Wielogłosem o…: „La La Land”

La La Land szturmem wszedł na ekrany kin – wyczekiwany przed widzów z niecierpliwością ze względu na niesamowite opinie, pełne zachwytu westchnienia, a w końcu także oszałamiającą liczbę nominacji do nagród Akademii Filmowej. To wszystko – plus Emma Stone i Ryan Gosling w rolach głównych – sprawiało, że rosło w nas niezmącone przeczucie, że to MUSI być coś wyśmienitego. Mieliśmy na względzie, że to co prawda musical, a ten jest dość specyficznym gatunkiem filmowym, ale… głosy krytyków i zafascynowanych obrazem widzów skutecznie sprawiały, że apetyt na film rósł, rósł i rósł, aż… no właśnie, pękł i to z wielkim hukiem. Jakim cudem ten okrzyknięty niesamowitym, wspaniałym, zachwycającym – i w ogóle, i w ogóle –  film nie sposobał się dwójce naszych redaktorów? Dlaczego Sylwia i Mateusz nudzili się w kinie lub chciało im się śmiać podczas scen, gdzie ów śmiech nie był wcale pożądany? Dowiecie się tego tylko z poniższego Wielogłosu. Zapraszamy do lektury!

WRAŻENIA OGÓLNE

Sylwia Sekret: No dobra… prawda jest taka, że być może ja powinnam się wcale na temat tego filmu nie wypowiadać. Dlaczego? Bo nie lubię musicali. Tzn. lubię bardzo nieliczne, a znoszę głównie te bardziej komediowe. Dlaczego? Bo sama idea tego, że idą sobie ludzie ulicą, deptakiem czy alejką sklepu i nagle zaczynają tańczyć i śpiewać – a nie daj Boże dołączają do nich inni – jest dla mnie po prostu śmieszna. I o ile w komedii, która sama w sobie ma wywoływać śmiech, jeszcze zdzierżę, o tyle w innych gatunkach – wymiękam. Sama nie wiem, dlaczego robiłam sobie jakiekolwiek nadzieje wobec La La Land. Ale sami rozumiecie – wszystkie te szumne zapowiedzi, wszystkie te ekstatyczne recenzje, te owacje i nominacje… Pomyślałam sobie: kurczę, coś w tym musi być. A już na pewno trzeba to po prostu zobaczyć. No i zobaczyłam. I za powtórkę dziękuję. Przez część filmu się nudziłam, a przed drugą część chciało mi się śmiać. A jeszcze przed seansem Mateusz (ten tutaj, poniżej) mówił: To musi być naprawdę kiepski rok dla filmografii, skoro musical walczy o Oscara za najlepszy film. Wtedy go nie rozumiałam i gotowa byłam się oczywiście kłócić o kategoryzowanie, uogólnianie i tak dalej. Teraz rozumiem, chylę czoła i przyznaję rację.

Mateusz Cyra: Dziękuję! Co prawda w takich chwilach nie lubię mieć racji, ale cóż by nie mówić o La La Land, to film ten absolutnie na swoje 14 nominacji nie zasługuje. Ba! Porównując dzieło Chazzelle’a z innymi musicalami (a w przeciwieństwie do Sylwii mi nie przeszkadza jak bohaterowie śpiewają i tańczą w sytuacjach zarezerwowanych tylko dla tego konkretnego gatunku i widziałem takich produkcji całkiem niemało), ten pierwszy wypada naprawdę przeciętnie. Jestem cholernie niezadowolony po tym seansie i jedno wiem na pewno – nikt mnie nie zmusi, bym oglądał ten film ponownie. Nie będę może twierdził, że była to jakaś totalna chała i gniot, ale jak dla mnie La La Land to po prostu ładna, kolorowa filmowa wydmuszka, która nie ma widzowi tak naprawdę kompletnie nic do zaoferowania i oblicza kinematografii nie zmieni w żadnym stopniu. Stąd też mnie osobiście irytuje aż tyle nominacji, bo najzwyczajniej w świecie – przynajmniej połowa została przyznana na wyrost.

PLUSY I MINUSY FILMU

Sylwia: Pozwolę sobie zacząć od minusów. Od czego by tu… Po pierwsze: gatunek. Nie, nie, nie. Po drugie: fabuła. Może jestem głupia, a może za często zmrużyłam oko podczas seansu, ale ja nie bardzo wiem, o czym ten film tak naprawdę był. Po prostu o miłości? O skomplikowanej miłości? O tym, że warto walczyć o swoje marzenia? O tym, że nie warto gonić za niektórymi marzeniami? A może o tym, że sami tworzymy swój własny hollywoodzki film? Nie wiem, naprawdę. Bo jeśli tylko o tym, to zwykły dramat miałby sens, ale nie musical. Często podczas oglądania miałam po prostu wrażenie, że twórcy mieli straszne parcie na to, żeby zrobić musical i tak naprawdę fabułę, scenariusz i dialogi potraktowali już po macoszemu. Szukali pretekstu, żeby zrobić musical, no i znaleźli – Stone, Gosling, dużo kolorów, muzyczka i jakaś historia w tle, podobna do tysiąca innych. A do tego kiczowate sceny, niekoniecznie dobre piosenki i brak “tego czegoś”. Sama stylistyka lat mniej więcej 50. czy 60. przeniesiona we współczesność nie wystarczy.  W tym nie było głębi.

Mateusz: Zgadzam się z Tobą w pełnej rozciągłości. Ja również oglądałem ten film ze stale rosnącym przeświadczeniem, że twórcy uparli się “zrobimy sobie musical” i do tej idei dokoptowali całą resztę. Gosling i Stone to przecież sprawdzony duet, więc będzie miło. Piosenki zawsze się komuś spodobają, prawda? Kobiety ubierzemy w fikuśne stroje, mężczyznom włożymy kapelusze i garnitury i niech spece od choreografii zarobią na chleb. I generalnie nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie cholernie słabiutki i naiwny scenariusz. Momentami fabuła przypomina mokre sny Sparksa, a momentami nieudolną próbę dorównania manierą do twórczości Woody’ego Allena.

Sylwia: A plusy? No cóż, film był chyba dość ładnie zrobiony… jak na musical. Emma Stone fajnie zagrała… I to chyba tyle.

Mateusz: Nie zgodzę się, by był to film ładnie zrobiony jak na musical. Widziałem ich naprawdę sporo i uważam, że scenografią i po prostu – całym bagażem technicznym La La Land wymięka nawet przed niektórymi produkcjami Bollywood. Tym bardziej że mnie okropnie irytowało to, jak film został zmontowany – najazdy kamery od lewej do prawej bądź z góry na dół strasznie męczyły, do tego wielu scenom towarzyszył efekt lekkiego rozmycia, a przejścia między “zwykłą” fabułą a śpiewanymi wstawkami były aż nadto podkreślone, tak jakby twórcy traktowali mnie jak debila, któremu trzeba drukowanymi literami napisać “to akurat dzieie się w głowie bohaterki/bohatera”… Bardzo lubię Emmę Stone, ale moim zdaniem jakoś specjalnie fajnie nie zagrała. Bardziej podobał mi się Gosling (którego też lubię), mimo iż wiem, że miał w swojej karierze z 10 lepszych ról.

NAJLEPSZA SCENA

Sylwia: No i tutaj wyjątkowo nie będę miała problemu ze wskazaniem najlepszej sceny. Jest taki moment, kiedy ona wraca do domu, a po drodze próbuje dodzwonić się do ukochanego, którego ostatnio (ze względu na trasę koncertową) wciąż nie ma w domu. Zrezygnowana, po nagraniu się na pocztę głosową, wchodzi do mieszkania, a tam on pichci już romantyczną kolacyjkę, przy świecach, z kwiatami i takie tam. Nie, nie to jest najlepszą sceną całego La La Land, ale to co dzieje się po chwili – duża, prawdziwa i soczysta kłótnia między kobietą i mężczyzną. Taka, wiecie, od słowa do słowa, zaczyna się od drobiazgu, ktoś kogoś łapie za słówka, później rzecz zaczyna się ocierać o dawno tłumione żale i pretensje, aż w końcu wszystko wybucha. I to jest jedyna – w moim mniemaniu – scena w całym tym rozśpiewanym, roztańczonym i rozstepowanym filmie, w której widać prawdziwe emocje, w której dzieje się coś prawdziwego, w której widz czuje, że obcuje z ludźmi, a nie z laleczkami.

Mateusz: Otóż to. Dla mnie to również jest najlepsza scena i chyba jedyny moment, gdy Gosling i Stone mogli jakkolwiek wykazać się aktorsko. Te kilka minut soczystego dramatu wyciągnęło moją ostateczną ocenę dla La La Land o gwiazdkę wyżej. Wskazać mógłbym także jeden z niewielu udanych komediowo akcentów – moment, w którym Mia na jednej z imprez nad basenem rozpoznaje wśród grajków upodlonego Sebastiana, który poci się i złorzeczy i to wcale nie dlatego, że jest cholernie gorąco, ale dlatego, że musi grać tak beznadziejną muzykę w stroju godnym pożałowania… Przyznaję – to również wyszło całkiem sympatycznie i naturalnie i był to pierwszy moment w filmie, gdy poczułem się swobodnie. Niestety, nie trwało to długo. Więcej dobrych scen nie pamiętam. Nadmienię tylko, że podobało mi się jazzowe rzępolenie Goslinga w scenerii świateł nocnego miasta.

NAJGORSZA SCENA

Mateusz: Było ich niestety bardzo dużo. Pierwsza z nich? Otwierająca La La Land sekwencja na moście, która nie wiem co miała na celu? Prawdopodobnie ostrzeżenie bogu ducha winnego widza, że ten film tak właśnie będzie wyglądał. Od razu chciałbym pewną rzecz wyprostować – uwielbiam muzykę, nie stronię od musicali i zdecydowaną większość z nich oceniam bardzo wysoko… ale ta pierwsza scena i skakanie ludzi po samochodach wpędziło mnie w beznadziejne poczucie zawstydzenia i zniesmaczenia, bo było to dość komiczne, no. Nie w dobrym stylu. Druga, zdecydowanie gorsza scena tego typu? Jeden z kulminacyjnych momentów romansu Mii i Sebastiana. Dość szybki montaż klatkuje nam poszczególne, szczęśliwe momenty z życia zakochanej pary, która trafia w końcu do planetarium i tam oddaje się pląsom, wygibasom i tańczą w najlepsze… unosząc się do gwiazd. Autentycznie kilka osób na sali w tym momencie wybuchnęło śmiechem, w tym byłem to ja. Ja naprawdę rozumiem potęgę symboli i ukazywanie drugiego dna, ale ten konkretny moment w filmie to istny festiwal tandety. To był pierwszy moment, gdy zadałem sobie pytanie “jak Gosling i Stone mogli w tym zagrać?!”.


Sylwia: 
Muszę się z Tobą zgodzić – scena początkowa (na kadr której najprawdopodobniej właśnie patrzycie – tutaj, powyżej), wprawiła mnie w zakłopotanie i trochę się zawstydziłam, że to oglądam. Późniejsza scena unoszenia się zakochanej pary – również nie mogłam powstrzymać sie od śmiechu. Nie wiem Mateusz, może my jesteśmy zbyt prostaccy i nie doceniamy pewnych rzeczy, nie patrzymy głębiej, nie rozumiemy, ze to film, bajka, musical – że to rządzi się swoimi prawami! Tak czy siak, moim zdaniem ten film miał wiele złych scen i tak jak innym miały prawo się one podobać, tak mnie się nie podobały – bardzo, bardzo, bardzo.

OMÓWIENIE WYBRANYCH POSTACI

Sylwia: Zazwyczaj w przypadku tej kategorii nie mam żadnych problemów. O każdej postaci da się przecież coś napisać, prawda? Ale w przypadku La La Land… może nie być łatwo. Tym bardziej że poza Sebastianem i Mią tak naprawdę w filmie nie ma nikogo. Owszem, pojawiają się na moment jakieś postaci, ale są to przebłyski na tyle krótkie, że nia dałoby się nawet ocenić ich charakteru. Podzielimy się więc sprawiedliwie i po bożemu. Niech kobieta się zajmie kobietą, a facet facetem.

Zatem Mia… Cóż możemy powiedzieć o tej pięknej i niewątpliwie uroczej kobiecie? Mia pracuje w kawiarni, ale wciąż urywa się z pracy, by zdążyć na kolejne castingi. Mia marzy bowiem o aktorstwie. Ale takim wiecie – aktorstwie gwiazdorstwie. Mia marzy o wielkich rolach, o sławie i rozpoznawalności. Póki co nic jej z tych planów nie wychodzi. Bynajmniej nie dlatego, że brakuje jej talentu, lecz dlatego, że ludzie przeprowadzający castingi to znudzone osobistości, którym najlepiej wychodzi okazywanie braku szacunku. Tak sobie mija więc życie, mija, aż Mia poznaje Sebastiana. Na początku udają, że się nie lubią, ale wiadomo -kto się czubi, ten się… no właśnie. Jak określa ona: wciąż na siebie wpadają (całe dwa razy!), więc później idzie już z górki. Ona rzuca swojego nudnego i niedoceniającego jej – oczywiście! – chłopaka i razem oddają się śpiewaniu i tańczeniu, a także marzeniom – on też bowiem takowe ma. Mia jest ambitna, ale powoli zaczyna tracić wiarę w siebie… Jest marzycielką i romantyczką… i w zasadzie – co samą mnie dziwi, w końcu to film nominowany do Oscarów – nie wiem, co więcej mogłabym o niej powiedzieć. Jest postacią napisaną dość płasko i jednowymiarowo – widz ma w zasadzie narzuconą z góry sympatię do niej, a na żadne wieloznaczności nie ma tu miejsca. Nawet bezpardonowe porzucenie chłopaka jest przedstawione tak, jakby Mia zrobiła coś, za co powinna dostać Nobla, w tle fanfary kwiaty i konfetti. No ale taki właśnie jest ten film – prosty, jednokierunkowy, mało skomplikowany. I nie – zakończenie wcale mi tego nie rekompensuje.

Mateusz: Nie da się ukryć, że bohaterowie w tym filmie to tylko Mia i Sebastian. Cała reszta jest dla nich po prostu tłem. Za potwierdzenie moich słów niech posłuży fakt, że rolę, którą odgrywa oscarowy aktor J.K. Simmons widzimy niemal w całości już w zwiastunie… Nieźle, prawda? Z tego względu dwójka postaci, na których opiera się cała produkcja powinna mieć jakiś konkretny charakter, jeśli nie pazur, to chociaż coś, na czym widz z chęcią zaczepi swoją uwagę. I nie wiem, czy się to twórcom udało. Bo tak jak już Sylwia wspomniała – Mia jest postacią płaską i nieznośnie szablonową, a z Sebastianem jest tylko odrobinę lepiej.

Grany przez Ryana Goslinga bohater to młody mężczyzna, który od dziecka zakochany jest w jazzie. Miłość ta jest na tyle mocna, że Sebastian poświęcił mu całe swoje życie – nauczył się grać na fortepianie i gdy go poznajemy, jest to jego jedyne źródło dochodów, które wcale nie są tak okazałe, jak mogłoby się wydawać. Sebastian tak naprawdę ledwo przędzie. Żeby utrzymać się na powierzchni, gra w knajpie kolędy ludziom „do kotleta” i na swoją własną twórczość nie pozostaje mu w zasadzie wiele miejsca. A gdy postanawia iść wbrew umowie ze swoim pracodawcą i na jedną dosłownie piosenkę oddaje się temu, co najbardziej kocha, i gra bardzo przyjemny dla ucha utwór – zostaje z hukiem wywalony z knajpy. Sebastian jest dumnym muzykiem, który hołduje starej szkole jazzowej i całym sobą osadzony jest w muzycznej przeszłości miasta, ale wie też, że musi z czegoś żyć, dlatego nie są mu obce występy, z których jako artysta dumny być nie może. Kiedy poznaje Mię, szybko się w niej zakochuje (zresztą z wzajemnością) i jest dla niej w stanie wiele poświęcić, w tym cząstkę swej godności, która dotąd nie pozwalała mu na podjęcie współpracy z dawnym kumplem, z którym nie wiąże go udana przeszłość. Sebastian jest też niepoprawnym marzycielem, który pargnie założyć bar, w którym grać będzie tylko stary, dobry jazz, a elementami dekoracji będą zbierane przez niego latami przedmioty związane z wielkimi jazzmanami. I prawdopodobnie ta marzycielska natura popchnęła go w ramiona Mii i pozwoliła im (początkowo) nadawać na tych samych falach. Przystojny blondas ma w sobie również spore pokłady ironii, dystansu i jakiejś nieustannej melancholii, co w połączeniu z jego grą i śpiewaną piosenką City of Stars z pewnością było magnesem na wiele kobiet.

AKTORSTWO

Sylwia: Mnie zdecydowanie bardziej przypadła do gustu gra Emmy Stone niż Tego, Który Płacze, Kiedy Nie Idziesz Na Trening. Choć postać, którą gra, nie jest wymagająca, to aktorka gra tak naturalnie, że ja ją po prostu kupuję. Gosling natomiast… miał w moim mniemaniu dość statyczną rolę. Nie miał zbyt wiele do pokazania i choć zagrał poprawnie, to z tej dwójki wyróżniłabym właśnie kobietę. Żadne z nich jednak nie zagrało na miarę Oscara – ależ absolutnie, ależ skąd. Zagrali dobrze, ale sam film i ich role nie pozwoliły im na nic, co zasłużyłoby w moim odczuciu na uhonorowanie ta statuetką. Wystarczy porównać sobie ich grę z pracą, jaką odwalił w Boskiej Florence (w roli drugoplanowej!) Simon Helberg, który nawet nie dostał nominacji (nad czym do tej pory ubolewam)… O pozostałych aktorach nawet nie ma sensu wspominać, ich role bowiem były naprawdę znikome.

Mateusz: Mnie bardziej przekonał jednak Gosling, ale różnice między tą dwójką są w tym wypadku naprawdę znikome i jeśli miałbym wskazać coś, co przechyliło w moim odbiorze szalę na stronę Goslinga, to ta jego wszędobylska melancholia i mina, jakby wiecznie żył z głową w chmurach, ale z gorzką świadomością, że nigdy nie uda mu się swoich marzeń spełnić. No i mimo wszystko bardziej podobało mi się, jak on śpiewał, Emma Stone jednak zbyt często otrzymywała piskliwe pioseneczki do śpiewania i chociaż robiła to dobrze, to jednak wolałem słuchać męczącego się Goslinga, niż męczącej się Stone. Zgadzam się jednak, że obie role absolutnie nie zasługują na nominacje do Oscarów.

Sylwia: O właśnie, kolejna rzecz- zarówno Golsing, jak i Stone, sprawiali wrażenie właśnie jakby się męczyli podczas śpiewania – a to chyba nie powinno mieć miejsca w musicalu…

KWESTIE TECHNICZNE

Sylwia: Jak już mówiłam, specem od musicali nie jestem, więc wielu kwestii pewnie nie docenię. Muzyka, jak na ten gatunek, specjalnie mnie nie zauroczyła, choć jako całość, film zrobiony został bardzo ładnie. Denerwowały mnie jedynie ujęcia, w których obraz stawał się rozmazany – w zasadzie nie wiem co – jeśli w ogóle cokolwiek – miało to symbolizować. Kolory były intensywne i takie, jak zakładam, miały właśnie być. Kostiumy też były okej, choć mnie akurat przeszkadzało, że właśnie takie elementy jak kostiumy czy często scenografia nawiązywały do dawnych lat. Rozumiem, że film był pewnym hołdem dla minionej epoki czy nawet epok kina, rozumiem, że zapewne była w nim niejedna analogia, ale jeśli produkcja ta, miała pokazać, że musical wciąż żyje i że nadal jest dla niego miejsce w kinematografii… to chyba nie tędy droga. Bo La La Land pokazał jedynie, że musical dobrze czuje się w otoczce lat minionych.

Mateusz: Właśnie nie! Świetnym przykładem na genialny musical, który dobrze się czuje w teraźniejszości jest chociażby piękny i kameralny Once.

Sylwia: Źle mnie zrozumiałeś (a może to ja niejasno się wyraziłam). Nie chodzi o to, że ogólnie musicale dobrze wypadają tylko stylizowane na minione lata, a w teraźniejszości nie mają miejsca, tylko o to, że coś takiego można wywnioskować, oglądając La La Land, chociaż – paradoksalnie – pragnie on temu zaprzeczyć. Czemu więc tworzy iluzję innej epoki? Pomieszanie z poplątaniem…

Mateusz: Ja już wcześniej – podczas wymieniania minusów – pisałem, ileż to kwestii technicznych mi się nie podobało i powtarzać się raczej nie chcę. Niemniej jednak więcej rzeczy mnie irytowało, niż wywoływało we mnie pozytywne wrażenia. Dodam jednak do listy to, o czym sobie właśnie przypomniałem – nie wiem skąd ostatnio trend w kinematografii (bardziej subtelnie zrobiono coś podobnego w Wielkim Gatsbym, w którym cały film dzieje się na przełomie lat 20. i 30. XX wieku, a towarzyszy temu muzyka takich wykonawców jak Jay-Z, Florence and the Machine, Sia czy Fergie), polegający na łączeniu dawnego z nowym, ale bardzo przeszkadzało mi to w La La Land, gdy scena żywcem nawiązująca do późnych lat 50. XX wieku w kinematografii, w której Sebastian zaczyna tańczyć i śpiewać wraz z wybranką swojego serca, stepują sobie, wirują wokół ławeczki, on okręca się wokół latarni, wyrażając ładne słowa a wszystko to pierniczy… dzwoniąca komórka. Zagrań tego typu było więcej i każde z nich mi nie odpowiadało. Albo w jedną, albo w drugą – proszę.

OSCAROWE SZANSE

Mateusz: La La Land otrzymał aż 14 (słownie: czternaście!) nominacji do najważniejszych nagród filmowych za poprzedni rok. Byłem w szoku jeszcze przed seansem, tym bardziej że zwiastun nie potrafił mnie do siebie przekonać, a po seansie nie rozumiem decyzji Akademii tym bardziej. Jeszcze rozumiem te nominacje za najlepsze piosenki (wszak to musical), za kostiumy, scenografię, dźwięk i jego montaż. Ale skąd i za co nominację w tak istotnych kategoriach, jak Najlepszy aktor, aktorka, reżyser, scenariusz i film? Naprawdę? Ale za co? W tej chwili trudno ocenić mi w realnym stopniu szanse, jakie ma film Chazelle’a, ale sercem jestem za tym, aby były one znikome. Rozum mówi: poczekaj, aż obejrzysz pozostałe filmy. Jeśli jednak miałbym zabawić się we wróżenie z fusów, to strzelam, że La La Land zgarnie 6 na 14 statuetek.

Sylwia: Ja też za cholerę nie rozumiem tylu nominacji… podejrzana sprawa! Wbrew sercu i mojemu własnemu rozsądkowi muszę jednak powiedzieć, że ten film zgarnie chyba więcej, niż my obydwoje byśmy sobie tego życzyli. No chyba że Akademia postanowiła zabawić się kosztem twórców i na gigantyczną liczbę nominacji przyznać jedną czy dwie nagrody. W końcu największy przegrany też musi być. Zgodzę się, że zapewne wygra tu piosenka (mnie akurat, jeśli chodzi o sam tekst, podobał się utwór, który Mia wykonuje na castingu, choć jego wykonanie już nie przypadło mi do gustu), pewnie wygra scenariusz, reżyser. Tylko błagam, niech to nie zgarnie Oscara za najlepszy film – proszę, nie.

SŁOWEM PODSUMOWANIA

Sylwia: Doceniam zamysł, rozumiem koncept, widzę włożoną w to pracę, ale absolutnie tego nie kupuję. Ale że o gustach się nie dyskutuje, słowem podsumowania powiem tylko, cytując jedną z mistrzyń współczesnego polskiego kabaretu: Zdaję sobie sprawę, że to może smakować.

Mateusz: I chyba na Twoim podsumowaniu zakończmy. Nie mam nic do dodania!

Ocena Mateusz: 4/10

Fot.: Monolith Films

Write a Review

Opublikowane przez

Mateusz Cyra

Redaktor naczelny oraz współzałożyciel portalu Głos Kultury. Twórca artykułów nazywanych "Wielogłos". Prowadzący cykl "Aktualnie na słuchawkach". Wielbiciel kina, który od widowiskowych efektów specjalnych woli spektakularne aktorstwo, a w sztuce filmowej szuka przede wszystkim emocji. Koneser audiobooków. Stan Eminema. Kingowiec. Fan FC Barcelony.  

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Tagi
Śledź nas
Patronat

2 Komentarze

  • Kiedy już całkowicie straciłam nadzieję na to, że nie jestem jedyną osobą na świecie, której ten film się wybitnie nie podobał, trafiłam na powyższą recenzję. Podpisuję się pod nią obiema rękami! Zgadzam się z każdym zdaniem, sama nie potrafiłabym tego lepiej wyrazić. Nie rozumiem, dlaczego ten film zdobył tyle nominacji, dla mnie to tandetna, banalna historyjka z kiepskimi piosenkami, a w scenie unoszenia się pary pośród gwiazd nie wiedziałam, czy mam się śmiać czy rumienić ze wstydu, że to oglądam. Bardzo Wam dziekuję za szczerą opinię (jednak nie tylko mi się nie podobał!)

    • My też już straciliśmy nadzieję na to, że poza nami jest jeszcze ktoś, kto nie wychwala tego filmu pod niebiosa (przygotowywaliśmy się nawet na falę negatywnych komentarzy i stwierdzeń że nie znamy się na dobrym kinie). Tym bardziej dziękujemy za komentarz i przybijamy mentalną piątkę ;).

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *