądrości, tyle wzruszeń, tyle lęków i tyle prawd, że pisać o tym komiksie, to jak porywać się z motyką na słońce. Cóż ja bowiem mogę napisać, czego nie wyraził już Manu Larcenet swoim dziełem? Czy ja, tak mała przy nim i tak głupiutka, mogę w ogóle rościć sobie prawo do wyrażania opinii o historii Marco? Historii, w której artysta zawarł całe życie. Nie swoje, nie głównego bohatera, nie Twoje czy moje. Po prostu życie, codzienną walkę, jaką jest, i codzienną ucieczkę. Bo ucieczka, jak mawia staruszek, też jest czasami formą walki. Uciekam się więc do marnych słów, by opisać wrażenie, jakie zrobił na mnie komiks. Niech ta ucieczka będzie moją walką ze słabością, na jaką naraził mnie Larcenet, tworząc coś, o czym nie jestem w stanie opowiedzieć bez kompleksów i poczucia, że przędę wielkie nic z samych frazesów.

Marco jest fotografem, ale praca nie daje mu takiej satysfakcji, jaką powinno dawać zajęcie, które jest naszą pasją i jednocześnie źródłem zarobku. Tego młodego mężczyznę poznajemy w chwili słabości, ale tych chwil będzie wiele. Leży na kozetce i właśnie informuje swojego lekarza, że chce przerwać terapię. Na do widzenia dowiaduje się, że wykazuje tendencję do głęboko obsesyjnych zachowań, którym towarzyszą różnorakie nerwice, również obsesyjne. Przez kilka kolejnych plansz dla czytelnika opinia profesjonalisty będzie niezrozumiała, jak również fakt, że Marco uczęszczał na terapię aż osiem lat, ponieważ nic nie wskazuje na to, aby miał jakiekolwiek problemy. Korzystając z wizyty w mieście (Marco musiał dojeżdżać na terapię spory kawałek), odwiedza swojego brata i  jego partnerkę. Rodzeństwo całą noc gra w gry wideo, paląc masę ogromnych skrętów. Ta wizyta to pierwszy powód do śmiechu, jakiemu bez oporów poddaje się czytelnik. Larcenet zręcznie tworzy złudzenie lekkości i radości, jakiemu chętnie się przecież poddajemy. Beztroskie zachowanie Marco i jego brata, a także ekspresja, jaką twórca obdarzył postaci, rozluźnia nas, sprowadza na manowce naszą czujność. Kpi z niej. Później towarzyszymy bohaterowi, kiedy ten odwiedza rodziców i również nie przeczuwamy nic, co mogłoby do głębi nas wzruszyć, co mogłoby wycisnąć z nas łzy. A później zaczyna się prawdziwe życie, kadr po kadrze, rok po roku. I śmiech zaczyna przeplatać się z obezwładniającym smutkiem, z płaczem, który ciśnie się jednocześnie i do gardła, i do oczu, który chcemy przepędzić, w poczuciu śmieszności, ale jednocześnie któremu chcemy pozwolić posmakować wolności. Niekoniecznie wizualizując go łzami.

Marco wraca do domu, do swojego kota. Na spacerach poznaje miłego staruszka, denerwującego sąsiada, a w końcu, kiedy jego zwierzak zostaje ranny, piękną panią weterynarz, do której zaczyna coś czuć. Wszystko, co dzieje się później, jest zwyczajną, ale i wspaniale utkaną fabułą, na którą składają się zwykłe czynności, drobne dramaty i wielkie, rozrywające serce tragedie. Czasami wszystko spowija czerwień i brakuje powietrza. To wtedy Marco ma ataki paniki, z którymi żyje już od tak wielu lat. Bywa, że są wynikiem konkretnych zdarzeń czy przemyśleń, ale bywa też, że pojawiają się znikąd – nieproszone, niezapowiedziane, niemiłe i niechciane. Zapierają dech i nam, i Marco. Jemu dosłownie, nam metaforycznie, ale dobitnie – swoją siłą i bezwzględnością, a także uporem, z jakim powracają.

Marco cierpi, ale jego cierpienie nie jest czymś, z czym nie mógłby żyć. Co nie znaczy, że się do niego przyzwyczaił. Marco sporo myśli o śmierci. Marco nie chce mieć dzieci. Marco fotografuje ludzi ze stoczni, w której kiedyś pracował jego ojciec. Marco uczy się rozróżniać piękno od brzydoty, miłość od wyobrażenia o niej, artystę od jego dzieła.

Długo myliłem artystę z jego dziełem. Dopiero dzięki psychoanalizie, etap po etapie zdołałem mgliście rozdzielić jedno od drugiego: można być wielkim artystą i skończonym palantem… Można tworzyć przepiękne rzeczy, samemu będąc dosyć brzydkim. Można uchwycić na papierze całe piękno świata, ale nigdy nie stanowić jego części… To dziwne: jak dzieło aż do tego stopnia może przerosnąć twórcę? Ale jeśli dzieło jest lepsze od artysty, dlaczego nie czyni go lepszym? Dłoń ociera się o boskość, podczas gdy stopy grzęzną w miernocie…

Marco traci i zyskuje, ucieka i wraca, pali skręty i upija się, odwiedza rodziców i zamyka oczy na to, co nieuniknione. Marco, Marco, Marco… jest go tu pełno, bo to przecież komiks o nim. Ale nie – owszem, to historia Marco, ale komiks jest o człowieku. O tytułowej walce, jaką toczy każdy z nas, by być, istnieć, żyć, widzieć i mieć poczucie, że inni nas dostrzegają.

Zastanawiam się, czy każdy czytelnik w którymś momencie będzie mógł się utożsamić z Marco. Na pewno większość, ale czy każdy? Być może Marco jest kwintesencją naszych wzlotów i upadków, naszych radości i lęków. Ale być może jest tylko wymyślonym bohaterem, który miał przybliżyć nam refleksje tego, który go stworzył. Bez względu na to, jak odczytamy tę historię, nie będzie można przejść obok niej obojętnie. Komiks Larceneta wywołuje tak proste i jednocześnie tak intensywne emocje, że dotyka nas do żywego. Nie można się od niego oderwać, a jednocześnie pragniemy się od niego uwolnić, bo nadmiar wzruszeń zaczyna nas przytłaczać. Jest tu i śmierć, i życie. Błogi spokój i paniczny lęk. Cisza i hałas. Radość i smutek. Prawda i podejrzenie o kłamstwo. Miłość i niezgoda na nią. Protest i przyzwolenie. Jest tu wszystko, o czym pomyślimy, kiedy przychodzi nam rozwinąć sformułowanie: Codzienna walka. Oczywiście dla każdego będzie ona czymś innym, ale każdy znajdzie w tej historii coś z własnych rozterek, zwątpień i nadziei. Autor nie stroni od żadnej problematyki – do tej bardzo podniosłej i niosącej nadzieję, jak właśnie miłość, przez przyziemną, jak bezrobocie i sytuacja polityczna, po ostateczną, czyli śmierć. Myślą przewodnią natomiast jest lęk. Ten, który towarzyszy nam, kiedy nic nie idzie zgodnie z planem, a nasze życie wali się w gruzy, jak również ten, który przychodzi, kiedy jest dobrze, kiedy nic nie zapowiada tragedii – i właśnie ta cisza, która może być ciszą przed burzą, nas niepokoi równie mocno. Nasze życia podszyte są lękiem o wszystko – o przyszłość i o to, jak przeszłość wpływa na teraźniejszość, o nas i naszych bliskich, o pieniądze i zdrowie, o naszą planetę i o to, co powiedzieć na rozmowie w sprawie pracy. Te lęki się mieszają i nie wiadomo już, który jest najważniejszy. Może więc wszystkie są równie ważne?

Rysunki Larceneta, pełne humoru, lekkości i przywodzące na myśl zabawną kreskówkę, pozbawione realności postaci, stanowią idealne wyważenie dla emocjonalnego ciężaru, jaki komiks zakłada na barki czytelnika. Problematyka pozostaje w strefie prawdziwego, nieodwracającego się od natury i naturalnych problemów życia, kreska natomiast przenosi nas w świat nierealny, w świat zabawny i nie do końca poważny. Subtelne pastelowe kolory, za które odpowiadają manu Larcenet i Patrice Larcenet wpływają kojąco na czytelnika, kiedy ten zda już sobie sprawę z jak wieloma problemami i tragediami zetkniemy się na kartach komiksu. Postaci często są iście kreskówkowe, jak wtedy, kiedy Marco i jego brat spotykają się i przyświeca im złota maksyma: maksimum jarania. Widzimy wtedy niemal karykaturalnych bohaterów, ich żywiołowość, entuzjazm i radość momentami wydają się być wręcz wyolbrzymione, przypominając sitcom. Podkreślają to wyrzucone w górę ręce, dziecinne pozy i miny. Ale ta postać, ten kreskówkowy, przerysowany, ujarany Marco dosłownie kilka plansz dalej nie może złapać tchu w przypływie paniki. Dusi się, a przed oczami mu ciemnieje. Opuszcza go cała radość i cała wesołość. Na innym kadrze z kolei z oczami Marco dzieje się coś dziwnego. Rozlewają, się, drgają i rozmywają. Sposóba na wzruszenie czytelnika i przekazanie mu bólu i smutku bohatera może i nienadzwyczany, ale jakże skuteczny. Te oczy robią tak wiele dla komiksu, tak dosadnie oddają uczucia mężczyzny, w moment zachodząc łzami, które je zniekształcają. Oprócz rysunków, które składają się na większość Codziennej walki, są jeszcze plansze czarno-białe, o wiele poważniejsze i bardziej artystyczne. Towarzyszą one bezpośredniej narracji Marco, są tłem dla jego refleksji i przemyśleń, które mamy okazję poznać. Te obrazki są mocno cieniowane, głównie za sprawą mnogości cieniutkich kresek. Robią tym większe wrażenie, że nie jest ich wiele, to zaledwie 11 plansz, ale wśród 240 kolorowych stron, po których przechadzają się postaci z wielkimi  nosami i kropkami zamiast oczu, robią niesamowite wrażenie. Są to obrazy, w których artysta zwraca uwagę na szczegóły, imitują one zbliżenia i wspomnienia, urywki życia, które na zawsze wryły się lub dopiero wryją w pamięć Marco. To będzie ciało kobiety, dziecięca maskotka, narzędzia ojca, twarze ludzi, którzy walczą, choć wiedzą, że nie ma już o co. Fotografie umysłu, który tak wiele ma w swoim życiu do zapamiętania, że ujęcia nie zawsze są idealne, ale każdorazowo i niepodważalnie ważne.

Codzienna walka to opowieść o tym, jak piękno potrafi ukryć się w brzydocie i na odwrót. To historia dobra, które przez przypadek lub idąc śladem mniejszego zła, wybrało niewłaściwą ścieżką. To parabola o złu, którego nie sposób znienawidzić, bo czas zaczął wygładzać jego rysy. To historia zdrad i tęsknot, poemat o miłości i krzywdach, jakie ona wyrządza. Bajka o przerażającej myśli o ojcostwie i tym, jak trudno być dzieckiem swoich rodziców.

Nawet kiedy był chory, niezdarny czy nagi, bardzo długo postrzegałem mego ojca właśnie jako ojca, niepokonanego i niezniszczalnego. (…) To, co dla dziecka było nie do pomyślenia, dla dorosłego stało się rzeczywistością: ojcowie są śmiertelni. Zgodzić się na rolę ojca to nie tylko odrzucić myśl o własnej śmierci… Ale także zrezygnować z życia ułomnego człowieka, aby stać się fantazją, która nie ma prawa do błędu.

Dramat o komediowym zabarwieniu i komedia pełna ludzkich dramatów. Manu Larcenet sprawił, że zwykły komiks opowiadający o zwykłym życiu osiąga status niezwykłego i wybitnego. Jak to zrobił? Jak mu się to udało? Czy do tego dążył? Odpowiedzi są nieistotne, ważne jest dzieło, które w efekcie otrzymujemy. Piękne i brzydkie zarazem, zabawne i wywołujące łzy. Pełne zdań, które elektryzują, które chce się zapamiętać, co tak rzadko zdarza się przecież w przypadku komiksów. Wybitne, rewelacyjne, poruszające i tak bardzo, tak cholernie ludzkie… Po lekturze Codziennej walki czułam się rozszarpana i nie mogłam zasnąć, jednocześnie jednak, czego sama nie mogłam zrozumieć, ogarnął mnie spokój, zrozumienie. Życie musi tak wyglądać – składać się z protestów i niezgody na ból, krzywdę i śmierć, które ostatecznie zawsze – przynajmniej na jakiś czas – przegrywają z akceptacją, pogodzeniem się, wywieszeniem białej flagi. Bo tylko ona zapewni nam spokój. Chwilowy, to prawda, bo już za moment będziemy szykować się do kolejnej walki z niematerialnym przeciwnikiem. Takie jest życie. Po prostu. C’est la vie.

Fot.: Wydawnictwo Komiksowe

Write a Review

Opublikowane przez

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *