O rodzinie i knedlach – Craig Thompson – „Kosmiczne rupiecie” [recenzja]

Kosmos to pojęcie (miejsce, przestrzeń?), które budzi tyle samo niepokoju, co fascynacji. Już sama jego niezmierzonośc i nieskończoność doprowadza ludzi do obłędu – a przynajmniej mnie. Wielu z nas (czego uczą nas w głównej mierze filmy z gatunku science fiction) widzi w nim nadzieję na to, że kiedy wszystko, co dobre, na naszej planecie ulegnie zniszczeniu – czy to przez nas samych, czy to przez jakieś zjawisko (inne niż nasza głupota) – to właśnie przestrzeń kosmiczna, ze swymi niezbadanymi i niezliczonymi gwiazdozbiorami i planetami przygarnie rodzaj ludzki i da schronienie. Jest w tym nawet jakaś logika, bo jako gatunek bezlitośne niszczący wszystko na swojej drodze – zarówno swymi rękami, nogami, jak i bezmyślnością – musimy upatrywać ratunku tam właśnie, gdzie nasza niszczycielska natura napotka opór w postaci nieskończoności. Do czego jednak dążę – o jednej z takich właśnie wizji, kiedy przestrzeń kosmiczna staje się dla ludzi nowym domem, opowiada komiks Kosmiczne rupiecie autorstwa Craiga Thompsona, w którym – na co nie sposób nie zwrócić uwagi – o pozytywne zawroty głowy przyprawiają zarówno oszałamiające kolory, jak i iście kosmiczne, pełne szczegółów rysunki.

Komiks nie tłumaczy swojemu czytelnikowi ani który obowiązuje w nim rok, ani też co sprawiło, że ludzkość przeniosła się z Ziemi – i czy ta nadal w ogóle istnieje. Thompson wciąga swojego czytelnika od razu do świata, gdzie ludzie mieszkają w dryfujących po kosmosie przyczepach, a szkoły i zakłady pracy są integracyjne – spotkamy tam nie tylko przedstawicieli naszego gatunku, ale również przeróżnych ras zamieszkujących galaktyki. Niektórzy z nich będą bardzo do nas podobni, inni natomiast przypominać będą potwory z bajek dla dzieci – choć nie wszystkie z nich będą straszne. Skoro już jesteśmy natomiast przy dzieciach, czas najwyższy wspomnieć o głównej bohaterce komiksu, czyli o Fiolet. Fiolet to rezolutna, pełna pomysłów dziewczynka, która ponad wszysto kocha swoich rodziców. Nie znosi nudy i samotności, dlatego kiedy jej szkoła zostaje zniszczona przez kosmicznego wieloryba, rodzice stają na głowie, by znaleźć jej nie tylko zajęcie, ale także sprawić, by znów miała kontakt z rówieśnikami. Niestety każda placówka, którą odwiedzają, wydaje się gorsza od poprzedniej, a prawda jest taka, że na coś lepszego rodziców Fiolet po prostu nie stać. I tak już ledwo wiążą koniec z końcem. Kiedy jednak mama naszej bohaterki dostaje awans i teraz pracować ma w eksluzywnym, bezpiecznym (czyli jak twierdzi tata: snobistycznym) miejscu, pojawia się szansa, że właśnie tam uda się zapisać Fiolet do szkoły. Podczas dnia, który córka spędza z mamą w jej pracy, okazuje się, że ukochany tata zaginął, wykonując jakąś okropnie niebezpieczną misję. A że Fiolet należy do tych odważnych i pomysłowych dzieci, rusza tacie na ratunek, zabierając ze sobą dwoje nowych przyjaciół – inteligentnego kurczaka i zabawnego przedstawiciela gatunku, który wyginął (po ataku wielorybów, rzecz jasna). Wydaje mi się, czy zapomniałam wspomnieć, czym zajmuje się tata Fiolet? Gar, głowa rodziny, zbiera… odchody wspomnianych już tutaj dwukrotnie strasznych wielorybów. Nie jest jednak tak, że jest szaleńcem, który ma dziwne hobby, albo że jego pracodawca jest szaleńcem, który jest bardzo dziwaczym kolekcjonerem. W świecie stworzonym przez Craiga Thompsona wielorybie odchody stanowią bardzo istotny opał i paliwo. I choć robota jest, przyznajmy, brudna, ktoś musi ją wykonywać.

Mając świadomość jak nieprzyjemną, ale i niebezpieczną pracę wykonuje tata Fiolet – zwłaszcza że ostatnio ataki kosmicznych wielorybów przybrały zatrważająco na sile – możemy być pewni, że opały, w jakich się znalazł, na pewno są poważne. Jednak właśnie dzięki nim jesteśmy w stanie wyruszyć w pełną przygód podróż z fioletowłosą dziewczynką i jej przyjaciółmi. A przyznać trzeba, że pierwsza połowa komiksu wciąga porządnie i kartki przewracają się same. Nie twierdzę tym samym, że od połowy do końca Kosmiczne rupiecie zaliczają ogromny spadek fabularny i scenariuszowy, ale fakt, że akcja nieco zwalnia i emocji jakby jest trochę mniej. Nie ma sensu streszczać w tym miejscu przygód dziewczynki, odbieraąc tym samym przyjemność z lektury, tym, którzy mają ją jeszcze przed sobą. Dzieje się jednak dużo, nie ma tu czasu na nudę, a nawet jeśli kogoś przygody Fiolet by na chwilę znużyły – fantastyczne rysunki i tak nie pozwolą oderwać oczu od kolejnych plansz.

Craig Thompson stworzył niezwykle pomysłowy i oryginalny świat, od którego trudno się oderwać. Jeden kadr możemy podziwiać naprawdę długo, bo szczegółów jest tutaj zatrzęsienie. Przestrzeń kosmiczna obfituje w ogrom śmieci i walających się po niej odpadków, oprócz tego śledzimy przyczepy i przedziwne, fascynujące statki kosmiczne, a także stworzenia zamieszkujące niezmierzoność. Wrażenie robi zarówno kosmiczne wysypisko śmieci, jak i nowe miejsce pracy mamy Fiolet – tak bogate i pełne przepychu, a tym samym różne od miejsca pracy taty. Nawet kolory są w tych miejscach kompletnie odmienne, podkreślając kontrast, jaki panuje nie tylko między samymi miejscami, ale także ludźmi, któych tam spotkamy. Dave Stewart, który odpowiada za kolory, w jakich mienią się Kosmiczne rupiecie, dobrze wiedział, co robi, kiedy wybierał na przemian burdno-szare, stonowane kolory czy zielenie przywodzące na myśl same zgniłe epitety i lśniące przepychem, luksusem, bogactwem i czystością barwy, które witają nas na O-Słoni, a na które składają się lazurowe błękity, pastelowe róże, kanarkowe żółcie, groszkowe zielenie i stylowe fiolety.  Pochwalić należy również talent rysownika do utrwalania na twarzach swoich postaci ulotnych emocji, takich jak chwilowe uniesienie, zdziwienie, znudzenie, nieokiełznana radość czy wstrzymujący oddech strach. Choć twarze postaci nie obfitują w szczegóły tak mocno, jak cała kosmiczna sceografia, to mimo wszystko udało się oddać mimikę – zwłaszcza mam tu na myśli Fiolet – z całym jej arsenałem.

Ex aequo z oszałamiającymi rysunkami i barwami komiksu plasuje się na podium zalet podejmowana przez Thompsona tematyka – i nie mam tu na myśli głównej misji ratowania taty, lecz drobne, poboczne wątki, z których wyłania się mądry przekaz, podany w kosmicznej odsłonie. Autor podejmuje bowiem tematykę nie tylko prorodzinną, ale również zawsze aktualny problem nietolerancji i nieakceptowania kogoś tylko dlatego, że inaczej wygląda, jest kimś zupełnie dla nas nowym i obcym lub dlatego, że wywodzi się z innej klasy społecznej – jest inaczej ubrany i uczesany. Z Kosmicznych rupieci wyłania się także obraz rodziny, która potrafi być szczęśliwa nawet wtedy, kiedy wciąż brakuje im pieniędzy – najważniejsze jednak, że są razem i nie poddają się przeciwnościom losu, wiedząc dodatkowo, że żadna praca nie hańbi. A jednak – co najciekawsze i co najbardziej mnie chyba urzekło (bo nie pojawia się w literaturze zbyt często) – trochę na przekór tym prorodzinnym wątkom, a trochę idąc z nimi pod rękę, pojawia się także wątek, który udowadnia, że nie trzeba być połączonym z kimś więzami krwi, by osoba ta była dla nas bliska niczym rodzina. Co więcej – czasami to właśnie brat, siostra czy ojciec zawiodą nas i opuszczą, a ktoś zupełnie nam obcy wyciagnie do nas rękę i stanie się rodziną. Bliskie nam osoby to te, które kochamy i za którymi gotowi jesteśmy wskoczyć w ogień, a niekoniecznie te, w których płynie ta sama krew.

Kosmiczne rupiecie oszałamiają wnętrzem i to już wiemy, jednak również na zewnątrz prezentują się bardzo dobrze. Choć format nie jest zbyt duży, to mamy tu pokaźną ilość stron, które spina ze sobą twarda oprawa również przyozdobiona w rzucające się w oczy kolory. Wspaniały dodatek stanowi tutaj również umieszczenie na końcu wielu stron ze szkicami komiksu – również te rysunki potrafią olśnić i sprawić, że dopiero patrząc na szkice, zdajemy sobie sprawę, jak wiele pracy poświęcił na ich wykonanie rysownik, ile szczegółów zawarł i ile drobiazgów uwzględnił. Doceniamy także pracę tego, który wlał w komiks kolory, bo zmieniają go one diametralnie. Skoro mówimy już o wydaniu, warto wspomnieć jak brzmi aryginalny tytuł komisku Craiga Thompsona. Space dumplins, czyli w zasadzie kosmiczne knedle, to sformułowanie, które zostaje poniekąd wyjaśnione (a przynajmniej wiemy, skąd autor zaczerpnął inspirację) poprzez cytat z Moby Dicka który znajduje się na odwrocie strony tytułowej.

Dzieło Thompsona może być oczywiście odczytywane jako pełen szalonych przygód i akcji, a także obfity w oszałamiające wzrok kolory komiks dla nieco młodszych czytelników. Ja jednak, sięgając po niego, nie wiedziałam, na jaką kategorię wiekową, do jakiej miałby być on skierowany, się nastawiać i przez większość lektury nawet nie pomyślałam, że jest on przeznaczony dla dzieci i młodzieży. W zasadzie przemawia za tym jedynie fakt, że nas, dorosłych czytelników, może nieco zawieść zakończenie, bo – jak to starzy wyjadacze – zawsze chcemy czegoś więcej, czegoś, co pozostawi nas z mętlikiem w głowie. Ale dzieci i młodzież jeszcze będą miały czas na to, by sięgać po lektury, po których nie będą mogli się długo pozbierać. Tymczasem zarówno oni, jak i starsi czytelnicy otrzymują Kosmiczne rupiecie – komiks, przy którym nie sposób się nudzić, który niezmiernie cieszy oko i jest lekcją dotyczącą wielu ważnych dla człowieka spraw, które nie zmieniają się ani z wiekiem, ani z doświadczeniem. Jeśli więc skusicie się na te oryginalne knedle, życzę Wam smacznego, i sądzę, że raczej nie będzie to czcze życzenie.

Fot.: Timof i cisi wspólnicy

Write a Review

Opublikowane przez

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *