Jak Dojrzale, Jak Świeżo, Jak Pięknie – Florence and The Machine – „How Big, How Blue, How Beautiful” [recenzja]

Gdy sześć lat temu pojawiła się na muzycznej scenie, dzięki naturalności oraz fenomenalnemu wokalowi, z miejsca zdobyła serca publiczności. Jej dwa poprzednie albumy (Lungs oraz Ceremonials) pokrywały się platyną w różnych zakątkach globu, a ona sama wraz z zespołem wydawała hit za hitem. Dziś 28-letnia Florence Welch, bo o niej mowa, jest jedną z najpopularniejszych wokalistek na świecie; próżno jej jednak szukać w działach plotkarskich serwisów internetowych. Brytyjka nie jest celebrytką, nie musi w każdym klipie czy na kolejnej próżnej imprezie sławnych i bogatych pokazywać roznegliżowanego ciała – Florence Welch broni się swoją muzyką. Tak się szczęśliwie składa, że wraz ze swoją Maszyną wydała właśnie trzeci studyjny album i wierzcie lub nie – jest to krążek jeszcze lepszy niż dwa poprzednie.

Jak zostało już napisane, Flo jest obecnie jedną z najpopularniejszych wokalistek świata, choć daleko jej może do fame’u, chociażby Rihanny, Beyonce czy innych pań okupujących zarówno pierwsze miejsca list przebojów jak i okładek bulwarówek. Na fakt ten składa się zarówno muzyka, jaką tworzy jak i (a może przede wszystkim) wizerunek wokalistki, która (nie ubliżając nikomu) stara się trafić do innego odbiorcy niż wyżej wymienione panie. Rudzielec z Camberwell w niczym nie przypomina światowego formatu gwiazdy – stroje jakby z epoki dzieci-kwiatów, wianki we włosach, w klipach zaś znajdziemy bieganie bosymi stopami po zroszonej trawie, przytulanie się do drzew i ogólnie rzecz biorąc – baśniowy klimat. Właśnie to oderwanie od rzeczywistości czy teksty nawiązujące do baśni i – bądź co bądź – nierzeczywistego świata, były poniekąd (poza oczywiście porywającym wokalem) znakiem firmowym artystki i właśnie to, choć oczywiście nie do końca, odróżnia How Big, How Blue, How Beautiful od poprzednich dzieł Florence and The Machine. Zarówno muzycznie, jak i (a nawet przede wszystkim) tekstowo różnica jest zauważalna, czego zresztą po niedawnych wywiadach należało się spodziewać. Florence nadal jest szaloną rudą dziewczyną, jednak zdecydowanie bardziej stąpa po ziemi, a teksty poszczególnych utworów opisują jej życie i  świat. I tu dość szokująca ciekawostka, ponieważ wpływ na taki stan rzeczy miała (i nie sądziłem, że będę kiedyś pisał o tej młodziutkiej gwiazdce pop w kontekście Florence Welch) – największa (sądząc po ilości zdobytych nagród) obecnie muzyczna gwiazda – Taylor Swift. To ona przekonała Brytyjkę, by bardziej skupiła się na sobie i opowiedziała swoją historię.

Florence + The Machine - Ship To Wreck (The Odyssey – Chapter 4)

How Big, How Blue, How Beautiful rozpoczyna prawdopodobnie największy radiowy hit z całego albumu – Ship the Wreck i już ten otwierający kawałek, z bardziej życiowym tekstem, stylistycznie nieco odwołujący się do rocka lat 70., poniekąd zwiastuje zmiany. Tym, co jednych zachwycało, a inni wytykali jako największe minusy dwóch poprzednich krążków zespołu, były momenty czasem wręcz skrajnego, nazwijmy to „przeładowania” połączonego z dość mrocznymi (jak na ten gatunek muzyki), barokowymi (żeby nie powiedzieć „kościelnymi”) aranżacjami, kiedy to miało się wrażenie, że wszystkiego jest może ciut za dużo i poza paroma (dosłownie, bo według mnie na tej płycie są dwa utwory bardziej w stylu „starej Florence”) kawałkami, na najnowszym albumie całość jest zdecydowanie bardziej stonowana oraz na swój sposób… radośniejsza. Samo to jest trochę paradoksem na How Big…, gdyż mamy tu do czynienia z tematycznie najcięższymi tekstami w karierze wokalistki (gwoli ścisłości – Welch sama pisze teksty oraz komponuje muzykę), a zarazem sama płyta ma zdecydowanie bardziej optymistyczny wydźwięk niż poprzednie dokonania zespołu. Najlepszymi przykładami są tu chyba tytułowy How Big, How Blue, How Beautiful oraz najlepszy według mnie utwór z płyty, Queen Of Peace – oba z jednej strony utrzymane są w nieco „monumentalnej” stylistyce, do której artystka przyzwyczaiła swoich fanów, z drugiej są one zdecydowanie lżejsze niż hity z Lungs czy Ceremonials. Krótko mówiąc, słuchając pierwszej części albumu, trudno nie wpaść w zachwyt, gdyż wspomniane już utwory uzupełnione są przez What kind of man (być może jeszcze większy radiowy hit niż Ship the Wreck) oraz Delilah. W pierwszym zdecydowanie zaskakuje ilość gitary (swoją drogą jest jej tu więcej niż we wcześniej dziełach Florence) a także GENIALNE przejście z usypiacza do jednego z największych energizerów na płycie; drugi zaś to kolejna perełka – rozpoczynający się po mału kawałek, przy którym już w połowie słuchacz chce się znaleźć w chórkach wokalistki i krzyczeć razem z nią!

O ile pierwsza połowa How Big… to jedna z najlepszych rzeczy, jakie słyszałem od bardzo dawna, o tyle pięć ostatnich utworów – być może z wyjątkiem zamykającego płytę Mother – nieco obniża notę całości. Mother to prawdopodobnie najbardziej niesamowity kawałek na płycie, łączący przyjemne dla ucha gitarowe riffy z rytmicznym podkładem, a to wszsystko okraszone  jest niebanalnym tekstem. Sądzę, że wśród fanów autorki to właśnie ten będzie uznawany za jeden z najlepszych. Niestety na chwilę przed Mother dostajemy między innymi Caught czy Third eye, od których wieje (niestety) nudą. Rzecz jasna i one znajdą z pewnością swoich zwolenników, ja jednak do tych dwóch powracać nie zamierzam.

Utwory opisane powyżej stanowią większość z jedenastki składającej się na How Big…, nie koniec jednak na tym, gdyż wersja deluxe zawiera ich aż szesnaście! I tu należą się brawa, ponieważ wśród dodatkowych pięciu numerów znajdują się aż dwa kolejne hity – Make up your mind oraz Hiding, z czego drugi jest na chwilę obecną (choć to pewnie będzie się zmieniać ;) ) jednym z moich ulubieńców z trzeciego albumu Florence and The Machine.

Florence + The Machine - What Kind Of Man (The Odyssey – Chapter 1)

I’ve always been more comfortable in chaos śpiewa Flo w St. Jude i pomimo zauważalnego stonowania oraz większej dojrzałości, nie brakuje na How Big, How Blue, How Beautiful momentów typowego dla wokalistki szaleństwa, tyle że i sama Welch zdaje się już być inną kobietą. Częściową przynajmniej przemianę z baśniowej rusałki z wiankiem we włosach w dojrzałą, otwierającą się przed światem kobietę zaliczyć można tylko na plus, ponieważ nie tyle zmienia ona zespół, co doszlifowuje go pod chyba każdym względem. Kate Bush naszych czasów wróciła wraz ze swoją Maszyną i zrobiła to w wielkim stylu, prezentując nam swe najlepsze bez dwóch zdań dzieło. Nie wiem, czy mamy tu do czynienia z płytą roku, czy też nie, wiem jednak, że na pewno zasługuje ona na miano  albumu godnego uwagi.

Fot.: Universal Music Polska

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *