Malowniczy świat niemieckiej awangardy – wspomnienia o Can

W styczniu bieżącego roku na tamten świat odszedł legendarny niemiecki perkusista Jaki Liebezeit. Strata filara muzycznej awangardy była prawdziwym ciosem dla miłośników eksperymentalnego rocka. Niestety, polskie media zbagatelizowały zasługi kultowej postaci i ograniczyły się do uczczenia pamięci po zmarłym za pomocą lakonicznych notek, schowanych pod dziesiątkami „ważniejszych” newsów. Dlatego właśnie stwierdziłem, że należy oddać cesarzowi to, co cesarskie, i postanowiłem złożyć hołd grupie, którą Liebezeit współtworzył przez długie lata. Proszę państwa – oto formacja Can.

Can to zespół, o którym powiedziano już właściwie wszystko. Tabuny krytyków i fanów wychwalały kreatywność niemieckiej grupy, zaś kolejne generacje artystów przyznawały się do inspiracji dźwiękami zawartymi na na płytach tej kultowej formacji. Autorom Tago Mago przypisuje się m.in. nadanie kształtu nurtowi zwanemu krautrockiem(czyli powstałemu w Niemczech podgatunkowi eksperymentalnego rocka, łączącemu w sobie gitarową psychodelię i puls elektroniki), wykreowanie estetyki, do której chętnie odwoływali się twórcy post-punkowi oraz odciśnięcie piętna na współczesnej scenie niezależnej.

Wydawać by się mogło, że najskuteczniejszym sposobem na uczczenie legendy naszych zachodnich sąsiadów jest skrupulatny przegląd ich dyskografii. Rozebranie na czynniki pierwsze wszystkich dokonań muzyków na pewno ukazałoby geniusz najsłynniejszych kompozycji, myślę jednak, że wspominanie tak wyjątkowych osobowości wymyka się regułom rodem z elementarza początkującego recenzenta. Ci zdolni panowie lubowali się bowiem w wychodzeniu naprzeciw oczekiwaniom oraz łamaniu konwenansów i dlatego właśnie postanowiłem zignorować wszelkie zasady pisania o tzw. „świętych krowach”.

Tak więc nie przeczytacie w tym artykule ani jednego słowa o jakości gitarowych solówek czy ukrytym przekazie tekstów piosenek. Zamiast tego skupię się na tym, co Can potrafili robić najlepiej – wywoływaniu skrajnych emocji. Muzyka niemieckich esksperymentatorów jest nasączona nieustraszoną improwizacją oraz nieustanną żądzą nowych doznań. Zapoznawanie się z takimi albumami jak Monster Movie czy Future Days to mentalny rollercoaster, którego nie zapomnicie do końca życia. Zafundowane przez muzyków atrakcje do dziś zaskakują i ekscytują, ale potrafią też rozbawić, a nawet zaniepokoić.

Już w pierwszych latach działalności, twórcy stawiali sobie wymagające wyzwania. Aktywność w studiu oraz na scenie nacechowana była bliską szaleństwu odwagą. Panowie często nie mieli przygotowanego planu i preferowali instynktowne działania. Ich utwory powstawały na gorąco, w oparciu o kreatywność instrumentalistów. Dzięki tej frywolności, Can stał się jedną z najbardziej nieprzewidywalnych formacji lat siedemdziesiątych. Muzycy zaskakiwali odbiorców (i samych siebie) pomysłami, definiującymi na nowo rockowy kanon. Odsłuchiwanie tych nagrań przypomina przejażdżkę, podczas której nie wiemy, co zastaniemy za zakrętem.

Dorobek Niemców intryguje również multikulturowością, która od zawsze była ich znakiem rozpoznawczym. Złożony z przedstawicieli różnych nacji, wielokrotnie zmieniający się skład, tworzył dźwięki, będące konglomeratem pomysłów zainspirowanych kompletnie odległymi od siebie tradycjami. Można pokusić się o stwierdzenie, że członkowie grupy konsekwentnie trzymali się braku jakiejkolwiek konsekwencji. Natchnienia szukali bowiem w kulturalnych dobrach Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, ale też Azji czy Afryki. Dzieła legend krautrocka są więc gratką dla wszystkich eksploratorów interesujących dźwięków, którzy nie boją się zmierzyć z nowymi doświadczeniami. Odkrywanie sekretów światowej popkultury wraz z autorami Monster Movie, ekscytuje równie mocno jak zgłębianie tajemnic słynnych archeologicznych wykopalisk. Energia i witalność jaka towarzyszy tym poszukiwaniom, potrafi wzbudzić w słuchaczu stan wręcz euforyczny. Z kolei transowość najsłynniejszych kompozycji przenosi w świat plemiennych rytuałów, na nowo kształtujących naszą świadomość.

Specyficzna poetyka, jaką posługują się germańscy ekscentrycy, bywa też dość mocno niepokojąca. Ich awangardowa stylistyka wyrażała się nie tylko w instrumentalnych popisach, ale też szeregu potrafiących zmrozić krew w żyłach, fonicznych kolaży. Artyści bawili się w przyspieszanie, spowalnianie, a nawet puszczanie taśmy od tyłu. Do tego dochodziły też wyjątkowo zdeformowane sample hałasów dnia codziennego. Najbardziej dziwaczne utwory formacji, skutecznie wrzynały się w podświadomość, działając wręcz halucynogennie. Swoistą wisienką na torcie tego surrealistycznego horroru był wkład wokalistów. Występujący na debiucie oraz kilku numerach z kolejnego albumu Malcolm Mooney posługiwał się jednostajnym, monotonnym tonem głosu, wykorzystywanym do kilkunastominutowych mantr, przypominających momentami bełkot paranoika. O umiejętnościach czysto technicznych tej osobowości muzycznej można by dyskutować, natomiast osobliwa maniera katatonicznego Lou Reeda, nadawała pierwszym utworom Can aury oniryczności. Następca Amerykanina, czyli zwerbowany „z ulicy” Damo Suzuki, brnął w obłęd jeszcze intensywniej niż jego poprzednik. Japończyk zatrważał publiczność cudacznym zaśpiewem, melodeklamacją, a nawet szeptem czy przeszywającym wrzaskiem. Stojąc przy mikrofonie, zachowywał się jak czarnoksiężnik, rzucający na widownię magiczne zaklęcia.

Jednak oprócz wywoływania uczucia grozy, twórcy Future Days potrafili także rozbawić swoich fanów. Ich dokonania charakteryzuje absurdalne poczucie humoru, potrafiące wprawić w dobry nastrój nawet największego ponuraka. Żarty Can polegały głównie na wyjątkowym podejściu do tworzenia kompozycji. Uwielbiali oni łączyć ze sobą doniosłość skomplikowanych suit z groteskowymi pastiszami popowej estetyki. Dlatego właśnie kanon popularnych dokonań kultowej grupy, obok monumentalnych arcydzieł improwizacji, zapełniają też zainspirowane muzyką rozrywkową, krótkie miniaturki puszczające oko do słuchacza. Dowcip geniuszy z Kolonii objawiał się również w warstwie tekstowej piosenek, która dość często przypominała grepsy rodem z Latającego Cyrku Monty Pythona. Abstrakcyjne gry słowne pomagały w nabraniu dystansu do wymagającej sztuki, jaką oferowali twórcy. Dzięki odpowiedniej dawce ironii, słuchacz miał szansę na chwilę odpoczynku od wykręconych do granic możliwości awangardowych harców.

Oczywiście trzeba uczciwie powiedzieć, że dokonania formacji powstałe po roku 1975 nie trzymają już tak wysokiego poziomu, jak tzw. „klasyczne” pozycje (pięć pierwszych płyt). Za obniżkę formy winę ponoszą m.in. zmiany personalne oraz nieustanne rozpady i reaktywacje. Natomiast na pewno nie można Niemcom zarzucić, że utracili żądzę nowych wyzwań. Wciąż próbowali eksperymentować, mając nadzieję na odnalezienie świeżych środków wyrazu w tanecznej elektronice oraz recytowanej poezji. Dlatego należy traktować te późniejsze nagrania z przymrużeniem oka, aczkolwiek powinno się również docenić wysiłki muzyków, którym nie zabrakło zapału nawet po przekroczeniu wieku emerytalnego.

Can był zespołem wyjątkowym. Ten projekt składał się z indywidualności, które w jakiś magiczny sposób potrafiły ze sobą współpracować i wykreować niesamowite albumy. Zapoznawanie się z ich bogatą dyskografią to przygoda na długie godziny, spędzone w towarzystwie zaskakujących i zachwycających dźwięków. Przy okazji jest to też lekcja historii, dotycząca wpływu jednej kapeli na dziesiątki nurtów muzyki współczesnej. Warto więc oddać hołd zmarłemu Jaki Leibezeitowi i powrócić do dźwięków sprzed kilku dekad.

Fot.: Wikimedia Commons

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *