Pod prąd – Rihanna – „ANTI” [recenzja]

Robyn Rihanna Fenty, 27 letnia Barbadoska znana powszechnie jako Rihanna, to postać, o której ciężko byłoby w trakcie ostatniej dekady nie usłyszeć, no, chyba że mieszka się w igloo na mroźnym biegunie lub w lepiance, gdzieś w najbardziej odizolowanych od cywilizacji zakamarkach Afryki. Zdobyła osiem nagród Grammy, trzynaście utworów z jej udziałem znalazło się na szczycie listy „Billboardu”, przy okazji czyniąc ją najmłodszym wykonawcą, jakiemu udało się dokonać tej sztuki. Gdzieś po drodze magazyn „People” umieścił ją na liście 100 najbardziej wpływowych osób na świecie, więc czy się ją lubi, czy nie, chcąc nie chcąc – o Rihannie się słyszy. Do sieci (wkrótce także do sklepów) trafił właśnie ósmy studyjny album wokalistki – ANTI. Jest to krążek pełen eksperymentów, a także brzmień, które zaskoczą nie tylko krytyków, ale i samych fanów Barbadoski. Jedni będą kręcić nosami, inni z kolei będą chwalić to, jak młoda gwiazda stara się zerwać ze swoim wizerunkiem „maszynki do tworzenia tanich hitów” i nie będę ukrywał, że po odsłuchaniu najnowszej płyty zaliczam się do drugiej z grup.

Na scenie muzycznej zadebiutowała nieco ponad dziesięć lat temu albumem Music of the Sun, którego największy hit Pon de Replay pozwolił jej wypłynąć na szerokie wody i zdobyć popularność, która w przeciągu kilku lat uczyniła ją jedną z najbardziej rozpoznawalnych gwiazd showbiznesu. Od tego czasu panna Fenty bynajmniej nie próżnowała, wydając kolejne albumy i zdobywając kolejne listy przebojów w zasadzie rok w rok (wydała krążki w latach 2005, 2006, 2007, 2009, 2010, 2011, 2012) . Jak więc widać, na omawiany tutaj album kazała swoim fanom dość długo czekać, a czekanie to nie było wcale przyjemne, gdyż data ukazania się ANTI zmieniała się częściej niż prezenterzy w Wiadomościach. Już w zeszłym roku artystka wydała trzy single, które rzekomo miały promować nowe wydawnictwo, a były nimi American Oxygen, FourFiveSeconds oraz Bitch better have my money; jak się jednak okazało, żaden z tych utworów na ANTI się nie znalazł. Premiera przesuwała się z miesiąca na miesiąc (w międzyczasie Rihanna opuściła wytwórnię Def Jam i związała się z Roc Nation Jaya-Z oraz zaangażowała się w współtworzenie serwisu steamingowego Tidal, na którym zresztą zadebiutował nowy krążek) i kiedy wreszcie płyta miała ujrzeć światło dzienne w listopadzie ubiegłego roku… znów nic tego nie wyszło (nieoficjalnie Barbadoska przestraszyła się konkurencji w postaci 25 autorstwa Adele)! No, ale w końcu jest! Najbardziej dojrzały i pozwalający traktować piękność z Barbadosu jako poważną artystkę album ANTI.

Płytę otwiera featuring z młodziutką gwiazdką neo soulu – SZA – utwór Consideration i już on zwiastuje zmiany w stylu, jaki Rihanna będzie prezentować przez całe kolejne 45 minut, co potwierdza tylko jeden z wersów: I got to do this my own way darling. Przede wszystkim mam tu na myśli minimalizm, a w tym przypadku także dość „brudne” brzmienie i cięższy beat, w którym obie panie pływają jak ryby w wodzie, genialnie się uzupełniając. I tu jedna uwaga – Consideration po trosze (zwłaszcza dzięki wokalowi Rihanny) obraca się w klimatach reggae i więcej takich kawałków na płycie już nie znajdziemy, a szkoda, bo Fenty sprawdza się w tym znakomicie. Drugie z kolei, trwające niewiele ponad minutę James joint należy bardziej traktować jako skit, a nie pełnoprawny utwór, więc pominę jego ocenę, przyznając jedynie, że słucha się tego całkiem nieźle. Trzeci utwór, Kiss is better, to po części dawna Rihanna, czyli taka, jaką znaliśmy do tej pory, a zarazem całkiem zręczne połączenie nowoczesnych brzmień z tymi z lat 80. Spokój i stonowanie zawarte w Kiss is better będzie najbardziej charakterystycznym elementem dalszej części wydawnictwa. Następne jest Work wykonywane razem z Drakem, będące zarazem pierwszym singlem z ANTI.

Work jest najlepszym przykładem na to, jak mało wymagająca jest widownia, bądź na to, że wszystko czego dotknie Barbadoska, zamienia się w złoto. Promujący singiel jest jednym z dwóch najsłabszych na całej płycie, jak i jednym z największych JUŻ przebojów na wielu listach całego świata; przy pierwszym przesłuchaniu jest tylko męczący, z każdym następnym staje się po prostu irytujący, więc dziwi mnie, że to właśnie on został wybrany na promowanie krążka. Z jednej strony to typowa „stara Rihanna” i być może stąd wybór, jednak dla mnie nadal niezrozumiały, skoro można by było sięgnąć po co najmniej 10 lepszych z całej tracklisty. Kolejne dwa – Desperado oraz Woo – to mocniejsza część ANTI i oba stanowią zdecydowanie o sile albumu. Pierwszy uważany jest przez wielu za najlepszy nowy kawałek Rihanny i trzeba przyznać, że nie brak mu zadziorności i klimatu, którym na swój sposób rzeczywiście oddaje trochę styl głośnego filmu z Antonio Banderasem w roli głównej. Poważnie! Woo to z kolei – jak dla mnie – tylko przerywnik, jednak świetnie wpasowujący się w całość i przedłużający to bujające swobodne brzmienie całości. Siódme na liście Needed Me to zmysłowe R’n’B będące jednocześnie jednym z najbardziej seksownych dzieł w dyskografii wokalistki. Zaraz po nim następuje nieco futurystyczne, lecz bardzo romantyczne Yeah, I said it, czyli kolejny udany eksperyment, którego można by słuchać godzinami. Jednak jeśli o eksperymentach mowa, to prawdziwy szok nadchodzi dopiero wraz z trackiem numer 9, będącym według mnie najlepszym (obok Consideration) na całym ANTI. O czym mowa? O Same Ol’ Mistakes, coverze zeszłorocznego przeboju rockowej formacji Tame ImpalaNew Person/ Same Old Mistakes. Trwający ponad 6 minut hit zadziwia stylem i gładkimi przejściami, które dzielą piosenkę jakby na trzy części (w środkowej słyszymy oryginał). Linia melodyczna zostaje w zasadzie zachowana, całość wzbogacona jest jedna elektroniką i hip-hopowymi bitem, co summa summarum robi niesamowite wrażenie i zdecydowanie odbiega od tego, do czego przyzwyczaiła swoich fanów Rihanna. Never Ending to praktycznie instrumental, jednak z istotna wstawką, prosto z Thank you, Dido. Być może nie wyróżnia się za bardzo, jednak nadal trzyma poziom. Numery 11 i 12 to Love On The BrainHigher. Utwory te (poza Same Ol’ Mistakes) wzbudzą pewnie najwięcej kontrowersji, gdyż w obu wokalistka wypuszcza się na naprawdę głęboka wodę, próbując być trochę kolejną Mariah Carey. Podopieczna Jaya-Z stara się dać z siebie wszystko (wokalnie), za co jedni ją zbesztają, inni pokochają. Moim skromnym zdaniem, pomimo tego, że niektóre fragmenty obu utworów mogą brzmieć jak drapanie kocich paznokci o szkolną tablicę, jestem – wow – na tak! Brzmi mocno, brzmi wiarygodnie! Obu słucha się dobrze i aż kręci się z niedowierzaniem głową, że to naprawdę śpiewa Rihanna! I kiedy tak słucham i słucham tego albumu, szukając dziury w całym, szukając czegoś, do czego można by się doczepić (no, znalazłem już Work) – przy każdym kolejnym kawałku mówię: „Kurde, znowu daje radę, no co jest? Nie znajdę wpadki na płycie gwiazdki pop?”. I wtedy niczym wybawienie przychodzi ostatnie Close to you. Jest nudne, jest słabsze niż reszta. Uff, udało się do czegoś przy… czepić ;).

Trzynaście utworów (wersja Deluxe zawiera szesnaście), jakie można znaleźć na ANTI, zaskoczy każdego. Nie jestem jakims wielkim fanem Barbadoski, jednak lubię tzw „czarną” muzykę, więc siłą rzeczy miałem w mniejszym lub większym stopniu z jej wcześniejszymi dokonaniami do czynienia i uwierzcie na słowo – to się wyróżnia! Wyróżnia się, nawet nie tylko patrząc na samą „Riri”, ale na ogół wokalistek dominujących w tym samym co Robyn Fenty gatunku. Płyta jest niesamowicie spójna i w zasadzie bez większych wpadek, co zaskakuje tym bardziej. Do tej pory młoda celebrytka wydawała krążki zawierające 3, 4 hity rozbrzmiewające miesiącami w radiach na całym świecie, resztą były jednak tzw „zapchajdziury”. W przypadku ANTI jest całkowicie odwrotnie, nie ma tu przebojów typu We Found Love, Umbrella, Hard czy Don’t stop The Music; są za to piosenki bardziej zapadające w pamięć i z ambitniejszymi aranżacjami. Powiem szczerze, że jestem w sporym szoku, ponieważ sięgając po ANTI, myslałem, że odsłucham typowej popowej płytki, o której napiszę, że mamy tu 3 hity, a o reszcie można zapomnieć, jak i ja zapomnę o całości za dwa dni. Nie zapomnę, ponieważ uważam album Rihanny za niemal kompletny (jak na ten gatunek) i mogę go tylko i wyłącznie polecić. Brawo!

Na marginesie pragnę jeszcze dodać, że krążek – co nie dziwi – doczeka się także swej trasy koncertowej. Będzie nią ANTI WORLD TOUR, w ramach której już 5 sierpnia bieżącego roku utworów z najnowszego wydawnictwa (i nie tylko) będzie można posłuchać na żywo na Stadionie Narodowym w Warszawie. Jako support zagrają The Weekend oraz Big Sean.

Fot.: Universal Music Polska

 

1 Komentarz

  • bardzo dobry artykuł, a Rihanna wbrew złośliwcom – jest bardzo uzdolniona!

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *