Królik królikowi… sąsiadem – Adrian Markowski – „Sąsiady” [recenzja]

Sąsiadów prawie każdy ma. No, chyba że mieszkacie na jakimś pustkowiu, z dala od wszelkiej cywilizacji (szczęściarze!). Dobrze wszyscy wiemy, że te tajemnicze i wredne istoty zamieszkujące domy lub mieszkania obok, pod czy nad nami potrafią nieźle dać się w kość. Adrian Markowski też o tym wie. Co więcej, wie również, że sąsiedztwo potrafi omamić człowieka oparami absurdu i już nie wiadomo, czy to my oszaleliśmy, czy sąsiedzi, czy może „Sąsiady”…

Opowiadań u Markowskiego jest sporo i są całkiem krótkie. Nie trzeba ich czytać ciągiem, osobiście nawet zalecałabym co jakiś czas przerwać i zająć się inną lekturą. Dlaczego? Bo „Sąsiady” choć oryginalne, ciekawe, niekiedy zabawne i mądre w pewnym momencie mogą zacząć nużyć. Opowiadania zaczynają się przenikać, wiele motywów powraca i wydaje nam się, że już to czytaliśmy. Może się wydawać, że gdyby książkę o połowę skrócić, mogłaby na tym co nieco zyskać. Nie czytałam wcześniejszego zbioru – „Trzynaście opowiadań o króliku” – nie mogę więc do końca tych królików krążących w prozie Markowskiego zidentyfikować. A to sąsiad z króliczymi uszami, a to karp w przebraniu królika i na odwrót, a to królik-policjant, a to pasztet z człowieka, bo przecież tak naprawdę był królikiem…

Cała rzecz dzieje się w jednej kamienicy, w paru sklepach, na jednym cmentarzu i w jednym kościele. Głównie jednak w tej kamienicy. Sąsiady (bo przecież nie sąsiedzi) zderzają się ze sobą, mijają, wpadają na siebie na korytarzu, w drodze po zakupy, czy do miejsca, gdzie potrzebują paru minut tylko dla siebie. Pasztetową okazują miłość – albo pociąg fizyczny – piżamą w paski sugerują bycie kotem, a do kościoła nie pójdą, bo przecież wszyscy inni idą, a czarna kurtka skórzana leży w szafie, więc… jak to tak, do kościoła? Niech sobie żona sama idzie z cała bandą, wystrojoną jak na pogrzeb! Sąsiad szedł nie będzie i basta.

U Markowskiego wszystko się ze sobą miesza, a granice nie tylko się zacierają, ale momentami zdają się w ogóle nie istnieć. Czytelnik raz po raz zadaje sobie pytanie: to królik czy człowiek?, żywy czy martwy?, sąsiad czy inny sąsiad?, kot czy sąsiad?, sąsiadka czy  żona? I po chwili nie wiadomo już, czy to się sąsiadowi śni, czy może wędrówka po tamtym świecie sprzyja takim właśnie obrazom. Na szczęście w natłoku tego absurdu, groteski, a nawet purnonsensu niekiedy, tych bzdur i tego bałaganu poznawczego – autor jest konsekwentny i dzięki temu całość – choćby nie wiadomo jak niejasna i poszatkowana na różne bajki i światy – cały czas jest spójna i trzyma się ram jednego uniwersum, będącego… niezwyczajną polską kamienicą.

Niebagatelną rolę odgrywa w „Sąsiadach” styl, jakim został zbiór napisany. Niekiedy składnią i tak licznie stosowaną przez Markowskiego inwersją i powtórzeniami przypominać może język z filmu „Dzień świra”. W ogóle znalazłoby się tu więcej podobieństw, choć ze względu na formę opowiadań „Sąsiady” są bardziej chaotyczne i niejednolite. Nieprzypadkowo też autor stroni od imion i jego bohaterowie to po prostu sąsiad, sąsiad sąsiada, żona sąsiada, i tak dalej. Sprzyja to uzmysłowieniu czytelnikowi, że to nie są opowiadania o konkretnych ludziach, czy nawet o sąsiadach, ale o ludziach w ogóle, a może raczej o… Polakach.

Wiele jest w tych opowiadaniach o śmierci i Markowski uparcie trzyma się tego, że nie oznacza ona ostatecznego końca. Co więcej, sąsiady nie potrafią nawet rozróżnić życia normalnego od pozagrobowego. Dlatego nie zdziwcie się, jak spotkacie tu żonę, która idzie zapalić znicz na grobie męża, choć sama już od dawna nie żyje, a po drodze spotka jeszcze sąsiadkę, która także na żywą nie wygląda. Niech nie zdziwi Was fakt, że w sklepie mięsnym dostaniecie mydło, kolejka do karpia prowadzi donikąd, a ta do spowiedzi raz po raz napotyka pusty konfesjonał… i jak tu się z grzechów wyspowiadać? Zwłaszcza kiedy te stare sąsiadki tupią za nami nogami i jeszcze pewnie będą spowiedzi podsłuchiwać! A później przejdź, człowieku koło nich tak, żeby na Ciebie jak na największego grzesznika, który kolejkę wstrzymuje nie patrzyły… Zgroza!

„Sąsiady” Markowskiego może nie trafią na listę moich ulubionych książek, ale nie zmarnowałam także czasu, sięgając po ten dziwny, lecz spójny zbiór opowiadań. Czyta się go bowiem zaskakująco dobrze, choć język po kolejnym i jeszcze następnym opowiadaniu niektórych może męczyć – nie wszyscy lubią taką plastyczną zabawę, taki rozbiór zdania i składanie go na nowo. Największym minusem jest ta powtarzalność, to przeświadczenie, że kilka opowiadań było w związku z tym niepotrzebnych. Zalecałabym więc czytać opowiadania Markowskiego z przerwami… najlepiej na pogawędki z sąsiadami. Albo z królikami?

Fot.: proszyński.pl

Write a Review

Opublikowane przez

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *