Z piekła do nieba i z powrotem – Kent Babb – „Iverson. Życie to nie gra” [recenzja]

Iverson ruszył w prawo, Lue za nim. Iverson zatrzymał się jak rażony piorunem, zrobił krok do tyłu, po czym złożył się do rzutu. Spanikowany Lue wyskoczył w jego kierunku, stracił równowagę i upadł, kiedy piłka zmierzała do kosza. Prześlizgnął się po parkiecie, po czym spojrzał do góry. Iverson patrzył z obrzydzeniem na człowieka uprzykrzającego mu życie przez trzy kwarty, po czym odpowiedział pokazem dominacji, który mógłby się równie dobrze skończyć wdeptaniem Lue w parkiet. „I przechodzi ponad Tyronnem Lue!” – krzyczał do mikrofonu komentator, Marc Albert. Opisywaną pamiętną akcję z pierwszego meczu Finałów NBA 2001 z łatwością znajdziecie na wiadomo-jakiej-stronie, wpisując nazwiska dwóch głównych jej bohaterów lub „Greatest Moments In NBA History”. Jest to jedno z setek genialnych zagrań Allena Iversona, jednak na swój sposób wyjątkowe, stanowiące kwintesencję samego zawodnika (jeśli nie widzieliście, obejrzyjcie chociażby dla tego momentu: I przechodzi ponad Turonnem Lue, wtedy zrozumiecie). Niezwykle butny, arogancki i bezczelny zarówno wobec przeciwników, trenerów, jak i całego otoczenia. Jeden z najwybitniejszych indywidualnie (i nie mówię tylko o koszykówce) sportowców przełomu wieków. Zarabiająca setki milionów dolarów megagwiazda, idol nastolatków, mająca wszystko w poważaniu ikona. Człowiek, który, jak wskazywały wszystkie znaki na ziemi i niebie, nie miał prawa znaleźć się tam, gdzie się znalazł. Jednak Iverson. Życie to nie gra, autorstwa Kenta Babba, nie jest słodką historyjką z happy endem – to opowieść o jednym z najbardziej bolesnych upadków w historii zawodowego sportu. Upadku ze szczytu świata na samo dno.

Dwudziesty szósty czerwca 1996, hala Continental Airlines Arena w East Rutheford w stanie New Jersey. Ówczesny komisarz NBA, David Stern, zmierza w kierunku mównicy. W przeciągu najbliższych godzin, za sprawą decyzji generalnych managerów kolejnych drużyn, zmieni on przyszłość kilkudziesięciu zebranych na sali młodych koszykarzy. Napięcie sięga zenitu, wszyscy wstrzymują oddech. Z numerem pierwszym Draftu* 1996 – ogłasza Stern – Philadelphia 76ers wybierają… Allena Iversona z Uniwersytetu Georgetown! Rozpromieniony chłopak z Hampton w Wirginii wstaje, chwyta czapeczkę z logo Sixers i dopiero potem podaje dłoń komisarzowi. Jest to moment, w którym Allen Iverson po raz pierwszy zapisuje się w annałach najlepszej koszykarskiej ligi świata, zostaje bowiem najniższym (183 cm), w historii draftu, zawodnikiem wybranym z jedynką. Wielu wiedziało, że tak się właśnie stanie, inni powątpiewali w słuszność decyzji zarządu Sixers, bo czy rzeczywiście dobrym ruchem jest powierzanie przyszłości drużyny temu słynącemu z opryskliwości młodziakowi z kryminalną kartoteką? Przecież można było wybrać tylu innych świetnych i doskonale rokujących na przyszłość graczy (po latach eksperci oceniają draft 1996 roku za jeden z najmocniejszych kiedykolwiek, do ligi dołączyły wówczas takie – jak okazało się po latach – gwiazdy, jak Kobe Bryant, Ray Allen, Stephon Marbury, Antoine Walker, Steve Nash czy Peja Stojakovic)! The Answer (boiskowy przydomek Iversona) swoją grą odpowiada szybko, zamykając usta większości krytykom. W trakcie debiutanckiego sezonu ustanawia rekord w łącznej ilości zdobytych przez pierwszoroczniaka punktów (1787), zostaje pierwszym debiutantem w historii, który rzuca powyżej 40 punktów w pięciu kolejnych meczach, zdobywa nagrodę MVP (Najbardziej wartościowy zawodnik) podczas corocznego Meczu Gwiazd Debiutantów, wygrywa także rzecz jasna nagrodę dla Debiutanta Roku, ze średnią zdobywanych punktów na mecz na poziomie 23,5 (szósty wynik w całej lidze). Nie wszyscy jednak zachwycają się nieprzekładającymi się na zwycięstwa drużyny (Sixers wygrali zaledwie 22 z 82 meczów) indywidualnymi popisami młodej gwiazdy. Sam Charles Barkley, ikona NBA, a zarazem wieloletni lider ekipy z Philadelphi, w drwiący sposób określa egoistyczny styl gry Iversona (i samego zainteresowanego) mianem Me, Myself and I – verson. Wielu innych weteranów ligi również narzeka, tym razem na zachowanie młokosa, który nie okazuje im należnego szacunku. Są wśród nich Dennis Rodman oraz Michael Jordan. A skoro już mowa o Jego Powietrznej Wysokości, udaje się Allenowi jeszcze jedna rzecz, o której marzył od dziecka – staje na parkiecie naprzeciw swego idola. I być może nie byłby to godny odnotowania fakt, gdyby nie jedna z akcji tamtego spotkania, która przez wielu (według mnie nieco na wyrost) okrzyknięta została najlepszą akcją całego sezonu. Dzięki swojemu firmowemu zagraniu – crossoverowi (zwód polegający na błyskawicznej zmianie kierunku kozłowania piłki) – Iverson robi z Jordanem coś takiego…

Allen Iverson Crosses Michael Jordan

Indywidualne osiągnięcia w przekroju całej kariery AI3 można by wyliczać i wyliczać… będą to m.in. MVP sezonu zasadniczego NBA (2000/2001), 2 * MVP Meczu Gwiazd (2001,2005), trzykrotny wybór do Pierwszej piątki NBA, 11 powołań na Mecz Gwiazd, brązowy medal Olimpijski (Ateny 2004), zastrzeżenie przez klub z Philadelphii numeru 3, z którym grał dla nich Iverson (żaden inny koszykarz już w tym klubie z „3” nie wystąpi), włączenie zawodnika (w bieżącym roku) do NBA Hall Of Fame. Można tu jeszcze dodać, że ze średnią 26,7 punktów na mecz w przekroju całej kariery, Iverson zajmuje szóste miejsce pod tym względem w całej historii NBA, natomiast średnia z meczów fazy play-off (29,7), daje mu drugą lokatę. Wymieniam wszystkie te zasługi z prostego powodu – w omawianej książce tylko kilka z nich zostaje nadmienionych, nie każdy jednak musi uwielbiać koszykówkę, dlatego staram się mniej więcej oddać, jakiego formatu był to zawodnik (oraz nie zaspoilerować za bardzo książki). Dzieło Kenta Babba skupia się przede wszystkim na prywatnym życiu gwiazdy, opisując także, dlaczego można nazwać sportowca ikoną. Ważne jest w tym momencie to, w jakich czasach Iverson trafił do NBA. Był to czas zbliżającego się zmierzchu wielkiej dynastii chicagowskich Byków, wielcy herosi powoli odchodzili, potrzebna więc była świeża krew. Mało tego, większość zawodników była, nazwijmy to: „ugrzeczniona” jeśli chodzi o wizerunek. Szykowne garnitury, eleganckie zachowanie itd. Tyle tylko, że świat się zmieniał, na ekranach królowały takie tytuły jak American Beauty czy Fight Club, które odcinały się od wymuskania, sugerowały bunt. I oto pojawia się taki Allen Iverson, którego wizerunek każdy fan kojarzy z okładki omawianej właśnie książki niż wrzuconego wyżej filmiku z meczu. Chodzący wszędzie ze świtą koleżków z dzieciństwa, których nie chcielibyście spotkać z ciemnej uliczce, wytatuowany, w workowatych spodniach, z toną złotych łańcuchów na szyi, zaczesany w cornrowsy, będące wówczas kojarzone z najpopularniejszą fryzurą wśród więźniów. Na dodatek niewysoki (dla porównania, druga największa w tamtych latach młoda gwiazda czyli Shaquille O’neal mierzył 216 cm przy wadze ponad 150 kilogramów, The Answer – 183/75). Nie dość, że zrewolucjonizował grę na swojej pozycji, czyli rozgrywającego (którego zadaniem do tej pory było raczej kreowanie pozycji dla kolegów i podawanie im piłki, a nie zdobywanie punktów samemu), to jeszcze każdy mógł się z nim utożsamiać! Mały facecik pomiatający na boisku olbrzymami! Cytując Kenta: Podczas pierwszego boomu internetowego pojawiły się strony www poświęcone Iversonowi, dzieciaki na podwórkowych boiskach do koszykówki próbowały naśladować charakterystyczny crossover, cornrows i styl bycia, pokolenie młodych Amerykanów zakładało reeboki i zaciskało pięści, aby powiedzieć staremu światu, żeby się pierdolił.

Allena Iversona z opisu powyżej zna każdy fan koszykówki i co nieco z tego zawarł w swej publikacji popularny dziennikarz, jednak jak już pisałem, skupia się on bardziej na prywatnym życiu gwiazdora; gwiazdora, którego mogliśmy nigdy na parkietach nie oglądać. Urodzony w Hampton wychowywał się bez ojca (Allen pierwszy raz zobaczył go jako nastolatek, zakutego w więzienne łańcuchy), a matka, alkoholiczka łamane przez ćpunka, imprezowała od rana… do rana. Mały Allen, który nie mógł z tego tytułu zasnąć (mamusia sprowadzała towarzystwo do domu), szlajał się po zakazanych alejkach lub w środku nocy rzucał do osiedlowego kosz,a zabijając nudę. Właśnie na tych boiskach poznał paczkę „przyjaciół”, którzy jak pokaże czas, byli jedną z najgorszych rzeczy, jaka mogła go spotkać. Bieda, i to przed duże „B”, aż piszczała; czasami nasz bohater musiał chodzić po domu w kaloszach, bo nie było komu ani za co naprawić przeciekającego dachu czy pękniętych rur. Środowisko, w jakim się wychował, z jednej strony zahartowało go, z drugiej to właśnie ono sprawiło, że zszedł na złą drogę. W trakcie nauki („nauki”) w szkole średniej został zatrzymany i osądzony za udział w barowej bójce; wyrok – 5 lat więzienia! Jakakolwiek kariera została przekreślona, zanim na dobre się zaczęła. Szczęście jednak w nieszczęściu, że miało to miejsce w Wirginii czyli jednym z tych stanów w USA, najbardziej kojarzonych z niewolnictwem. Afroamerykańska część społeczności postanowiła więc wszcząć protesty i ratować jednego ze „swoich”, tego młodego, utalentowanego. Po czterech miesiącach sędzia unieważnił wyrok. Dwa lata później nastał draft 1996, a po nim wszystko, o czym czytaliście powyżej. Jednak nie byłoby książki Babba, gdyby Allen Iverson był po prostu niegrzecznym chłopcem z jakimś tam odwołanym wyrokiem sprzed lat.

Pierwszym, co zawsze uderzało w jednej z legend NBA, była jego niechęć do treningów. Iverson olewał je zawsze i wszędzie, w trakcie całej kariery. Nie dla niego było bieganie (zasłynął z szybkości) czy podnoszenie ciężarów, to – według AI – mogli sobie ćwiczyć przeciętniacy, dla niego była gra. Do szewskiej pasji doprowadzał każdego z trenerów. Nie tylko zwisał mu udział w treningach, nie stosował także żadnej diety. Był sportowym fenomenem. Unikał ciężkich treningów i przedmeczowych rozgrzewek, a w szatni zajadał się stekiem z frytkami, popijając je sprite’em. A potem wychodził na parkiet i rzucał 50 punktów. Ten cytat to o dziwo szczera prawda. Problem jednak w tym, że od zawsze ulubionym napojem Allena nie był sprite, a piwo, ulubioną grą nie był chińczyk, a Black Jack i inne uciechy dostępne w kasynach. Jego wola zwyciężania przejawiała się w każdej dziedzinie życia, o wszystko się zakładał, zawsze chciał być numerem jeden. Książka dziennikarza „Washington Post” to rzecz niezwykle osobista, wymienione tu alkohol i hazard to jedynie wierzchołek góry lodowej, jednak prawdziwa skala tego wszystkiego, przeraża (musicie przeczytać to sami, bo nie uwierzycie nawet, jak napiszę). Do tego dochodziło również znęcanie się nad żoną i dziećmi oraz wiele, wiele innych przewinień.

Jedyne, co mogę zarzucić autorowi Iverson. Życie to nie gra to… stronniczość. Przynajmniej ja tak to odebrałem. Oczywiście książka sama w sobie jest fenomenalna i polecam ją z czystym sercem każdemu, jednak troszkę nie fair wydał mi się jej wydźwięk. W żadnym wypadku nie podważam tego, co zostało w książce napisane, cytaty są prawdziwe i wszystko ok, jednak – jak na mój gust – może zbyt tęgie baty zebrał tu sam koszykarz. Jasne, nie był aniołkiem, jasne, przehulał cały (dosłownie) majątek, czyli ponad 150 milionów dolarów z samych tylko kontraktów z NBA, plus pewnie drugie tyle z reklam, jednak trochę dobrego udało mu się zrobić. Tylko jedno zdanie (na ponad 300 stron książki) traktuje o tym, że Iverson przyspieszył debiut w NBA o dwa lata, by pomóc młodszej, chorej na padaczkę siostrze i wesprzeć ją finansowo. Raz tylko, mimochodem, wspomniana jest otwarta przez gwiazdora fundacja charytatywna. Większą część książki stanowi wytykanie powtarzających się błędów, natomiast kiedy opisywane było poprawne zachowanie, brzmiało to zazwyczaj tak: Po raz pierwszy w życiu Iverson robił coś dobrze, To jedna z tych niewielu chwil w jego życiu, kiedy… itd. Wszystko, co napisał Kent Babb jest prawdą, mimo to uważam, że można było nakreślić wizerunek chłopaka z Hampton w nieco jaśniejszych barwach.

Pomimo treści poprzedniego akapitu muszę przyznać, że jest to najlepsza biografia, jaką w życiu czytałem, jest też zdecydowanie najbardziej intymna i szczera, odsłaniająca przysłowiową „nagą prawdę”. Sam jestem fanem najlepszej koszykarskiej ligi świata od ponad 20 lat (tak, jestem stary) i interesują mnie wręcz maniakalnie wyniki meczów oraz sylwetki poszczególnych zawodników (wyniki sprawdzam przed śniadaniem i nie wyjdę bez tego do pracy), chłonę wiedzę związaną z NBA dzień w dzień, dlatego uwierzcie mi na słowo – ciekawostek, jakich dostarcza ta książka, nie znajdziecie w Internecie. Zeznania z procesu rozwodowego, wywiady z najbliższym otoczeniem człowieka, który przez alkohol i uciechy tego świata stoczył się na samo dno, bez grosza przy duszy i wiele innych. Dla fanów koszykówki Iverson. Życie to nie gra jest pozycją OBOWIĄZKOWĄ (!), dla tych którzy nie interesują się tym sportem również powinna być ciekawą lekturą, jednak to przede wszystkim ci pierwsi, jak i ja, przeżyją szok, przewracając kolejne strony. Pamiętam czasy (kurde, naprawdę jestem stary, skoro zaczynam tak zdanie) opisywane w jednym w użytych w tej recenzji cytatów; pamiętam, kiedy na boiskach nie tylko w Stanach Zjednoczonych ale nawet u nas, w Polsce, chłopacy próbowali zrobić sobie cornrowsy, kupowali reeboki i każdy chciał mieć na koszulce „3”. Allen Iverson, pomimo tego że drużynowo nie osiągnął żadnego sukcesu (brązowy medal na Olimpiadzie to przecież dla Amerykanów porażka) był ikoną, był kimś, kto swego czasu zrewolucjonizował jeden z najpopularniejszych sportów na Ziemi i mimo tego że każdy fan zdawał sobie sprawę, iż The Anwser ma swoje za uszami, nikt chyba nie mógł przypuszczać, jak dramatycznie jego legenda upadnie. Allen Iverson był idolem milionów ludzi na świecie, nigdy jednak nie był wzorem do naśladowania, wręcz przeciwnie, historia jego życia stanowić może tylko i wyłącznie przestrogę dla każdego młodego, utalentowanego sportowca, a zarazem bolesną lekcję, którą ktoś już za nich odrobił.

*Draft – coroczny wybór nowych zawodników do ligi.

Fot.: Wydawnictwo SQN

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *