rozczarowanie

Głos Kultury #2: Rozczarowanie 2015 roku

Po urodzinowym i noworocznym podsumowaniu odkryć, za jakie uznaliśmy niektóre tytuły, przyszedł czas na na te, które były dla członków naszej redakcji największymi rozczarowaniami. W tym poniekąd niechlubnym, ale nie zapominajmy, że przecież subiektywnym zestawieniu, którym absolutnie nie należy się w stu procentach sugerować, znalazły się zarówno albumy muzyczne, filmy, książki, jak i gry. Co i dlaczego nie trafiło w nasze gusta w 2015 roku, mimo tego że według wszelkich znaków na niebie i ziemi powinno? Odpowiedzi na te pytania znajdziecie poniżej. Ciekawi jesteśmy, cz Wy również w minionym roku czymś srogo się zawiedliście.


 

 

 

 

 

ex plakatMateusz Cyra: W 2015 za największe rozczarowanie uważam film – w moim odczuciu – nieudany i będący srogim zawodem. Gorycz jest tym większa, że przecież dzieło Alexa Garlanda pretenduje do miana kina ambitnego, które w dodatku – o zgrozo – zostało tu i tam docenione. O czym mówię? Oczywiście o Ex Machinie, która zdecydowanie nie zasługuje na tak liczne “achy” i “ochy”.  Ten film nie dość, że nie wnosi nic nowego do tematyki, którą porusza, to w dodatku roi się w nim od błędów logicznych i naiwnych uproszczeń fabularnych. Nie jest to kino złe, ale co najwyzej przeciętne, z wielkimi ambicjami, jednak przegadane i przegrywające z głupimi zachowaniami bohaterów.  Mam wrażenie, że twórca nie do końca wiedział, czy chce iść w mainstream, czy pozostać przy kameralnym ujęciu swojego filmu, co przeszkadzało mi podczas seansu. w kwestiach technicznych film Garlanda wychodzi obronną ręką. Muzyka mi się nie podobała, scenografia nie powalała niczym odkrywczym, ale i nie wywoływała uczucia sztuczności, jednak można tu powiedzieć o pewnym novum w gatunku science-fiction. Ex Machina niestety nie wnosi kompletnie nic nowego do tematu sztucznej inteligencji, dodatkowo jadąc na banałach starych jak świat (przykład pierwszy z brzegu: piękna, ponętna i tajemnicza kobieta manipuluje uroczym, ale naiwnym mężczyzną). Technicznie to dobre kino, jednak nie tylko przez aspekty techniczne oceniamy filmy. Poczatek obrazu Garlanda obiecywał coś magicznego, innowacyjnego. Niestety – mężczyznę ocenia się nie po tym jak zaczyna, ale jak kończy. W związku z tym Alex Garland nie dostaje ode mnie pozytywnej oceny, bo finał to cios wymierzony w inteligencję widza oraz banał oklepany tak, że już bardziej się nie da. Na koniec podkreślę tylko: to nie jest obraz zły i miałem w 2015 roku okazję zapoznać się z dziełami znacznie gorszymi, ba!, zdarzały się nawet bezdennie kiepskie, jednak największym rozczarowaniem jest właśnie Ex Machina, mimo iż moi koledzy w Wielogłosie wiernie bronili tego filmu.


In Dream

Patryk Wolski: W moim odczuciu największym rozczarowaniem jest najnowsza płyta The Editors. Ale nie dlatego, że jest słaba; ona całkowicie rozminęła się z moimi oczekiwaniami. Jeśli mówimy o tak subiektywnym uczuciu jak rozczarowanie, nie znajduję lepszego kandydata – owszem, w tym roku trafiło mi się parę pomyłek, ale nie wiązałem z nimi znacznych nadziei i przyjąłem ich słaby poziom bez buzujących emocji. Natomiast od Editorsów oczekiwałem jednego – podążania ścieżką, na którą wkroczyli, wydając płytę The Weight of Your Love. Odznaczyli się na nim świetną rockową melancholią i sprawili, że do dzisiaj nie mogę się “uwolnić” od tej płyty. In Dream jest natomiast zerwaniem z tym trendem, powrotem do elektronicznych dźwięków i miałkich (dla mnie) kompozycji, wśród których raptem kilka utworów zasługuje na uwagę – Marching OrdersSalvation to najjaśniejsze momenty płyty, ale niestety – jak to z Jakubem stwierdziliśmy w wielogłosie – za dużo tu akrobacji wokalnych Thomasa Smitha, za mało wkładu całego zespołu. Szkoda, bo liczyłem na wiele, wiele więcej. Może kiedyś.


slayerJakub Pożarowszczyk: Nowy Slayer na płycie Repentless. Widać, że zespół sobie wyraźnie nie radzi bez zmarłego Jeffa Hannemana. Tom Araya i spółka na nowej płycie zaproponowali wtórne i co najgorsze nudne granie bez jakichkolwiek porywających momentów. Slayer jest dla mnie zespołem, który zawsze pędzi na najwyższym biegu, a na Repentless wydaje się, że nie wrzucono nawet trójki. Straszne rozczarowanie z mojej strony, bo to band, na którym się wychowałem i liczyłem, że po śmierci swojego głównego kompozytora podniesie się niczym Feniks z popiołów. Mam nadzieję, że kolejna płyta Slayera nie potwierdzi teorii, że “no Hanneman = no Slayer”.

 


Dean KoontzMichał Bębenek: Moim największym rozczarowaniem mijającego roku było pierwsze spotkanie z Deanem Koontzem (mam na myśli oczywiście jego twórczość, a nie to, że spotkałem go osobiście ;) ). A konkretnie ze wznowieniem powieści Pieczara gromów, wydanej nakładem wydawnictwa Albatros. O samym autorze słyszałem wiele dobrego i gdzieś tam w tle nieraz widziałem okładki jego książek przynajmniej przez ostatnie 20 lat, ale jakimś dziwnym trafem, jakoś nigdy nie było mi z nimi po drodze. Teraz już wiem dlaczego – najwyraźniej moja intuicja wiedziała lepiej. Pieczara gromów okazała się fatalnie napisaną powieścią, z teoretycznie ciekawym pomysłem wyjściowym, którego rozwinięcie i finał okazały się dla mnie całkowitą porażką (o bardziej konkretnych powodach mogliście zresztą przeczytać w mojej recenzji). Wiem, że Koontz ma w naszym kraju całkiem spory, wierny fandom i być może ma w swojej bibliografii jakieś naprawdę dobre powieści, ale przykro mi, Pieczara gromów skutecznie zniechęciła mnie do sięgnięcia po jakikolwiek inny tekst tego autora.


11 minutMagdalena Nowińska: W sztuce filmowej forma może być treścią i zwykle nią jest. Czymże byłby ruchomy obraz bez konkretnego układu, kształtu, muzyki? Bez scenografii czy charakterystycznego dla konkretnego reżysera sposobu postrzegania i ukazywania świata? Problem pojawia się dopiero w chwili, kiedy formalne efekty przysłaniają treść, bądź tuszują braki w treści. Najgorzej jest jednak wówczas, gdy pod płaszczykiem z pozoru wysublimowanych, innowacyjnych acz chwytliwych i pozornych zabiegów, nie jawi się żadne konkretne przesłanie czy znaczenie. Mówiąc wprost – nie jedynie o efekty, a już na pewno nie o efekciarstwo w filmie zabiegać powinni twórcy, a o nacechowanie warstwą znaczeniową swojego ruchomego obrazu. Zapomniał o tym Jerzy Skolimowski przy pracy nad swoim najnowszym filmem 11 minut, który de facto, był naszym kandydatem do Oscara. Reżyser tak bardzo pragnął odświeżyć swoją filmografię, tak bardzo nadgonić niedoścignione, że umknął jego uwadze fakt, że nie jest debiutantem, któremu przystoi eksperymentowanie. Zechciał zabawić się formą, gdyż niewiele ma już do stracenia, jednak w moim mniemaniu nie wyszło mu to na dobre. Gdyby 11 minut należało do początkującego filmowca, dopiero wprawiającego się w zawodzie, uznałabym go za całkiem obiecującą wprawkę szkoleniową. Niestety, stworzył go jeden z bardziej rozpoznawalnych polskich reżyserów, rozczarowując mnie dokumentnie. Trwoga tym większa, że film ten został wskazany na kandydata do Oscara (do którego zresztą, jak już wiemy, nie został nominowany), a nie jest ani reprezentacyjny, ani reprezentatywny dla rodzimej sztuki filmowej.


true detective

Przemek Kowalski: Jedno słowo – Detektyw, lub jeśli komuś bliższe jest anglojęzyczne nazewnictwo – True Detective. Nie jest to najgorszy serial roku, generalnie rzecz biorąc, drugi sezon Detektywa uważam za znośny i gdyby nie marka, jaką wyrobił sobie wcześniej, gdybym to co zobaczyłem, dostał pod innym szyldem, powiedziałbym “może być” albo “ujdzie”. Słowo klucz w tym wypadku to jednak właśnie “drugi sezon”. Pierwszy, z Matthew McConaugheyem i Woddy Harrelsonem w rolach głównych, postawił poprzeczkę niezwykle wysoko, będąc chyba największym serialowym przebojem zeszłego sezonu. Oczekiwania były więc spore, jednak, jakby nie patrzeć, nie udało się twórcom udźwignąć tego ciężaru, o czym zresztą dyskutowaliśmy z Mateuszem w wielogłosie. To nawet nie jest kwestia aktorstwa, ponieważ troje z czterech głównych aktorów spisało się bardzo przyzwoicie, jednak czegoś zabrakło. Pomysłu? Akcji? Napięcia? W zasadzie wszystkiego po trochu. Tak jak napisałem – nie jest to aż tak zły sezon, nie ma wielkiej tragedii, jednak jeśli pomyślę o tym, co mnie w minionym roku najbardziej rozczarowało, to właśnie True Detective jest pierwszym, co przychodzi mi do głowy.


florenceMartyna Michalska: Ze względu na ogromne wrażenie, jakie wywarły na mnie pierwsze dwie płyty Florence and The Machine, miałam bardzo duże oczekiwania co do kolejnego krążka. Na trzeci longplay rudowłosa wokalistka z Wysp kazała czekać fanom aż cztery lata, co mogłoby sugerować, że naprawdę przyłożyła się mocno do jakości produkcji. Tymczasem nowy krążek Flo jawi mi się jako płyta nagrana tylko po to, aby wydać coś nowego, aby fani nie zapomnieli. Kompozycje wydają mi się mniej przemyślane, nawet nieco mdłe. Brakuje też utworu, który wybijałby się spośród innych. W porównaniu do LungsCeremonials, na których to wydawnictwach każdy kawałek mógłby z powodzeniem zostać umieszczony na singlu promującym album, Ship to Wreck czy tytułowy numer How Big, How Blue, How Beautiful, które to utwory najczęściej grano w radiu, jawią się jako kawałki do odsłuchania i zapomnienia. Szkoda, liczyłam na coś dużo lepszego.


box-star-wars-battlefront-2015-pc-2Mateusz Norek: Zastanawiam się, czy jest osoba, która nie słyszała o premierze nowych Gwiezdnych Wojen. Wszystko w końcówce tamtego roku sygnowane było motywem Star Wars; jak żyje, nie widziałem takiego hype’u. Świat gier, a dokładniej DICEEA, także postanowili zabrać swój kawałek z tortu Hana Solo i przyjaciół. Nie mówimy tutaj jednak o szybkiej produkcji na licencji nowego filmu, ale o ogromnej, zapowiadanej od kilku lat premierze. Star Wars: Battlefront EA to tak naprawdę trzecia odsłona serii. Wielkie pola bitew, rozgrywka multiplayer, zwykli, szeregowi żołnierze walczący ramię w ramię z najbardziej ikonicznymi bohaterami Gwiezdnych Wojen, pojazdy z uniwersum, tak lądowe, jak i latające. No, miało być naprawdę epicko. I w zasadzie jest, bo rozmachu i fenomenalnej oprawy audio-wizualnej nowemu Battlefrontowi odmówić nie sposób. Jednak, jak w przypadku takich tytułów, nastawionych TYLKO na rozgrywkę wieloosobową, pierwsze wrażenie nie jest aż takie ważne, bo najistotniejszą sprawą jest ilość contentu (zawartości), jaki oferuje gra. A tutaj jest naprawdę biednie i wystarczy spojrzeć na poprzednią część cyklu (wydaną w 2005 roku, więc dla branży gier niemal prehistoryczną), by zrozumieć, jak bardzo pocięty i odarty z treści został nowy Battlefront. Nic zresztą dziwnego, skoro gracze jeszcze przed premierą dostali liścia w twarz w postaci okropnie drogiego season pass’a, zwiastującego trzy dodatki o niewiadomej zawartości. Mnie wystarczyło kilka dni z otwartą betą, by wiedzieć, że coś tutaj jest poważnie skopane (mówiąc delikatnie). Balans na mapie Hoth (tak, to ta kultowa planeta z piątej części sagi) właściwie nie istniał, rebelianci dostawali od imperium tęgie baty za każdym razem, wygrywając średnio jedną rozgrywkę na dwadzieścia. Gra wyraźnie jest wypuszczona zbyt wcześnie (trzeba było zdążyć przed Przebudzeniem Mocy), mocno pocięta (polityka EA dotycząca dojenia graczy jak się da) i prezentująca niebywałe lenistwo twórców (brak kampanii single player woła o pomstę do odległej galaktyki). Mimo problemów technicznych z grą i niskich ocen graczy (wystarczy spojrzeć na portal Metacritic) szacunki wskazują, że nowy Battlefront sprzedaje się wyśmienicie. Cóż, zawsze chciałem, żeby ciemna strona Mocy wygrała, ale chyba nie do końca o to mi chodziło.


śliwaSylwia Sekret: Widzę, że w rozczarowaniach rządzą muzyczne albumy. Czy to dlatego, że za dużo wymagamy od muzyków? Czy może powodem jest niezmienność naszych gustów zderzająca się boleśnie ze zmiennością i innowacyjnością artystów? Bez względu na to, jaka jest odpowiedź, jeśli w ogóle istnieje jakakolwiek całkowicie słuszna, ja również muszę przyznać, że to krążek muzyczny rozczarował mnie w 2015 roku najbardziej. Krążek, na który długo czekałam i z którym wiązałam wielkie, niemal dickensowskie oczekiwania i  nadzieje. Mam na myśli najnowszy solowy album lidera Comy, Piotra Roguckiego zatytułowany J.P. Śliwa. Dwa poprzednie wydawnictwa artysty były dla mnie rewelacyjne i raz po raz kręcą się w moim odtwarzaczu; nie nudzą się i nie przejadają. Trafiały w mój gust bezbłędnie – zarówno w warstwie muzycznej, jak i tekstowej. Tym razem jednak, po długim oczekiwaniu, spotkałam się z czymś, co minęło się z moimi wyobrażeniami, oczekiwaniami i gustami całkowicie i totalnie. J.P. Śliwa to album po prostu nie dla mnie; Rogucki odchodzi nam nim wielkimi krokami od form, którymi karmił swoich słuchaczy na poprzednich płytach. Nie będę nawet udawała dokładnej znajomości całej płyty, co powinno być wymagane od rzetelnego krytyka, ale też ja nie zamierzam się w takiego bawić. W tym momencie obce są mi jednak epitety takie jak: “beznadziejne”, “tragiczne”, “okropne” czy słowa: “dno”, “wstyd”, “żenada”, w których lubują się tak zwani hejterzy. Nie zamierzam oceniać tej płyty, bo szczerze mówiąc, w całości byłam w stanie przesłuchać ją tylko raz. Nie mówię, że taki Rogucki nie ma racji bytu, ale wiem, że taki Rogucki nie jest dla mnie; nie twierdzę, że to wydawnictwo nie znajdzie swoich zwolenników, ale przyznaję, że ja nie będę jednym z nich; nie będę obrażała artysty ani jego dzieła, w które z pewnością włożył sporo pracy, ale powiem szczerze, że spokojnie poczekam na kolejną płytę, omijając tę. Moje rozczarowanie albumem J.P. Śliwa nie zasadza się na tym, że rozczarowała mnie płyta, a raczej na tym, że moje oczekiwania i koncept Piotra Roguckiego tak się rozminęły. Trudno jednak o wspólną drogę gustów i oczekiwań dwóch obcych sobie osób, z których jedna jest artystą, a druga wyłącznie jego słuchaczem. Szkoda, że ten krążek nie zagości w moim domu, nie tracę jednak nadziei na kolejny.

Fot.: EA Games, HBO Polska, Albatros, Kino Świat, PIAS, Universal Pictures International, Mystic, Agora S.A. 

rozczarowanie

Write a Review

Opublikowane przez

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Magdalena Szwabowicz

Socjolożka z wykształcenia, bibliotekarka z przypadku, joginka z wyboru. Pieśniarka zespołu śpiewu tradycyjnego Źdźbło. Pasjonatka world music i ruchomych obrazów, w szczególności francuskiej Nowej Fali i twórczości Pedra Almódovara. Absolwentka studium z zakresu filmoznawstwa organizowanego przez Polski Instytut Sztuki Filmowej i Uniwersytet SWPS w Warszawie. Członkini Scope100 (edycja 2016) - projektu online stworzonego przez firmę dystrybucyjną Gutek Film z myślą o widzach, dla których kino jest życiową pasją. Uczestnicy projektu zadecydują, które filmy pokazywane do tej pory jedynie na zagranicznych festiwalach, trafią do polskiej dystrybucji. Kontakt: mag.nowinska@gmail.com

Michał Bębenek

Dziecko lat 80. Wychowany na komiksach Marvela, horrorach i kinie klasy B, które jest tak złe, że aż dobre. Odpowiedzialny za sprawy techniczne związane z Głosem Kultury.

Jakub Pożarowszczyk

Czasami wyjdę z ciemności. Na Głosie Kultury piszę o muzyce.

Patryk Wolski

Miłuję szeroko rozumianą literaturę i starego, dobrego rocka. A poza tym lubię marudzić.

Mateusz Cyra

Redaktor naczelny oraz współzałożyciel portalu Głos Kultury. Twórca artykułów nazywanych "Wielogłos". Prowadzący cykl "Aktualnie na słuchawkach". Wielbiciel kina, który od widowiskowych efektów specjalnych woli spektakularne aktorstwo, a w sztuce filmowej szuka przede wszystkim emocji. Koneser audiobooków. Stan Eminema. Kingowiec. Fan FC Barcelony.  

Mateusz Norek

Z wykształcenia polonista. Zapalony gracz. Miłośnik rzemieślniczego piwa i nierzemieślniczej sztuki. Muzyczny poligamista.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *