Gotowe na kłamstewka – Liane Moriarty – „Wielkie kłamstewka” [recenzja]

Australia to położone na półkuli południowej państwo, obejmujące najmniejszy kontynent świata – Australię, wyspę Tasmanię oraz kilka innych, znacznie mniejszych wysp na Oceanie Indyjskim i Spokojnym. Jest szóstym pod względem wielkości i pięćdziesiątym czwartym pod względem liczby ludności państwem świata (tak, naprawdę mieszka tam mniej ludzi niż w Polsce). Kraj bardzo wysoce rozwinięty, w którym po ścianie w mieszkaniu może ci nagle przebiec gigantyczny pająk, a widok pełzającego koło nogi węża, gdy stoisz sobie w przydomowym ogródku, nikogo nie dziwi. Z czym jednak przede wszystkim kojarzymy Australię? Wiadomo – z kangurami, misiami koala, operą w Sydney czy też jednym z tenisowych turniejów zaliczanych do Wielkiego Szlema. Od niedawna, za sprawą miniserialu HBO będącego ekranizacją powieści pod tym samym tytułem, możemy kojarzyć Australię również z owym tytułem, a są nim Wielkie kłamstewka, autorstwa Liane Moriarty. Sam Stephen King zachwala z okładki słowami: Piekielnie dobra książka. Śmieszna i straszna. I wiecie co? Sporo w tym prawdy!

– To nie brzmi jak wieczorek integracyjny – mruknęła pani Patty Ponder do Marii Antoniny. To pierwsze zdanie Wielkich kłamstewek, zawierające dwa kluczowe dla fabuły słowa: wieczorek integracyjny. Pani Patty Ponder to staruszka zamieszkująca w budynku sąsiadującym ze szkołą podstawową w niewielkim nadmorskim miasteczku Pirriwee (nawiasem mówiąc Maria Antonina to kot wspomnianej pani). Dobiegające od strony placówki wrzaski coraz bardziej zaczynają działać seniorce na nerwy. Po chwili spokoju – ponownie – rozpaczliwy krzyk rozdziera wieczorną ciszę; pani Ponder wstaje więc i spogląda przez szybę, bo ewidentnie coś tu jest nie tak. I rzeczywiście, najwyraźniej musiało się wydarzyć coś złego, skoro kilka minut później pod szkołą pojawiają się policyjne radiowozy. Pierwszy rzut oka stróżów prawa stawia oczywistą dla wszystkich zebranych diagnozę: liczba mieszkańców Pirriwee pomniejszyła się o jedną osobę; dla któregoś z uczestników wieczorka ten był ostatnim. Nieszczęśliwy wypadek? NIE, zdaniem detektywów doszło do morderstwa.

Cofamy akcję o pół roku wstecz i zaczynamy u źródła oraz właściwego początku fabuły Wielkich kłamstewek. Madeline MacKenzie obchodzi dziś czterdzieste urodziny i jedzie właśnie z córką na dni otwarte do przedszkola. Kiedy staje w ulicznym korku mało nie wychodzi z siebie – jakaś gówniara, siedząca za kierownicą auta stojącego przed nią, pisze sobie SMS-a. Jak można być tak głupim, by pisać na telefonie, prowadząc auto? – myśli Madeline. W końcu nie wytrzymuje, wysiada i idzie powiedzieć nastolatce, co myśli o jej postępowaniu. Po wyrzuceniu telefonu dziewczyny, jedna z głównych bohaterek omawianej właśnie książki wraca do swojego samochodu i nagle PECH – skręca nogę w kostce (to pewnie przez te bajeranckie szpilki). Los chce, że pojazd stojący z kolei za Madeline prowadzi Jane – druga z trzech najważniejszych bohaterek. Jane jest nowa w mieście i nie zna jeszcze nikogo, bo dopiero się przeprowadziła. Tak się składa, że choć młodsza od Madeline o jakieś 15 lat, ona również zawozi swojego 5-letniego synka Ziggy’ego na te same dni otwarte. To właśnie pierworodny podpowiada mamie, że może dobrym pomysłem byłoby zatrzymać się i pomóc tej biednej pani, która zwija się z bólu, leżąc na ulicy. Jane pomaga, co z kolei prowadzi do niezobowiązującego lunchu w miejscowym barze, w którym do obu pań dołącza trzecia – oszałamiająco piękna, bogata i – co najdziwniejsze – skryta Celeste. Nie będzie chyba niespodzianką, gdy napiszę, że Celeste to matka dwóch bliźniaków, którzy – tak, tak – również uczestniczą w tym samym dniu otwartym w przedszkolu. Madeline i Celeste znają się od lat, są wielkimi przyjaciółkami i wszystko wskazuje na to, że krąg przyjaciółek powiększy się za chwilę o Jane, która jako młoda, samotna matka urzeka obie panie od pierwszej chwili. Wszystko pięknie, z tym drobnym wyjątkiem, że żadna z nich jeszcze nie wie, iż spotkanie to wywróci życie całej trójki do góry nogami, czego finałem będzie wieczorek integracyjny pół roku później.

Wielkie kłamstewka to opowieść o byłych mężach, drugich żonach, matkach i córkach oraz burzach w szklance wody, a także niebezpiecznych kłamstwach, w których trwamy, by doczekać jutra – tak powieść reklamuje jej wydawca i co jak co, ale z pewnością on jeden tu nie kłamie. Dni otwarte w przedszkolu kończą się wielką awanturą, po której jedna z matek stawia sobie za cel wykluczenie Jane i jej syna z małej wspólnoty. Wszystko zaczyna się komplikować jeszcze bardziej, gdy poznajemy „byłych mężów” i „drugie żony”, a także niepisane prawa obowiązujące wśród mieszkańców Pirriwee. PERFEKCYJNE ŻYCIE TO KŁAMSTWO DOSKONAŁE, głosi z kolei slogan promujący miniserial HBO, zrealizowany na podstawie bestsellera, jakim stały się Wielkie kłamstewka, i chyba te właśnie słowa najlepiej oddają treść samej powieści. Kolejne sekrety wychodzą na jaw, a wraz z nimi te małe, jak i te wielkie… kłamstewka. Kto tutaj jest tym dobrym, a kto złym? Dlaczego Madeline, choć przebojowa, nie potrafi pogodzić się z nowym związkiem swojego ex? Dlaczego Celeste, która wydawać by się mogło, ma wszystko, o czym może marzyć kobieta, jest tak płochliwa i niepewna siebie? Jaki jest prawdziwy powód przeprowadzki Jane i czemu do licha nie chce zdradzić, kto jest ojcem jej dziecka? Na te i kilka innych pytań odpowiedzi poznacie tylko dzięki lekturze Wielkich kłamstewek.

Na dobrą sprawę nie ma się do czego przyczepić, jeśli chcielibyśmy postawić dziełu pani Moriarty jakieś zarzuty. Jedynym może być chyba ten, że nie wszystkim przypadną do gustu „burze w szklance wody”, które mogą zostać odebrane jako przysłowiowe robienie z igły widły,. Z drugiej strony – chyba każdy kto kupuje daną książkę, wie, na jaką literaturę się decyduje. Dlatego też i tytuł tej recenzji nie jest przypadkowy – wiedziałem, jaki będzie, już mniej więcej w połowie książki. Wziął się on z narzucającego się od pierwszych stron porównania do kultowego już serialu Gotowe na wszystko. Choć u australijskiej pisarki całość ma jakby bardziej kameralny wymiar, to podobieństw nie da się nie zauważyć. Jak w obrazie Marca Cherry’ego, tak i tu mamy zamkniętą społeczność, kryminalną zagadkę, głównymi bohaterkami są panie, a całość odbywa się w pozornie idyllicznym otoczeniu. Kolejnym elementem łączącym oba tytuły są również świetnie nakreślone, wyraziste postaci. Liane Moriarty być może spisuje się pod tym względem nawet lepiej, ponieważ pomimo przedstawiania kolejnych postaci jako pewne stereotypy, pozwala czytelnikowi utożsamiać się z nimi, bo każdy z nas zna typy ludzi, jakich przekrój znajdziemy w Wielkich kłamstewkach.

Czy jest to książka zasługująca na miano bestsellera? Czy warto po nią sięgnąć? Zdecydowanie TAK, choć jak już wspomniałem, nie wszyscy muszą być nią zachwyceni tak jak na przykład ja. Bardzo, ale to bardzo wciągająca fabuła, sprawiająca, że strony praktycznie przewracają się same. Największym jednak plusem, którego wcześniej nie wymieniłem, jest to, że czytamy sobie i czytamy, poznając wszystkie te kłamstewka ze świadomością, że któryś z bohaterów nie dożyje końca, a tego, kto okaże się trupem, o którym wiemy już od pierwszej strony, dowiadujemy się dosłownie na samym finiszu lektury. Generalnie Wielkie kłamstewka to powieść skierowana bardziej do kobiet (oraz miłośników Desperate Housewifes ;) ) jednak polecam ją każdemu, kto lubi od czasu do czasu zanurzyć się w sekretach członków małej społeczności i jest gotowy na solidną porcję kłamstewek.


Fot.: Prószyński i S-ka

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *