Red Dust

Kowboj znikąd – Greg, Hermann – „Comanche – 1 – Red Dust” [recenzja]

Western to gatunek, który wymaga od dzieł wpisujących się w jego ramy naprawdę wiele, aby mógł szczycić się przynależnością do nich. Odpowiedni czas i miejsce akcji, odpowiednie cechy głównego bohatera, a nawet odpowiednio wyeksponowane krajobrazy. Wydawać by się mogło, że nie każda dziedzina sztuki jest stworzona do tego, aby jej przedstawiciel mógł wziąć się właśnie za western. I pewnie tak jest, natomiast, jak się okazuje, w żaden sposób nie dotyczy to komiksu. Pierwszy tom serii Comanche zatytułowany Red Dust od przydomka jej głównego bohatera, to dowód na to, że western świetnie sprawdza się w formie komiksowej, a rysownik tej opowieści, Hermann, który stworzył wizualną część historii do scenariusza Grega, udowadnia, że sprawdza się w rysunkach, które mogą obrazować każdy temat i każdą opowieść.

Jak zaznaczyłam na początku, główny bohater westernu musi wykazywać się pewnymi cechami charakteru, aby nikt nie mógł podważyć, że jest on postacią właśnie z tego typu opowieści. Musi być odważny i szlachetny, musi być sprawny fizycznie (żeby tę odwagę i tę szlachetność móc udowodnić i unaocznić – najlepiej jakiejś pięknej niewieście) i oczywiście najlepiej, jeśli zostanie przedstawiony na tle postaci dość tendencyjnych – a więc potrzebna jest wspomniana przeze mnie w nawiasie niewiasta, jakiś szeryf i koniecznie opryszki, z którymi nasz bohater będzie mógł się zmierzyć. I właśnie taki jest Red Dust, nasz główny bohater, nasz tajemniczy, umięśniony kowboj, który przybył nie wiadomo skąd i nie wiadomo po co, i którego dość szybko znienawidzą przedstawiciele ciemnej strony mocy w wymyślonej przez Grega historii. Może się wydawać, że skoro podstawowe elementy są tak ściśle w tym gatunku określone, to niemal każdy wytwór kultury będący westernem… będzie niemal taki sam! A jednak powstało przecież tyle filmów (i wciąż powstaje) i tłumy nie narzekają, wychodzi więc na to, że gatunek ten kryje w sobie mnóstwo niespodzianek i możliwości. I choć czytelnicy Red Dusta czy nawet ci, którzy przeczytają niniejszą recenzję, doszukają się z pewnością licznych podobieństw do pewnego znanego westernu z wielkiego ekranu… nie znaczy to wcale, że pierwsza część serii Comanche nudzi, czy opowiada byle jaką historię. Wręcz przeciwnie!

Ach, ten Red Dust! Później mówiono, że człowiek ten nadszedł… a właściwie nic nie mówiono, bo nasz nieustraszony kowboj po prostu pojawia się któregoś dnia na drodze do Greenstone Falls, skąd zabiera go łasy na pieniądze woźnica, który – jak się okazuje – wiezie już jednego pasażera. Ale cóż, nieubłagany los ma w planach dowiezienie do celu tylko jednego z nich dwóch. Już od pierwszych stron Red Dust daje się poznać jako wyśmienity strzelec, którego nie zawodzi nie tylko oko, ale przede wszystkim godny podziwu refleks. Ów refleks będzie niezmiernie ważny, ponieważ okazuje się, że poległy w pojedynku z Dustem miał przy sobie list będący wyrokiem śmierci dla niejakiej Comanche. Przybyły znikąd kowboj nie ma zamiaru zostawiać tej sytuacji samej sobie, postanawia więc wybrać się na ranczo panny Comanche, gdzie w zasadzie zostaje niemal od ręki zatrudniony. Od tej pory będzie służył właścicielce rancza, a raczej współpracował z nią i z jej starym pomocnikiem, który zwie się, jakże uroczo, Ten Gallons. Razem będą starali dowiedzieć się, dlaczego wszystkim tak zależy na tym, aby kobieta sprzedała ranczo, dlaczego czyhają na jej życie i wszyscy zdają się podkładać je kłody pod nogi.

Historia opisana w komiksie Red Dust, mimo że finalnie nie jest zaskakująca czy wyjątkowa, potrafi niesłychanie wciągnąć i czyta się ją momentami jednym tchem. Zasługa w tym oczywiście świetnie napisanego scenariusza, który doprawiony został słonecznymi, intensywnymi rysunkami Hermanna. Dużo w kresce rysownika ruchu, który świetnie został oddany. Widać to już w jednej z pierwszych scen, kiedy Red Dust przybywa na ranczo Comanche, gdzie poczciwy Ten Gallons próbuje okiełznać dzikiego wierzchowca, co oczywiście kompletnie mu nie wychodzi, w związku z czym do akcji wkracza Dust. Wierzgający koń, unoszący się w górę – nomen omen – pył i genialnie wprost oddana mimika staruszka – ta scena wręcz tętni życiem i trudno odmówić jej żywiołowości. Do tego dochodzą oczywiście kolory, tak charakterystyczne dla tego westernowskiego komiksu – pełne, jak wspominałam, słońca, ostre, intensywne, przywodzące na myśl najcieplejsze krajobrazy Dzikiego Zachodu. Kontrastująca z nimi czarna, wyrazista kreska sprawia, że poszczególne elementy się nie rozmywają, wszystko jest nasycone i podkreślone. Bardzo dobrze koresponduje to ze scenariuszem, w którym cały czas coś się dzieje, nie ma zbędnych przestójw, akcja jest płynna i wciągająca.

Równie wyraziste co kolory są również postaci komiksu. Tytułowy bohater, Comanche, Ten Gallons – to trójka, która wysuwa się na pierwszy plan i każda z tych postaci wzbudza sympatię, ale  – co ważne – każda inaczej i na innym poziomie. Red Dust musi być lubiany, bo to dobry duch tego komiksu i to on staje w szranki z przedstawicielami zła. Ale Dust jest nie tylko szybki, zwinny, umięśniony i zaradny. Jedna wzruszająca scena pokazała, że jest w nim wiele empatii, dobroci, wyrozumiałości i tego rodzaju taktu, z którym trzeba się urodzić. Comanche natomiast, choć na razie nie wiemy o niej zbyt wiele – ale to dobrze, jest bowiem główną bohaterką serii, powinniśmy więc odkrywać ją stopniowo – wydaje się być kobietą o ognistym charakterze, który stara się stopować i nie ujawniać go całkowicie, zwłaszcza przed obcymi. Wiemy już o niej jednak, że jest wytrwała, nie poddaje się łatwo, jest rozsądna i odważna. A Ten Gallons? Ten Gallons to ci dopiero gagatek! Jest uroczą perełką tego komiksu i mam nadzieję, że będzie występował przynajmniej w części serii, bo dodaje jej tyle świeżości, prostoduszności – w najlepszym tego słowa znaczeniu – i humoru, że szkoda by było, gdyby gdzieś po drodze coś tej postaci się miało przytrafić.

Red Dust to szybki i wciągający początek serii, po której kolejne tomy na pewno będę sięgać, bo już teraz ciekawią mnie dalsze losy bohaterów. Każdy z nich skrywa jeszcze przed czytelnikiem wiele tajemnic, wątek każdego jest całkowicie otwarty. Jeśli każda następna część będzie wyglądała tak jak pierwsza, to Comanche zapowiada się na brawurowy, tętniący klimatem Dzikiego Zachodu cykl, w którym Greg chwalić się będzie znajomością prawdziwej historii Dzikiego Zachodu, a Hermann jego wcale nie czcze przechwałki uczyni widocznymi dla czytelnika.

Wydawnictwo Komiksowe zapoczątkowało wydawanie serii piękną białą okładką, z iście epicką pozą Red Dusta, którego widzimy w czerwonych barwach, co od razu, w połączeniu ze strzelbą uniesioną do góry, zapowiada, z jakim komiksem będziemy mieli do czynienia. Twarda oprawa w połączeniu z kredowym papierem, pięknie współgrają z Hermannowskimi rysunkami, pełnymi energii i szaleństwa, ale i jakiejś kowbojskiej elegancji, a także z prowadzonym ciekawie scenariuszem Grega. Red Dust to po prostu czysta frajda z przewracania kolejnych stron komiksu i zaglądania w poszczególne, soczyste kadry, z których wyłania się to, co tak typowe dla Dzikiego Zachodu, ale co jednocześnie jeszcze przez wiele, wiele lat (a może nigdy?) się nie znudzi – szybcy kowboje, intrygi, dostojne konie, piękne kobiety, tajemnicze ogiery i porachunki dobra ze złem. Jeśli dacie się wciągnąć w tę opowieść, bójcie się jedynie tego, że porwie Was jedna z tych przerażających roślin, która zawsze turla się przez fabułę westernu.

Fot.: Wydawnictwo Komiksowe

Red Dust

Write a Review

Opublikowane przez

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *