Dajcie jej szansę – Lucy Rose – „Work it out” [recenzja]

Lucy Rose to dziewczyna z pasją – potrafi grać na gitarze, pianinie i perkusji; nie przebiła się na muzyczny rynek przez kolejny talent show, jak robi to wielu, wzięła za to zeszyt i długopis, napisała kilka osobistych tekstów, chwyciła za gitarę i postanowiła, że tak widzi swoją przyszłość – na scenie. Jej pierwszy album – Like I Used To – spotkał się z przychylnym odbiorem zarówno publiczności jak i krytyków, a ona sama została porównana do Joni Mitchell (nazwanej przez The Rolling Stone „jednym z najlepszych tekściarzy w historii”). Nie jest wielką międzynarodową gwiazdą, choć na swoim podwórku, czyli w Wielkiej Brytanii, radzi sobie bardzo dobrze i właśnie wydała drugi krążek – Work it out. Jeśli nie słyszeliście jeszcze o młodej Brytyjce to właśnie teraz jest dobry moment, by ją poznać, gdyż jej najnowsza płyta warta jest uwagi.

Urodziła się w Camberley w Anglii i już od najmłodszych lat przejawiała zamiłowanie do scenicznych występów, jej przygoda z muzyką rozpoczęła się w szkolnej orkiestrze, gdzie grała na perkusji; w wieku lat szesnastu zaczęła pisać swoje pierwsze teksty ( jest autorką wszystkich tekstów na obu wydanych płytach). Kiedy wyjechała do Londynu, by studiować geografię, doszła do wniosku, że to nie jest jej droga, zrezygnowała więc z nauki, a dzięki poznaniu Jacka Steadmana – frontmana Bombay Bicyle Club, rozpoczęła współpracę z młodym zespołem. Jak zostało już napisane, jej debiutancki album zdobył uznanie krytyków, głównie za sprawą świetnych akustycznych aranżacji, chwytliwych tekstów oraz delikatnemu głosowi wokalistki. Najnowszy album, głównie za sprawą producenta (Rich Cooper), nieco odbiega formą od debiutu; do akustycznych kompozycji dodano trochę elektronicznego brzmienia, jednak w żadnym wypadku nie obniża to poziomu krążka, wręcz przeciwnie, bo Rose czuje się w tym świetnie i po raz kolejny uwodzi głosem.

Work it out zaczyna się naprawdę znakomicie, fantastycznie zgrane perkusja i gitara, czyli to, do czego przyzwyczaiła 26-letnia Brytyjka, przykuwają uwagę w rozpoczynającym całość For you. W drugim utworze, zatytuowanym Our eyes, zauważamy już jednak wspomniane zmiany i elektroniczny podkład, wszystko jednak brzmi nader spójnie, mało tego – utwór jest prawdopodobnie największych przebojem całej płyty, szybki rytm oraz chwytliwy refren powodują, iż Our eyes śmiało może podbijać kolejne listy przebojów. Na uwagę zasługuje także teledysk, polecam zresztą zapoznanie się z klipami młodej artystki, które często wykonuje we współpracy z wieloletni przyjacielem, Orestesem Mitasem; produkcje te zdobyły całkiem sporą liczbę przychylnych komentarzy w Internecie. Nawiasem mówiąc, hitowy utwór opowiada o współpracy z Bombay Bicycle Club i jak twierdzą znawcy, właśnie takiego numeru brakowało na ostatniej płycie zespołu.

Lucy Rose - Our Eyes

Kolejne dwa utwory to po raz kolejny „stara dobra Lucy Rose” czyli delikatne bujanie przy akompaniamencie perkusji. Pierwszy z nich to Like an Arrow (do którego również powstał teledysk, swoją drogą lepszy niż do Our eyes), większą uwagę zwraca jednak Nebraska, numer, który najtrafniej opisać by chyba można jako „balladę w żwawszym tempie”. Według mnie jest to drugi najlepszy kawałek na krążku, który z pewnością przez dłuższy czas nie zniknie jeszcze z mojej playlisty. Rose urzeka tu wokalem w stopniu większym niż przy większości innych utworów, a piękny tekst o miłości (With you I’m alive…) w połączeniu z kojącym wręcz podkładem, jest – co dużo mówić – po prostu PIĘKNY! W tym momencie niestety zaczyna się seria słabszych kompozycji. Zarówno przeładowane elektrycznością Koln, jak i zbyt ckliwe i nudne My life oraz ponownie przeładowane Till the end to jedne z najsłabszych kawałków na płycie, które niestety zaniżają moim zdaniem odbiór całości, jednak zapewne i one znajdą swoich zwolenników. Na szczęście, pomiędzy tą trójką znajduje się Shelter czyli kolejny znakomity tekst i połączenie akustyki z bardziej nowoczesnymi brzmieniami. Następne jest Fly High, czyli trwające półtorej minuty interludium, stanowiące kwintesencję zmian, jakie zaszły w stylu prezentowanym przez artystkę; nieco usypiający początek to tylko rozgrzewka przed mocnym i szybkim zwieńczeniem utworu. Z drugiej części albumu zadowoleni powinni być głównie miłośnicy klubowych hitów i choć do mnie osobiście nie wszystko trafiło, znalazły się tu trzy utwory, które warte są zapamiętania – łapiący za serce Lone ranger; przyspieszony, ale „z pazurem” Like that (najbardziej „agresywny” w odsłuchu z całej płyty) oraz prawdziwa perełka na Work it out, zdecydowanie najlepszy utwór z całej płyty – I tried. Mamy w nim do czynienia z chyba najbardziej osobistym tekstem i hipnotyzującym wręcz wykonaniem będącym niesamowitym zwieńczeniem całości. Już teraz wiem, że kawałek ten będzie mi towarzyszył jeszcze przez kilka najbliższych lat. Coś wspaniałego, co na dodatek posiada swój własny klip, podkreślający przekaz utworu.

Tak z grubsza prezentuje się zawartość Work it out, albumu, którego naprawdę warto posłuchać. Coś dla siebie znajdą tu zarówno fani spokojnych ballad, klubowych brzmień oraz – przede wszystkim – szeroko pojętego indie; teksty stoją na naprawdę niezłym poziomie i często poruszają słuchacza – zdecydowanie nie jest to popowa papka. Sama Lucy Rose śpiewa w I tried (choć w innym kontekście) Give me a chance to grow, give me a chance to be better, give me a chance to grow, cause I want to show you, that inside is something i rzeczywiście, jest w twórczości Brytyjki coś, co powoduje, że zdecydowanie należy dać jej szansę.

Lucy Rose - I Tried

Fot.: Sony  Music Polska

Write a Review

Opublikowane przez
Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *