„Najnudniejszy” showman świata – Tris Dixon – „Floyd Mayweather. Najdroższe pięści świata” [recenzja]

Widząc tytuł tekstu, niektórzy zachodzą pewnie w głowę, pytając samych siebie: Jaki showman? Jakie „Najdroższe”? Co to w ogóle za gość na tej okładce? Spieszę więc z wyjaśnieniem – gość z okładki to jeden z najbogatszych sportowców świata w całej jego historii. Mówię ogólnie, czyli (w rankingu najbogatszych) przed Messim, Cristiano Ronaldo, Tigerem Woodsem itd. Gość, który zgarnął około 250 milionów (powtarzam: milionów!!!) dolarów za około 40 minut (powtarzam: około 40 minut) prania się z innym po gębach. Jeden z najwybitniejszych ludzi sportu naszych czasów, a zarazem jednoosobowa maszynka nakręcająca wielki biznes i wielkie pieniądze; człowiek, który honorarium w wysokości 12 milionów dolarów nazwał „niewolniczą stawką”. Pełen buty, narcystyczny champion, którego wielkość od zawsze była dyskredytowana. Wreszcie biznesmen, strateg i pełna sprzeczności ikona posiadająca więcej hejterów niż wielbicieli. Stricte sportowo – zdobywca 12 tytułów mistrza świata w czterech różnych kategoriach wagowych. Ilość stoczonych walk: 49, liczba odniesionych zwycięstw: 49. Fenomen jedyny w swoim rodzaju – „Pretty Boy”, „Money”. Floyd Mayweather Jr.

Dostarczam show. Nikt nie musi mnie promować. Sam doskonale się sprzedaję. A ludzie niech sobie buczą, to ich problem. Taki już jest boks. Jedni cię kochają, inni nienawidzą. Ja siebie kocham.

Zacznę może nietypowo, bo od tego, co powinno znaleźć się w ostatnim akapicie tego tekstu, czyli małego wyznania, że żaden ze mnie fanatyk boksu. Interesuję się jednak sportem w ogóle, zwłaszcza tym na najwyższym poziomie, dlatego nie są mi obce sylwetki wybitnych atletów, włączając w to także pięściarzy. Orientuję się, kto w danym momencie zaliczany jest do światowej czołówki, jednak raczej nie zarywam nocy, by oglądać bokserskie gale (zdarzyło mi się to raptem trzykrotnie, w tym raz, by obejrzeć walkę bohatera omawianej książki). Nazwisko Floyd Mayweather Jr. było mi znane, gdy zasiadałem do lektury Najdroższych pięści świata, jednak jako mimo wszystko laik dysponowałem zaledwie pewnymi skojarzeniami związanymi z postacią „Pretty Boya”. Wiedziałem, że nigdy nie przegrał walki, że nie był lubiany oraz że lubił chwalić się swoim bogactwem. Teraz, po odłożeniu książki na półkę, muszę przyznać, że… podziwiam tego faceta. Sam jestem zaskoczony, bo mowa tu o gościu, który odsiedział 2 miesiące w więzieniu za znęcanie się nad żoną (broń Boże nie popieram!); o gościu, który z uśmiechem na ustach podpalał przed kamerami studolarowe banknoty… bo takie miał widzimisię; wreszcie o gościu, którego ego jest tak ogromne, że założył na Instagramie konto… własnemu domowi, w którym nawiasem mówiąc, ściany toalet wykładane są skórą aligatora. Czy zaimponowały mi pieniądze? Nie. Szczeniackie obnoszenie się z nimi? Również nie. Z pewnością też nie zachwyca mnie (jednorazowe, ale zawsze) użycie przewagi fizycznej wobec partnerki. Co zatem może imponować w postaci takiej jak Floyd Mayweather Jr.? Przede wszystkim warstwa czysto sportowa i związany z nią sukces zbudowany na takich wartościach jak pracowitość, wytrwałość w dążeniu do wyznaczonego celu oraz wiara w siebie samego, nawet wówczas, gdy nikt inny w Ciebie nie wierzy.

Życie było boksem. Boks był życiem.

Był drugi sierpnia 1996 roku, kiedy menedżer olimpijskiej bokserskiej reprezentacji Stanów Zjednoczonych zastał swego młodego, zaledwie 19-letniego i niezwykle obiecującego, zawodnika w szatni, gdy ten ze zwieszoną głową ocierał łzy. Chwilę wcześniej po wzbudzającej do dziś kontrowersje (wówczas nazwanej „oszustwem” oraz „skandalem”) decyzji sędziów przyszły, wielokrotny mistrz świata przegrał na punkty półfinałowy pojedynek turnieju olimpijskiego z mało znanym Bułgarem, niejakim Serafimem Todorowem. Ambitny chłopak z Grand Rapids był zły, jednak wcale nie na sędziów a na siebie – czuł, że zawiódł swój kraj oraz rodaków, zdobywając na rodzimej ziemi „zaledwie” brązowy medal. Przecież trenował od maleńkiego. Pomimo dorastania w (bardzo) trudnych warunkach nigdy nie zbliżył się nawet do narkotyków, nie chodził na imprezy jak większość rówieśników, nie w głowie było mu podrywanie dziewczyn czy bezcelowe szlajanie się po mieście; na pierwszym miejscu zawsze był trening. Dlaczego więc do jasnej cholery – pytał sam siebie – nie wygrał?! Powinien był wygrać! Gerald Smith (wspomniany menedżer) usiadł obok, objął podopiecznego ramieniem i wspierając, poradził, by chłopak się nie załamywał, bo drzemie w nim ogromny potencjał, który po przejściu Juniora na zawodowstwo (w bokserskim turnieju olimpijskim startują wyłącznie „amatorzy”, czyli zawodnicy bez podpisanych zawodowych kontraktów) rozwinie się, a sam Floyd ma przed sobą wielką przyszłość. Smith prawdopodobnie chciał tylko być miły, nie mógł przecież przewidzieć, jak prorocze okażą się jego słowa. Po latach okazało się bowiem, że 2 sierpnia 1996 roku był zarówno dniem ostatniej walki Mayweathera na ringach amatorskich, jak i ostatnim, kiedy wracał do szatni jako pokonany.

Stwierdzenie jakoby dla chłopaka z Michigan boks był życiem, a życie boksem, nie może być bardziej trafne i celniej określać go zarówno jako sportowca, jak i człowieka. Inna sprawa, że nie miał w zasadzie zbyt wielu innych możliwości, skoro cała najbliższa męska część jego rodziny od dekad związana była z tą właśnie dyscypliną. Na ringu, z różnym skutkiem, występowali ojciec oraz dwaj najbliżsi wujowie Floyda, on sam natomiast – jeśli wierzyć słowom babci Mayweather – uderzał w pięściarską gruszkę, zanim jeszcze nauczył się chodzić. Senior (który oprócz „bokser” może sobie w CV wpisać także „diler narkotykowy” oraz „złodziej”) od samego początku widział przyszłość syna między linami i choć opisami burzliwych relacji między obydwoma panami spokojnie można by obdzielić dwie kolejne całkiem obszerne książki, to jedno trzeba ojcu championa przyznać – to właśnie on, zmuszając pierworodnego do regularnego treningu, zakorzenił w synu szacunek do ciężkiej pracy i świadomość tego, że to właśnie praca, bardziej niż talent, pozwoli mu w przyszłości osiągnąć sukces.

Czy jest najlepszym pięściarzem wszech czasów? – dopytuje Dan Rafael, specjalista od boksu w ESPN. – Jest chyba jedynym człowiekiem na świecie, który tak uważa. (…) Czy należy do grona najwybitniejszych bokserów wszech czasów? Oczywiście, że tak. Czy należy mu się pierwszy rząd w Galerii Sław? Absolutnie.

Jak napisałem we wstępie, Floyd Mayweather Jr. to według mnie fenomen. Wygrał wszystkie walki na zawodowym ringu, pokonując po drodze uznawanych powszechnie za wybitniejszych oraz cieszących się lepszą opinią wśród ekspertów przeciwników, w tym m.in. Ricky’ego Hattona, Shane’a Mosleya, Oscara de la Hoyę czy filipińskiego króla nokautu – Manny’ego Pacquiao (właśnie na tym, zapowiadanym jako Walka Stulecia, starciu zarobił około 250 milionów dolarów). Skąd więc wątpliwości (zwłaszcza biorąc pod uwagę, że do każdego z wymienionych pojedynków wychodził – zdaniem tych samych ekspertów – jako faworyt) odnośnie pozycji Juniora w historii światowego boksu? Może zanim rozwinę wątek, zachęcę najpierw do zapoznania się z 3-minutowym skrótem walki z Oscarem de la Hoyą…

Ci, którzy niespecjalnie interesują się boksem, a mimo to (prawdopodobnie z nudów) obejrzeli filmik powyżej, mogą się już domyślać, skąd wzięły się zarzuty dotyczące stylu Mayweathera. Dla całej reszty, której oglądać się nie chciało, kolejny cytat z Najdroższych pięści świata opisujący – przypominam – zarabiającego grube miliony dolarów niepokonanego boksera: Paradoksalnie Floyda Mayweathera nie można nazwać showmanem. Wykręca niesamowite rekordy przychodów z pay-per-view, jest najlepszym pięściarzem, zarabia więcej niż jakikolwiek inny sportowiec w Ameryce, a nawet na świecie, ale nie jest showmanem, bo zapewnianie ludziom rozrywki nie jest jego głównym celem. Jemu chodzi o zwyciężanie. Ujmując rzecz jeszcze prościej – kiedy przeciętny kibic/widz wybiera oglądanie boksu, liczy na ostrą wymianę ciosów, tryskającą dookoła krew i najzwyklejsze w świecie lanie się po gębach dopóki jeden z dwóch zawodników nie padnie na deski. Tymczasem przeciwnicy „Pięknisia” lądowali tam stosunkowo rzadko, bo zaledwie 26 razy, czyli w mniej więcej połowie pojedynków, co summa summarum nie stanowi zbyt imponującego wyniku. Wygrywał zazwyczaj dzięki niesamowitej szybkości (nad którą rozpływają się wszyscy jego byli rywale), znakomitej obronie barkiem i punktowaniu oponentów celnymi, pojedynczymi ciosami. Drugim zarzutem ekspertów jest to, że wszystkich największych rywali pokonywał nie wtedy, gdy ci znajdowali się w szczytowej formie, a u schyłku ich karier. Inną sprawą jest z kolei ogólna niechęć fanów względem Mayweathera, niechęć, której podłoże stanowi wykreowany w pełni świadomie wizerunek aroganckiego dupka.

Co z tego jest prawdziwe, a co nie? Co jest prawdą, a co fikcją? Gdzie kończy się osobowość Floyda, a zaczyna karykaturalna persona – Money?

Prawdziwy rozgłos „Pretty Boy” zdobył stosunkowo późno, bo na tym etapie kariery, kiedy bilans jego zwycięstw przekraczał już liczbę 30, a on znajdował się w posiadaniu kilku mistrzowskich pasów. Sława przyszła w momencie walki z Oscarem de la Hoyą. Walki, o której Mayweather marzył, którą zapowiadał od lat, na myśl o której zmuszeni do wysłuchiwania narcystycznych monologów Juniora znawcy tematu pukali się w czoła, biorąc pod uwagę fakt, że obu pięściarzy dzieliły dwie kategorie wagowe. Do starcia jednak doszło a zbiegło się ono z nową jakością w promocji tej dyscypliny sportu, jaką były programydokumentalne, poświęcane przygotowaniom zawodników do walki, w których pokazywano (oczywiście odpowiednio zmontowane) „zwyczajne” dni każdego z zainteresowanych. „Pretty Boy” od zawsze był „tym złym”, agresywnie (werbalnie) atakującym kolejnych rywali, dlatego też (patrząc z marketingowego punktu widzenia) pasował do całego przedsięwzięcia wręcz idealnie, stanowiąc (odgrywając rolę?) absolutne przeciwieństwo de la Hoi – godnego naśladowania przez młodzież wzoru ułożonego chrześcijanina. No i wtedy dopiero się zaczęło. Nadanie sobie pseudonimu „Money”, pozowanie do zdjęć ze stosami pieniędzy w tle, podpalanie przed kamerą plików banknotów, szpanowanie kolejnymi luksusowymi samochodami w garażu połączone z kierowanymi w stronę przeciwnika groźbami w stylu: Zabiję Cię, Ty suko! Autopromocja być może niezbyt wyszukana, jednak na swój sposób genialna, bo nader skuteczna. Wypada przy okazji dodać, że Mayweather był też pionierem wśród znanych sportowców w sposobie tworzenia własnego imperium. Uznając pewnego dnia, że ani jego menedżer, ani agencja promująca nie wykonują swoich zadań w sposób go satysfakcjonujący… zwolnił wszystkich i dyktując własne warunki, sam negocjował wysokość swoich zarobków.

Jeśli zapomnieć o kontrowersjach, więzieniu, rodzinnych kłótniach i wizerunku stworzonym pod publiczkę, zostanie nam genialny bokser.

Każdy, kto dotrwał do tej, podsumowującej (uff) części niniejszego tekstu, może odnieść wrażenie, że za dużo zostało w nim napisane, uwierzcie jednak, że w żadnym wypadku tak nie jest, ponieważ wszystkie wymienione wyżej i, zdawałoby się istotne, szczegóły dotyczące najbogatszego sportowca na świecie to tylko kropla w morzu informacji zawartych we Floyd Mayweather. Najdroższe pięści świata. W sumie dobrze się złożyło, bo całkiem niedawno miałem przyjemność zapoznać się z inną biografią (która, tak jak właśnie omawiana, ukazała się na polskim rynku dzięki Wydawnictwu SQN) innego sportowca – byłej gwiazdy NBA, Allena Iversona. Życie to nie gra oceniłem bardzo dobrze, bo naprawdę udana była to publikacja, jednak teraz, po przeczytaniu książki Dixona, zmuszony jestem albo zweryfikować ocenę tej poprzedniej, albo tę tutaj nazwać wybitną. Kiedy porównamy te na swój sposób podobne, bo opowiadające o losach osób uznawanych powszechnie za „bad boyów”, biografie megagwiazdorów świata sportu, propozycja Trisa Dixona okazuje się być lepszą i to z kilku powodów. Najdroższe pięści świata (w odniesieniu do dzieła Kenta Babba) to książka zachowująca zdecydowanie „zdrowsze” proporcje w opisywaniu (rozdzieleniu) życia zawodowego od prywatnego. Dziennikarz „Washington Post” (Babb) więcej uwagi poświęca pozaboiskowym wybrykom ikony koszykówki, spychając sukcesy sportowe (oraz drogę do ich osiągnięcia) na dalszy plan; Dixonowi udaje się natomiast zachować odpowiedni balans. Nie tylko nie szczędzi czytelnikowi istotnych szczegółów z życia „Pięknisia”, ale także fenomenalnie sprawdza się jako kronikarz pięściarskiej kariery championa ringu. Omawiana pozycja zawiera wnikliwy opis każdego z 49 pojedynków Mayweathera (dodatkowo – co podkreśla ogrom włożonej w publikację pracy oraz stanowi niejako wisienkę na torcie – na ostatnich stronach znajdziemy kompletny wykaz wszystkich ringowych potyczek Moneya), skupiając się w dużej mierze na aspekcie sportowym, a o to chyba w tego rodzaju publikacjach chodzi. Największą różnice między obiema książkami stanowi jednak obiektywizm. Kent Babb z rzadka (właściwie prawie wcale) chwali Iversona, kreując wizerunek bandziora, który – za przeproszeniem – w dupie miał wszystko i wszystkich. I choć nadal uważam Życie to nie gra za pozycje wartą zapoznania się z nią, to zmuszony jestem podtrzymać zarzut, jaki miałem względem niej tak w trakcie, jak i po zakończeniu lektury, czyli narzucanie przez autora własnego zdania. Tris Dixon i na tym polu wypada znacznie korzystniej, bo nawet pomimo tego że „jego” bohater również swoje za uszami miał, nie zostaje przedstawiony jako zło wcielone. Autor w sposób rzetelny i bezstronny przedstawia zarówno napawające dumą, jak i te nieprzynoszące chluby fakty z życia człowieka sukcesu, niczego przy tym nie sugerując, wręcz przeciwnie – pozostawiając ocenę (postawy) boksera czytelnikom.

Dobrze, teraz już naprawdę kończę, z całego serca polecając wszystkim lekturę Floyd Mayweather. Najdroższe pięści świata ponieważ każdy znajdzie tu coś dla siebie – błyski fleszy, przesycone smrodem potu sale treningowe, pokazany „od kuchni” proces zarabiania wielkich pieniędzy, a przede wszystkim szczery obraz jednego z najwybitniejszych atletów naszych czasów. Ktoś mógłby powiedzieć: Eee tam, co może mi zaoferować biografia gościa, który dorobił się na okładaniu po mordach? Uwierzcie, że więcej niż przypuszczacie. Tris Dixon serwuje nam wzbudzającą sprzeczne emocje historię człowieka, który dzięki sprytowi i samozaparciu doprowadził do kuriozalnej sytuacji – znalazł się na szczycie, sprzedając światu wizerunek oraz umiejętności, których „nikt nie chciał oglądać”. Bohater tej książki to wbrew pozorom trudna do oceny postać, a wyrobienie sobie własnego zdania o niej, to kolejny powód, by po omawianą publikację sięgnąć. Kim jest Floyd Mayweather Jr.? Prostakiem? Biznesmenem? Showmanem? Mistrzem autopromocji? Geniuszem? A może umiejącym wykorzystać sprzyjające okoliczności farciarzem? Niezależnie, które ze stwierdzeń najbliższe jest prawdy, jedno trzeba mu oddać – dopiął swego.

Nazywam się Floyd Mayweather i potrafię, kurwa, boksować!


Fot.: Wydawnictwo SQN

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *