Moje córki krowy

Tropem sióstr – Kinga Dębska – Moje córki krowy [recenzja]

Moje córki krowy to jedna z tych niewielu powieści, które przeczytałam, najpierw obejrzawszy filmową adaptację. I szczerze mówiąc, nieco obawiałam się tej lektury właśnie ze względu na zaznajomienie się z filmem. Wpływ na to miał przede wszystkim fakt, że autorka książki jest jednocześnie reżyserką i scenarzystką filmu z Agatą Kuleszą w roli głównej, byłam więc pewna, że poznawszy historię na wielkim ekranie, wynudzę się, obcując z nią po raz drugi, tym razem w wersji papierowej. Na szczęście myliłam się całkowicie, bo powieść Moje córki krowy autorstwa Kingi Dębskiej czytałam tak, jakbym wcale nie wiedziała, co się za chwilę wydarzy.

Jest czymś naturalnym, a wręcz można powiedzieć – oczywistym, że to rodzice umierają przed dziećmi. Nie bez powodu zresztą istnieje w języku polskim określenie na dziecko, któremu rodzic (lub obydwoje) zmarli, natomiast na rodzica, który stracił dziecko, już nie. Podobno dla matki i ojca nie ma gorszej straty, większego żalu i straszniejszej wizji niż właśnie śmierć dziecka. Jednak chociaż odejście rodzica powinno być naturalne i powinniśmy być na nie przygotowani, zwłaszcza jeśli sami jesteśmy już dorośli i mamy własną rodzinę, nie ma takich słów ani takich sytuacji, które nas na to przygotują, które pozwolą nam pogodzić się z tą – nazywaną tak chyba tylko po to, by zmniejszyć ból – naturalną koleją rzeczy. Właśnie o próbie poradzenia sobie z taką tragedią i rozpaczą opowiada powieść Kingi Dębskiej. I choć po tym wstępie, jak i zresztą po samej tematyce, możemy wyobrażać sobie, że Moje córki krowy to powieść niezwykle przygnębiająca i depresyjna, to zapewniam Was, że tak nie jest. Motyw choroby i śmierci jednej z najbliższych osób powoduje oczywiście, że publikacja ta nie jest jedną wielką anegdotą, którą odkładać będziemy na półkę, pękając ze śmiechu, nie przypomina jednak papierowych wyciskaczy łez, raczej stanowi dla tych dwóch skrajnych typów powieści coś jakby złoty środek.

Świat przedstawiany nam przez Kingę Dębską widzimy dwojako, przez pryzmat dwóch sióstr, co w filmie (o którym wraz z Michałem dyskutowałam tutaj) nie było zaznaczone, tam bowiem główną bohaterką była starsza o rok Marta, choć jej młodszą siostrę również często pokazywała kamera. W powieści jednak role podzielone są w miarę równo i pierwsze skrzypce grają na przemian Marta i Kasia. Kto ma siostrę (i sam jest siostrą) ten wie, jak denerwujący potrafi być ten stan posiadania, o który nikt nigdy nie prosi, a który okazuje się niekiedy świeckim błogosławieństwem. Siostra w jednej chwili potrafi wyzwolić w człowieku najgorsze emocje i najbrzydsze cechy charakteru wyciągnąć na wierzch, by za chwilę sprawić, że odkrywamy w sobie te najlepsze. Tak to już jest z tym rodzeństwem – na przemian cudownie i denerwująco – i ktokolwiek tak to wymyślił, musiał być albo bardzo pijany, albo okropnie złośliwy. Marta i Kasia różnią się od siebie tak, jak tylko siostra od siostry różnić się może (a niekiedy powinna). Widać to nawet w ich piśmie. Skąd o tym wiem? Stąd, że fragmenty, naprzemiennie ukazujące punkt widzenia starszej i młodszej kobiety, rozpoczynają się od imienia, wypisanego tak, by przypominało pismo ręczne, a więc i charaktery pisma sióstr. Imię Marta pisane jest więc, analogicznie do charakteru postaci, twardo, zdecydowanie, widać, że szybkim ruchem dłoni, dłoni która z jednej strony się nie waha, a z drugiej nie przykłada do pisma większej wagi. Litery są stanowcze i ostre. Pismo Kasi przypomina z kolei szlaczek w elementarzu – stara się być pismem równym, ładnym i odpowiednio zaokrąglonym, jednak w efekcie sprawia wrażenie naiwnego i infantylnego; widać również, że dłoń, która je stworzyła, poświęciła mu sporo czasu i uwagi. Takie właśnie są siostry Makowskie – różne jak ogień i woda, odpychające się i przeczące sobie nawzajem, ale kiedy przychodzi co do czego (a przychodzi dość rzadko), woda potrafi ugasić ogień, a ogień pochłonąć wodę.

W powieści – co zrozumiałe – relacje Marty i Kasi ukazane są dogłębniej i czytelnik więcej z nich wynosi i więcej zostaje mu wytłumaczone, niż miało to miejsce w filmie. Widzimy także, jak wbrew pozorom podobne są do siebie siostry, że jest im tak samo ciężko z chorobą rodziców, choć każda z nich wyobraża sobie, że to ta druga ma lżej. Marta widziana oczami Kasi to kobieta sukcesu – gra przecież w serialu telewizyjnym, ludzie rozpoznają ja na ulicy, proszą o autografy! – która obnosi się z tym, że stać ją na wiele rzeczy, na które Kasia nie może sobie pozwolić; jest według niej oschła, apodyktyczna, przemądrzała, a w dodatku ich ojciec zawsze bardziej ją kochał. Kasia widziana oczami Marty to wypindrzona lafirynda, która żeruje na rodzicach; mieszka w ich domu, więc nigdy nie miała szans się usamodzielnić, jej mąż to nieudacznik, a sama Kasia jest dziecinna i płaczliwa, a przy tym wyfiokowana nieodpowiednio do sytuacji, bo kto, na Boga, zakłada do szpitala szpilki! Tymczasem Marta widzi siebie jako uwięzioną w tandetnym tasiemcu aktorkę bez przyszłości, która nie ma szans na poważny związek i pewnie zestarzeje się w samotności, Kasia zaś wstydzi się za szpilki, których nie zdążyła zmienić. Marta gra i nie zawsze okazuje emocje, przez co może wydawać się oschła, Kasia natomiast jest na zawołanie rodziców, mieszkając z nimi pod jednym dachem. W końcu dotrze do nich, że obie mają tak samo źle w życiu i tak samo dobrze jednocześnie. Prędzej czy później zobaczą, że zazdroszcząc sobie nawzajem pewnych rzeczy lub obwiniając się o nie, zazwyczaj grubo się mylą. Przed nimi jeszcze jednak długa droga i nawet, kiedy dotrą do sedna, będzie ona pełna zakrętów i wybojów.

Tłem dla siostrzanych relacji jest wspomniana już choroba rodziców, a w efekcie śmierć jednego z nich. Wokół tragedii i dramatu oscyluje powieść Moje córki krowy i aż dziw (a momentami wstyd), że czyta się ją tak lekko i szybko. Dzieje się tak za sprawą pierwszoosobowych narracji, dzięki którym poznajemy nie tylko wydarzenia, ale także najskrytsze myśli Marty i Kasi, najgłupsze pomysły i obrazy, które pojawiają się w ich głowach, choć nie zawsze jest na nie odpowiednia pora. W zasadzie powieść Dębskiej nie opowiada o niczym szczególny, bo o zwyczajnym życiu, które dotknęła tragedia; tragedia, jakich dookoła mnóstwo jest i będzie. Jednak właśnie ta bezkompromisowa życiowość i szczerość w ujmowaniu myśli i przedstawianiu wydarzeń, w dodatku z dwóch perspektyw, czyni ten tytuł w jakiś sposób szczególnym. Jest tu śmierć, choroba, strach, żal, wstyd, strata, tęsknota, ból i rozpacz, ale nie znajdziemy obok nich rozczulającego tonu, płaczliwych zdań, usilnych prób wyciśnięcia z czytelnika łez, użalania się nad bohaterkami, ich cierpiętnictwa czy ostentacyjnego załamywania rąk nad ich losami. Moje córki krowy to takie skondensowane do rozmiarów niedługiej powieści życie – w której płacz przeplata się ze śmiechem, a śmierć matki z rozmyślaniami o seksie. Ot, zwykłe losy, zwykła tragedia, która przecież nigdy nie jest zwykła, i zwykłe próby radzenia sobie z dalszym życiem.

Powieść Kingi Dębskiej to w sposób oczywisty również próba nakreślenia każdorazowo innych i wyjątkowych relacji rodzinnych, nie tylko między rodzeństwem, ale także między matką i córką, a także matką i ojcem. Widzimy w Moich córkach krowach trzy pokolenia wystawione na tę samą próbę. Każde z pokoleń radzi sobie inaczej, bo inny jest jego bagaż doświadczeń, ale też innymi charakterami obdarzeni zostali ich poszczególni członkowie. W ten sposób, tworząc opowieść o rodzinie, pisząc podwójny pamiętnik i nie uciekając w tanie wzruszenia, autorka nakreśla jakby mimochodem spustoszenie, jakie choroba czyni w rodzicach głównych bohaterek. Pokazuje rozkład człowieka za życia i każe zastanowić się nad tym, czy gorsze jest spustoszenie w ciele, które ostatecznie każe nam odejść, czy spustoszenie w mózgu, które pozwala nam zostać, ale już pod inną postacią, tak obcą dla naszych bliskich. Skondensowanie tragedii wychodzi przy tym Dębskiej naturalnie i nienachalnie, czytelnik nie czuje, że został oszukany, że autorka w którymś momencie przesadziła, że – mówiąc kolokwialnie – przegięła. Nie, bo życiowość to największa zaleta tej powieści.

Moje córki krowy to powieść, której nie należy się bać. Owszem, wzruszy i skłoni do myślenia o rzeczach, o których nie chcemy na co dzień myśleć, udając, że nigdy nas nie spotkają albo dopiero za milion lat, ale zrobi to naturalnie i delikatnie, prowadząc nas tropem dwóch sióstr – Kasi i Marty, drugiego pokolenia, które musząc poradzić sobie jakoś z zaistniałą sytuacją, oswaja ją zarówno dla siebie, jak i dla nas. Powieść Moje córki krowy uczą pokory wobec życia własnego i życia naszych bliskich, uczy zrozumienia i tymczasowości, z jaką się rodzimy, choć nikt nas nie pytał o zdanie. Bo życie to też taka krowa jedna.

Fot.: Świat Książki

Moje córki krowy

Write a Review

Opublikowane przez

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *