Ana, mon amour

Miłość na kozetce – Calin Peter Netzer – „Ana, mon amour” [recenza]

Miłość to słowo klucz jeśli chodzi o kino. Jest zapalnikiem dla tak wielu produkcji, że aż głowa mała. Na szczęście przybiera ona przeróżne postaci, dlatego podjęcie tego tematu w filmach wciąż, nawet po tysiącu obejrzanych produkcji, potrafi być ciekawe. Ana, mon amour jest przykładem takiego kina. Miłość została tu przedstawiona w sposób po dwakroć interesujący. Po pierwsze dlatego, że poszatkowana linia czasowa stanowi dla widza istne wywanie, a po drugie dlatego, że miłość z czasem dla samych zainteresowanych okazuje się być czymś zupełnie innym  – choć będą potrzebowali lat, aby to zrozumieć. Film Netzera nie jest łatwostrawną porawą, ale warto ją przełknąć, ponieważ stanowi wnikliwe studium pewnego uczucia, na które widz – patrząc z boku – może spojrzeć niczym początkujący psychoanalityk. Produkcja Ana, mon amour ukazuje się w Polsce dzięki dystrybucji Aurora Films, a Głos Kultury objął ją patronatem medialnym.

Ana i Toma poznają się na studiach. Ich spotkanie (nie mamy pewności, czy pierwsze, ale najprawdopodobniej właśnie tak jest) odbywa się w dość niekomfortowych warunkach, w akademickim pokoju, za którego ścianą dwoje innych studentów uprawia seks, czemu towarzyszą dekoncentrujące i zawstydzające odgłosy. To jednak nie przeszkadza naszym bohaterom w prowadzeniu filozoficznej dyskusji o Nietzschem i Hitlerze. Myślę, że ta pierwsza scena ma uzmysłowić widzom, że ma on do czynienia z inteligentnymi ludźmi, mającymi nie tylko sporą wiedzę, ale także ogromną inteligencję emocjonalną – już w tej pierwszej scenie obserwujemy ich lęki, stopień empatii i zaangażowanie w cierpienie drugiej osoby. Ana jest piękną młoda kobietą i współczujemy jej ataku paniki, jaki przytrafia jej się przy nowo poznanym Tomie, Toma zaś to uroczy młody mężczyzna, który wzbudza nasze zaufanie opiekuńczym podejściem do zagubionej dziewczyny, z którą zapewne przypadkowo został sam na sam. Ta scena daje początek całemu filmowi nie tylko jako pierwsze ujęcie, ale również jako zalążek uczucia, które połączy tych dwoje. Znalazło się w tym ich pierwszym spotkaniu wszystko, co miało ich później połączyć na wiele lat – pociąg seksualny podsycany odgłosami zza ściany, wspólne zainteresowanie filozofią i literaturą, a także obopólne przywiązanie wynikające z faktu, że już wtedy, choć dopiero, co się poznali, Ana potrzebowała Tomy, a Toma czuł się potrzebny Anie.

Kolejne ujęcie to już pełnia szczęścia i pełnoprawny uczuciowo związek – Ana i Toma są na koncercie, podczas którego obserwujemy ich, jak się całują, przytulają, śmieją. Widzimy również to, jak blisko są ze sobą i jak pozbywają się w pewien sposób krępacji, która często towarzyszy ludziom w związkach (a przynajmniej w początkowych fazach) – Ana sika pod drzewem, by nie stać w kolejne do ubikacji, a Toma pilnuje jej, po czym również sam opróżnia pęcherz. Wraz z kolejnymi scenami w widzu urasta przekonanie, że ta para nie ma przed sobą żadnych tajemnic, że nie krępują się w swojej obecności niczego, że – wreszcie – są dla siebie stworzeni. Nie bez powodu zresztą twórcy niejednokrotnie czynią z nas podglądaczy ich najintymniejszych chwil, kiedy są nadzy – zmęczeni, ale i usatysfakcjonowani po stosunku lub też spoceni i rozemocjonowani w jego trakcie. Zostajemy również uraczeni dość odważną sceną, kiedy kamera skierowana jest na członek Tomy w czasie wytrysku i nie jestem pewna, czy ta scena była filmowi tak naprawdę potrzebna. Nie jest nie wiadomo jak kontrowersyjna, a po prostu odważna, jednak w momencie, kiedy nie znajduję dla niej konkretnego i przekonującego uzasadnienia, jestem zdania, że spokojnie mogłoby się obyć bez niej. Wracając jednak do meritum – wszystkie te akty seksualne i intymne chwile już po nich mają nam uzmysłowić jak blisko Ana i Toma ze sobą byli, jak sobie ufali i jak mocno się pragnęli.

Jednak atak paniki, którego doznała Ana podczas ich pierwszego spotkania, nie był jednorazowy. Te “incydenty” z czasem stają sie dla kobiety normą, a Toma zaczyna coraz lepiej radzić sobie z uspokajaniem jej, dzięki czemu przechodzą przez to wszystko razem. Oczywiście do czasu. Wydawać by się mogło, że dwoje ludzi, którzy przeciwstawili się swoim rodzinom, aby ze sobą być, którzy nie wstydzą się w swojej obecności niczego, którzy są dla siebie oparciem w trudnych chwilach i obiektem pożądania, kiedy czarne chmury się rozchodzą – przezwycięży wszystko, dopóki się kocha. Zwłaszcza że z czasem Tomie i Anie rodzi się syn. Mają więc kolejną cząstkę miłości i kolejny wiążący ich supeł. Jednak w rzeczywistości nic nie jest takie łatwe… Paradoksalnie ich relacje ulegają pogorszeniu, kiedy Ana rozpoczyna terapię i zaczyna czuć się coraz lepiej. Jej stan poprawia się z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc, z roku na rok…. aż w końcu nie tylko przestaje potrzebować ciągłej opieki swojego męża, ale wręcz jest w stanie sama utrzymać rodzinę. I nagle okazuje się, że ta zależność, która spowodowana była lękami Any i oparciem, jakim Toma dla niej był, stanowiła najsilniejszy fundament ich związku. Teraz, kiedy został on siłą rzeczy zlikwidowany – dwoje ludzi nie ma na czym oprzeć swojego uczucia. W pewnym momencie Ana wręcz neguje miłość, która jakoby łączyła ich przez tyle lat. Twierdzi, że ona nie kocha jego, a on jej, i że taki stan rzeczy utrzymywał się od samego początku, jednak oni tego nie widzieli.

Co do tego ostatniego stwierdzenia, nie wydawałabym takich surowych wyroków – owszem, z perspektywy czasu Anie może się tak wydawać, jednak nie jest ona w stanie ocenić ich związku obiektywnie. Widz, choć film jest w zasadzie utkany ze wspomnień Tomy, może nieco bardziej relatywnie spojrzeć na łączące ich przez tyle lat relacje. I nie mogę oprzeć się wrażeniu, że z początku byli oni w sobie zakochani, być może nawet łączyła ich w pewnym momencie prawdziwa miłość… cokolwiek to właściwie znaczy. Ana, mon amour jest więc skomplikowaną opowieścią o tym, jak ewoluuje uczucie między dwojgiem ludzi, jak toksyczny może stać się z czasem taki związek i jak potrzeba bycia potrzebnym może przysłonić komuś wszystkie inne aspekty życia i związku. Toma zaczyna ograniczać Anę, by ta nie mogła nic zrobić sama, by zawsze potrzebowała swojego męża. Kolejne wizyty kobiety u terapeutki uświadamiają jej jednak, że to być może właśnie ojciec jej dziecka pogłębiał przez tyle lat jej lęki i ograniczenia.

Jednak to, co najlepsze w filmie Ana, mon amour, to fakt, że ani kobieta, ani mężczyzna nie są jasno określeni pod kątem bycia dobrą lub złą postacią w opowiadanej nam historii. Zarówno Ana, jak i Toma mają coś na sumieniu i pod koniec historii żałujemy tak naprawde jednego i drugiego. Być może żałujemy przede wszystkim tego, jak ich uczucie rozprysło się pod wpływem wzajemnych oskarżeń, wyrzutów i przewin. Tym bardziej, ze splot wspomnień, jakich jesteśmy świadkami, ukazują nam z początku parę naprawdę dobraną i taką, której wróżylibyśmy przysłowiowe długo i szczęśliwie. Ale cóż… życie to jednak nie bajka. Toma nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że to, za co najbardziej kochał Anę, to fakt, że był jej potrzebny, dopóki sam nie wybrał się na terapię. Ale Ana również nie jest zupełnie bez winy, bo choć czuje się w pewien sposób stłamszona i jesteśmy w stanie to zrozumieć, to zdaje się finalnie nie doceniać tego, co mężczyzna przez wiele lat dla niej robił… Jakby zupełnie zapomniała o tym, że mimo “korzyści”, jakie czerpał ze stanu Any, było to jednak z jego strony jakieś poświęcenie i nie każde ich wspólne chwile były usłane różami.

Ana, mon amour to w zasadzie spektakl dwóch aktorów i trzeba przyznać, że Mircea Postelnicu (Toma) i Diana Cavallioti (Ana) spisali się bardzo dobrze, choć nie da się ukryć, że to jednak kobieta miała o wiele więcej co pokazania, bo i jej postać powierzchownie była o wiele bardziej skomplikowana emocjonalnie. Aktorka wcielająca się w rolę cierpiącej na ataki paniki Any naprawdę realistycznie oddała lęk przed właściwie nie wiadomo czym, co wcale nie jest takie proste. W ogóle aktorzy świetnie zostali dobrani, jeśli chodzi o chemię między nimi, bo sceny z początku ich związku naprawdę tętnią życiem i uczuciem. Prawdziwym wyzwaniem dla widza jest jednak zorientowanie się w czasie przedstawianych wydarzeń. Historia związku Any i Tomy to bowiem chaotyczny cykl wspomnień mężczyzny, leżącego na kozetce u terapeuty. Nawet bardziej niż “wspomnienia” pasuje tu słowo “skojarzenia”, bo to właśnie one kierują myśli pacjenta w najróżniejsze zakamarki, przenosząc widza to na początek historii, to na koniec, to nagle w sam środek. Trzeba uważnie oglądać, by nie pogubić się w chronologii i nie stracić nic z sedna opowieści.

Calin Peter Netzer stworzył film opowiadający niezwykle skomplikowaną historię związku, której świadkami moglibyśmy być tak naprawdę na co dzień. To, co urzeka w niej najbardziej, i co jednocześnie nieco przeraża, to świadomość, że Ana i Toma nie są jakimiś wyjątkami ani interesującymi dla terapeuty przypadkami. Są raczej przedstawicielami tych wszystkich ludzi, których związek rozpoczął się gwałtownie i jasno, a skończył nie wiedzieć kiedy i w zasadzie dlaczego, choć wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że powinien trwać wiecznie. Ana,mon amour to opowieść o współczesnych lękach, choć niektóre problemy wydają nam się niedzisiejsze; to opowieść o wielkiej miłości (mimo wszystko tak pragnę myśleć o początkowej fazie ich relacji) i w zasadzie jej żałosnym zakończeniu. Światełko w tunelu, które przebija do nas z ekranu pod koniec filmu to fakt, że obydwoje – zarówno Ana, jak i Toma – po wielu latach dojrzeli i zaczynają uczyć się na swoich błędach lub błędach swoich rodziców. Przykre jest jedynie to, ze obydwoje potrzebowali terapii u obcej osoby do tego, by odkryć swoje własne skryte myśli.

Fot.: Aurora Films

Ana, mon amour

Write a Review

Opublikowane przez

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *