marek gałązka

Lot nad kukułczym gniazdem we freudowskich przestrzeniach – wywiad z Markiem Gałązką

Marek Gałązka powrócił na scenę świetną płytą Pistolet w dłoni ojca. To dobra okazja do rozmowy, w której artysta bogato opowiadał o sobie, swojej twórczości i planach na przyszłość. Zapraszam do lektury, szczególnie że Marek Gałązka jest urodzonym gawędziarzem.

Co się działo u Marka Gałązki w ostatnim czasie? Wydaje się, że krążek Pistolet w Dłoni Ojca jest zarówno swoistym powrotem na scenę, ale i pewnym podsumowaniem…

Marek Gałązka: Pytanie jest dość trudne, bo dotyka moich bardzo osobistych problemów. Ostatnie dwa lata, byłem 8 razy hospitalizowany w różnych oddziałach szpitalnych i miejscach naszego kraju. Na szczęście trafiałem na wspaniałych lekarzy, którzy – gdy w latach osiemdziesiątych stanu wojennego w bardowskim i punk rockowym buncie nie graliśmy dla mediów publicznych – doskonale pamiętali mnie ze swoich czasów studenckich, gdy w klubach  się wówczas głównie i bardzo często grało tego typu muzykę, Stąd mogłem liczyć na wspaniałą opiekę i zrozumienie moich problemów. A jakie one głównie były, wynika z wielu piosenek płyty, szczególnie tych kameralnych z ambientami gitarowymi Krzysia Stachury, ale głównym świadectwem jest piosenka Mój lęk. Tak więc do dzisiaj jestem jeszcze na ZUS-owskich zasiłkach rehabilitacyjnych i powoli zbliżam się do wieku emerytalnego. Swoją drogą, od początku przemian w Polsce liczyłem na Kartę Twórcy i Artysty. Jestem wieloletnim członkiem ZAIKS-u, a ministrowie kultury, poszczególnych rządów obiecywali ją na pierwszym miejscu. Miała zapewniać: opiekę socjalną, zdrowotna i skromną emeryturę, a wszystko skończyło się, tylko na obietnicach i co chwila słyszymy o koncertach charytatywnych dla artystów, którzy nie mają z czego spłacić leczenia w Polsce. Podsumowując, te dwa ostatnie lata dość długich pobytów w „psychuszkach” w głębokiej depresji, dałoymi wiele do myślenia. Stąd powstała pierwsza autorska płyta, tak bardzo scalona, tworząca całość. I bardzo chciałem, aby była to płyta winylowa, zaś etap animacji kultury mam już definitywnie za sobą. Zostawiam ją młodym, służę pomocą, natomiast miejskie, polityczne, igrzyska kiełbasiano-piwne już dawno przestały mnie interesować.

Jak w dużym skrócie opisze Pan płytę Pistolet w dłoni ojca? Dla kogo jest ona skierowana?

Myślę, że do wszystkich, chociaż głownie do tych, co lubią folk-rockowo-psychodeliczne brzmienia i całościowe płyty. Nie szukają przebojów i wsłuchują się w scalone z muzyką teksty.

Nową płytę nagrał Pan z muzykami z młodszego pokolenia, co zresztą przesunęło Pańskie brzmienie w kierunku alternatywnym. Jak doszło do tej kooperacji?

To stara historia. Moi dwaj synowie, dzisiaj również i trzeci: Marcin – gitara, Filip – perkusja, Dominik – saksofon, od wielu lat współpracowali z trójmiejską sceną alternatywną; grali – Marcin do dzisiaj z Tymonem Tymańskim w jego rockowej odmianie The Transistors, Filip potem przerzucił się do Brygady Kryzys, a później również Dominik. Ja sam byłem mieszkańcem Sopotu w latach 80., gdy Waldek Rudziecki tę scenę zakładał. Potem poprosiłem Tymona o produkcję z jego muzykami, m.in. moimi synami, elektrycznych, alternatywnych, niszowych płyt: Tu stacja Sopot (2006) i Autorsong (2012). Nie znalazły większego odzewu, chociaż jest na nich wiele bardzo dobrych piosenek. Dzisiaj The Transistors uległ rozwiązaniu i głębokiemu przeobrażeniu. Z resztą muzyków poradził sobie Marcin Gałązka, których podobierał do koncepcji płyt, zaś Krzyś Stachura (Blenders, Bielizna, itd…) to mój pomysł.   

Inspiracją do stworzenia płyty były, jak czytamy z zapowiedzi prasowych: karkołomne loty nad kukułczym gniazdem we freudowskich przestrzeniach. Może Pan rozwinąć tę frapującą i, nie ukrywam, dosyć tajemniczą myśl?

No cóż, kto oglądał film Formana, ten wie, o co chodzi, a resztę wyjaśniłem w pierwszej odpowiedzi.

Bardzo podobały mi się teksty, jak chociażby Małe miasteczka. Jest to pochwała mniejszych ośrodków czy wręcz przeciwnie, jest to satyra na małomiasteczkowość i wszechogarniającą nudę panującą tam, która, nie ukrywam, ma jednak swoje zalety? Sam pochodzę z małego miasteczka i ten utwór w punkt opisuje fenomen takich miasteczek.

Absolutnie pochwała. Sam pochodzę w pewnym sensie z Warszawy. Przypadkowo urodziłem się w Szczecinie, zaś studia kończyłem w najbardziej OFF-owym i akademickim mieście alternatywy artystycznej, mekce hipisów, którym sam byłem – Wrocławiu w latach siedemdziesiątych. Działo się bardzo dużo i w dodatku pracowałem przy organizacji wielu imprez. Chciałem swoje doświadczenia wprowadzić w życie małego miasta. Udało się na głębokim i dalekim polskim północnym wschodzie w Olecku. Wspomnę tylko swój Przystanek Olecko od 1994 do 2007 r. – byłem pomysłodawcą programowo-artystycznym, a potem dyrektorem. Założyłem Grupę Po Drodze, parę teatrów OFF-owych. Tak więc można zaanimować takie środowiska. Jestem wyznawcą animacji kultury z systemu francuskiego, gdzie wszystko ma sens, swoje cykle, jest przejrzyste i społeczne, a jednocześnie dba się o hegemonię francuskich twórców (60% muzyki w rozgłośniach jest francuskiej). W przeciwieństwie do naszych publicznych mediów, które karmią nas anglosaskimi formatami, a moja ulubiona Trójka nie wyrobiła w zeszłym roku nawet ustawowych 33%; wyliczenia ZPAV mówią o 27%. To spycha nas, twórców polskich, do roli outsiderów poza lansowanymi młodymi z kontraktami majors – a w TVP z tzw. Muzykami Młodej Generacji z lat siedemdziesiątych – organizuje się Sylwestry i letnie spędy. W małym miasteczku nagle doszło do politycznych ambicji związanych z wyborami: zaczęliśmy grać celebrytów telewizyjnych. Dlatego się zwolniłem w 2007 r. i wyjechałem do Sopotu. Jednak codzienne uroki małego miasteczka, które opisałem trochę na wyrost, pozostały do dzisiaj, a zakłamanie dużych City wielkich miast, ta cała hipsterka, yupiszoństwo, korporacje, podniety, koks, dziewczyny, słynny Zbawix, nie umywa się do podziwiania choćby wygrzewających się kotów pani Zosi na parapecie czy samodzielnych psów, dla których wszyscy miejscowi mają ogromny szacunek, a poza tym czas płynie wolniej, a niedaleko jest piękna przyroda.

Wydaje się, że najważniejszą kompozycją na płycie jest utwór tytułowy, który charakteryzuje się mocnym, sugestywnym tekstem. Co było inspiracją do jej stworzenia?

Każdy pieśniarz, który śpiewa własny tekst ze swoją muzyką oraz gra ją na instrumencie, a chce przekazywać prawdę, jak dawniej truwerzy, trubadurzy, skaldowie, późniejsi bardowie, balladziści, bluesmani czy dzisiejsi singer-songwriterzy, ma w tym utworze na pewno autopsyjne przeżycie. Nie ukrywam go. Ja jestem jedynakiem, pokoleniem lat pięćdziesiątych (rocznik 1954). Mój ojciec, jako znakomity technik budowlany budujący m.in. MDM w Warszawie, a potem SDM w Szczecinie, trafił jako młody człowiek do służby czynnej, do garnizonowego miasta na Pomorzu – Grudziądza, oczywiście jednostki budowlanej. Stamtąd nie chcieli go już wypuścić. Zaoferowali mieszkanie, bardzo dobrą pracę podoficera zawodowego, no i w ten sposób trafiłem na wojskowego ojca. To był czas, gdy z moją mamą gnieżdżąc się wraz z jej rodziną w czworakach robotniczych na Marymoncie (w jednym pokoju w 13 osób), nie było wyjścia i mama i ojciec z krwi i kości Warszawianie, trafili na mało przyjazne wówczas Pomorze. W tamtym czasie wszyscy wojskowi nosili broń, pistolety TT, tzw. Tetetki w kaburach przy sobie, z jednostki do domu. Ojciec był bezpartyjny, przed kościołem uchylał wojskowej czapki, za co został wezwany na dywanik dowódcy jednostki. Mimo wielu propozycji skończenia przyspieszonych kursów oficerskich, do końca pozostał podoficerem. Dorobił się skromnego, dwupokojowego mieszkania na osiedlu wojskowym, mama pracowała na trzy zmiany w GZPGUM. Ze względu na dyspozycyjność taty miałem utrudniony z nim kontakt. Dopiero wiele lat później dowiedziałem się, że pisał wiersze i nawet je gdzieś drukował w jakichś pismach. Wyczuwałem jego nadwrażliwość, ale miałem swój podwórkowy świat. Jak już napisałem, w każdym tekście jest jakiś fragment autopsji, ale gdyby w pieśni była do końca ona prawdziwa, to byłby to czysty ekshibicjonizm, który w sztuce nie ma praw. Muszą pojawić się elementy uniwersalne, egzystencjalne dla każdego wrażliwego słuchacza. Trzeba ubrać pieśń w metaforę i wszystkie te elementy poezji, których nauczyliśmy się na języku polskim. Tak też jest z tą piosenką. Tytuł jest dramatyczny, ale odnosi się do tragedii wielu rodzin, których naoglądaliśmy się w ostatnich czasach, wielokroć w mediach. Pistoletem wcale nie musi być osławiona tetetka, wystarczy pilot od telewizora, ściera w ręku matki czy gazeta ojca, którą bije dziecko po głowie ojciec, gdy to nie potrafi zliczyć odpowiednich cyferek, a przecież ma do tego prawo, gdyż im bardziej abstrakcyjnie myśli, tym wrażliwsze wyrośnie. I o tym, między innymi, jest też ta piosenka.

Drugim ważnym utworem jest Znikający punkt, który ma w sobie historie niczym z dobrego filmu drogi. Jaka jest geneza tej kompozycji? Zresztą chyba nieprzypadkowo nazwana została Znikający punkt…

Oczywiście, że nawiązuje do filmu Serafina z 1971 r. Nie bez przypadku tak została nazwana. Film ten, w moim hipisowskim środowisku, był kultowy. W grudziądzkim kinie Orzeł byłem na nim tyle razy, ile go grali. Miał w sobie coś z walki o samotną godność wolności. Pokazywał zwyczajną, prowincjonalną, a jakże inną Amerykę. Bohater, którego grał bardzo oszczędnie Barry Newman, wspaniały Super Duch, świetna soulowa muzyka; znakomita sekwencja z parą hipisów na pustyni; no i retrospekcje w czasie jazdy Barrego Newmana, którego scenarzysta, nie bez kozery, nazwał w filmie Kowalskim. Kilka razy w ramach akcji Porządek, którą zarządził w całej Polsce Gierek, jako oczyszczenie spod budek z piwem pijaczków, grudziądzka milicja zapalała światło na widowni i wyciągała długowłosych i kolorowych nas z kina. Ten film, jak już wspominałem, oglądałem wielokrotnie. Wypadek samochodowy, który zdarzył się w drodze na koncert do Teatru w Luksemburgu i to tuż po przejechaniu zaledwie 20 km na mazurskim zakręcie, a który przeżyłem tylko dlatego, że jechałem bardzo solidnym amerykańskim autem Dodgem Calibrem (dachowałem i wylądowałem tuż pod kilkudziesięcioletnimi brzozami od swojej kierowcy strony) spowodował, że po rekonwalescencji skojarzyłem ten wypadek z filmem Znikający punkt, ale nie tylko. Jest tam jeszcze moje marzenie o Vicenzie – miasteczku we Włoszech, gdzie mam częściowe korzenie, a może o kobiecie o takim imieniu – tytuły dwóch filmów Ucieczka z kina Wolność i słynnego radzieckiego Lecą żurawie. A na końcu nie bez przyczyny Różowa trawa. Generalnie ta płyta wymaga trochę erudycji, której starszym słuchaczom na pewno nie brakuje, ale młodsi muszą parę rzeczy, jeśli ich zainteresują, wygooglować.

Planuje Pan koncerty ze swoim zespołem z piosenkami z Pistoletu w dłoni ojca?

Oczywiście, chociaż nie jest to proste. Nie mam własnego managementu. Płyta nie jest grana w publicznych rozgłośniach mimo rozesłania jej do wielu redaktorów. Za to uzyskuje bardzo przychylne recenzje środowiska muzycznego i dziennikarzy muzycznych. Pierwszy koncert zagramy w pełnym składzie na 5. urodziny Suwalskiego Ośrodka Kultury – 1 października, a następny podczas Festiwalu Ad Sacrum, który przygotowuje znakomity muzyk, twórca Wojciech Konikiewicz. Koncert miałby się odbyć w dniach 18 lub 19 listopada w katakumbach kościoła na Bielanach u ks. Drozdowskiego, znanego w kręgach artystycznych, pasjonata sztuki nowoczesnej.

Znany jest Pan jako niezrównany wykonawca i kompozytor piosenek do słów Edwarda Stachury. Jakie utwory Stachury są Pana ulubionymi i dlaczego?

Nie mam ulubionych Piosenek czy bardziej Ballad Edwarda Stachury. Praktycznie rzecz biorąc, ułożyłem do wszystkich, od 1972 r., około 60 tekstów – muzykę. To przychodzi falami. Wraz z wiekiem, dojrzałością, czasami sytuacją wewnętrzna czy zewnętrzną. Chociaż nie. Bardzo lubię swoja wersję Nie rozdziobią nas kruki ni wrony, którą traktuję jako swoiste epitafium dla Bruna Milczewskiego i Edwarda Stachury.

Stachura, gdyby żył, odnalazłby się z własną twórczością we współczesnej Polsce, targanej konfliktami oraz sprzecznościami?

Bardzo w to wątpię. To był artysta i twórca w pełni niezależny, podobnie, jak, Bruno czy Wojaczek, Witek Różański, Andrzej Babiński i jeszcze paru by się znalazło. Wiele razy myślałem, rozmawiałem o tym, np. z Jurkiem Juniorem Stachurą, że w sumie chyba dobrze się stało, że Oni nie dożyli nawet stanu wojennego. Zresztą ja mam podobne zdanie, szczególnie dzisiaj, mimo że bojkotowałem TVP, byłem w Solidarności, uczestniczyłem jako grajek w kampanii Komitetu Obywatelskiego w 1989 r. prof. Geremka i Wajdy na posła i senatora. Nigdy nie należałem do żadnej partii, z żadną już nie sympatyzuję, przestałem animować kulturę, chcę pozostawić resztę swojego życia na własną niezależną wolność i twórczość i odnalezienie swojego Ducha i Anioła Stróża. Chcę służyć pomocą – młodym ludziom i potrzebującym starszym, zawsze w miarę własnych możliwości, będę walczył o Kartę Twórcy i Artysty; i na wybory, mam nadzieję, że w końcu już nie wybierając lepszego zła, dalej będę chodził.

Jakie są dalsze muzyczne plany Marka Gałązki? Kolejna autorska płyta? A może powróci Pan do tworzenia i wykonywania muzyki do wierszy?

Nie sądzę, żebym zaczął wykonywać ponownie cudze wiersze, poza Stachurą, z którym wciąż dojrzewam, tym bardziej że mam koncertowo mnóstwo własnych tekstów, zupełnie nieogranych. Marzy mi się pewna wystrzałowa rzecz, Wojtek Konikiewicz powiedział, że to może być „petarda”, ale nie będę o tym mówił. Na razie mam tylko potwierdzenie muzyków, że pomysł jest niezwykle ciekawy, ale przede mną, nami, mnóstwo pracy i mam nadzieję, że już nie powrócą „stany” i „psychuszki” z ostatnich 2 lat. Przepięknie dziękuję za bardzo interesujące pytania.

Dziękuję za rozmowę!

Marek Gałązka - Pistolet w dłoni ojca - Full Album Winyl (Vinyl - rip)

Fot.: Smile PR

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *