Życie zawłaszcza śmierć w Wieprzowie Ordynackim

Silva rerum – Jacek Podsiadło – „Życie zawłaszcza śmierć w Wieprzowie Ordynackim” [recenzja]

Nie da się ukryć, że proza Jacka Podsiadły jest w takim samym stopniu różna od jego poetyckich dokonań, jak momentami z nimi tożsama. Autor Arytmii nie debiutuje co prawda na płaszczyźnie epiki powieścią Życie zawłaszcza śmierć w Wieprzowie Orydnackim, ale wrażenie, że jest to coś oryginalnego i nowego nie opuszcza nas aż do samego końca lektury. Dzieło wydane przez wydawnictwo Prószyński i Spółka opiera się wszelkim ramom i klasyfikacjom, stając się jednocześnie pełnoprawnym członkiem dobrej literatury. Podsiadło drwi i szydzi, popadając momentami w zadziwiającą refleksyjność, nie zapominając jednak, aby raz na jakiś czas rozśmieszyć czytelnika tak, by ten śmiał się jeszcze długo po odłożeniu lektury, na samo wspomnienie żartobliwego akapitu.

Życie zawłaszcza śmierć w Wieprzowie Ordynackim stanowi zarówno kontynuację wcześniejszej powieści autora, Życie a zwłaszcza śmierć Angeliki de Sancé (nie mylić, proszę, z Angielką) – o czym dobitnie świadczy już sam tytuł książki będący swego rodzaju językową zabawą – jak i jest dziełem odrębnym i niezależnym. Sporo tych skrajności, które idą ze sobą ręka w rękę, prawda? Ale, cóż – taka jest twórczość Podsiadły, taka jest ta powieść i taka, miejmy nadzieję, będzie kolejna. Najnowsze dzieło twórcy Języków ognia to bowiem istny las, silva rerum w jego dosłownym znaczeniu, co pozwala nazywać je powieścią sylwiczną. Powiem wprost – jeśli spodziewacie się po książce Podsiadły typowej i normalnej literatury – nie znajdziecie jej tam. Na szczęście, w przypadku tego tytułu, jest to komplement i wyróżnienie, a mało jest tworzonych współcześnie powieści, które potrafią zadziwić, wprawić w konsternację, rozśmieszyć, pozwolić na zadumę, a jednocześnie przelecieć przez palce podczas próby przypisania ich do konkretnego gatunku czy nurtu. Podsiadło to twórca wyjątkowy i – co powinnam zaznaczyć chyba już na wstępie – dla mnie niepowtarzalny i niepodrabialny, dlatego – zaraz się przekonacie, co powinnam zaznaczyć na wstępie – niniejsza recenzja nie ma żadnych szans na bycie tekstem obiektywnym czy nawet sprawiedliwym. Zakochałam się w poezji Podsiadły wiele lat temu i jego twórczości jestem wierna od tamtego czasu, po – jak wydaje mi się na chwilę obecną – wsze czasy. Kolejne jego dzieła sprawiają natomiast, że moje uwielbienie nie staje się brzemieniem czy niewygodnym bagażem, który dźwigać muszę z racji raz złożonej samej sobie obietnicy czy poetyckiej przysięgi, lecz są nagrodą dla mnie jako czytelnika i potwierdzeniem, że miałam, że cały czas mam, rację.

…Wieprzowe Ordynackim na początku możemy czuć się nieswojo i dziwnie, ale ten stan szybko mija i nagle docierają do nas głosy, które skądś znamy, twarze i imiona, które kojarzymy, język, który uważamy za znajomy. W tej nietypowej jak na polską literaturę powieści nie od razu słychać bowiem echa wcześniejszej twórczości Jacka Podsiadły, no, oczywiście z wyjątkiem historii Angeliki, co rozumie się oczywiście samo przez się. Jednak ktoś, kto otworzy tę książkę, szukając analogii i ducha poezji artysty, może przez chwil kilka (lub więcej) czuć się zagubiony, a nawet rozczarowany. Wystarczy jednak odrobina cierpliwości, bo w te pędy powracają do nas znajomi i znajome, a także ten strumień myśli tak bardzo typowy dla poety. Strumień płynący w tym specyficznym lesie rzeczy, w którym można się i zagubić, i zapomnieć, i pocieszyć. Wraca więc Marianka, o której znający twórczość zdobywcy zeszłorocznej Nagrody Poetyckiej im. Wisławy Szymborskiej mieli okazję już czytać, chociażby w przepięknie wydanej książce dla dzieci i o dzieciach Przedszkolny sen Marianki. Wraca Dawid, który jeszcze zanim się pojawił, przewijał się gdzieś w poezji jako Dawid z Doliny Dębów, a teraz pędzi przez kolejną już książkę jako Pięć Szybkich Żyraf. Wraca Śliwa i wraca Patison (mimo że nogę ma w gipsie), wraca księżniczka Pankroka, a więc matka Marianki, którą też przecież znamy. Wraca we wspomnieniach Magda, i te powroty nie zawsze są dla naszego bohatera i narratora łatwe. Ale jak tu się dziwić, skoro to właśnie o Magdzie pisał kiedyś poeta, że:

Niewiele kobiet miałem w życiu.

Może dlatego żadna nie była nieważna.

Jakie ogromne miasta. Rozglądam się

za rudymi dziewczynami, bo każda przypomina Magdę.

W końcu – a czekałam na to zarówno długo, jak i wytrwale, na przemian bojąc się i rugając siebie za ten irracjonalny strach – wraca także Anna Maria. Wraca w jednym zdaniu, wspomniana niemal mimochodem, jakby od niechcenia, jakby autor wiedział, że po prostu musi o niej wspomnieć, chcąc nie chcąc, bo przez lata wracał do niej słowami i metaforami, dając tym powrotom ostateczny wyraz wielokrotnie, o ile ostateczność ma jakąkolwiek możliwość powielenia. Podsiadło podkreślał to w tomiku Wychwyt Grahama z 1999 roku w utworze zamykającym ten zbiór liryków, w wierszu Powrót do Anny Marii; podkreślał także później, jakby żaden wydawany zbiór wierszy nie mógł się bez niej obejść. W Pod światło z roku 2012 czytaliśmy przecież w Posłowiu (a więc również na zakończenie, na zamknięcie):

Zawsze było jakieś światło.

Czasem aż zanadto ostre.

Rwałem, drżałem, biegłem, niosłem,

Tam, gdzie cień swój nieśli zmarli

kładłem imię Anny Marii

jak znak cieśli.

Ale dosyć już tej poezji, bo nie o niej przecież mówimy! Czy jednak aby na pewno? Czy ten niezwykle płodny poeta, przez swoją (liryczną, rzecz jasna) płodność nazywany przez złośliwych “grafomanem”, potrafił całkowicie odejść od poetyckiego stylu? Od języka wypełnionego po brzegi środkami stylistycznymi? Odpowiedź jest jedna i jak najbardziej słuszna, a każdy znajdzie ją w książce i dla jednych będzie twierdząca, dla innych nie. Mnie podczas lektury towarzyszyła cały czas liryczność i melancholijność poety, nie mam jednak pewności, czy była to kwestia tego, jak została ta powieść napisana, czy mojego przyzwyczajenia do lirycznego świata Podsiadły. Nie ulega jednak wątpliwości, że samego autora czuć w tej powieści na kilometr i jest to jej ogromnym plusem. Kolejnym jest to, że poprzez formę swego rodzaju sylwy, niełatwo powiedzieć, o czym Życie zawłaszcza śmierć w Wieprzowie Ordynackim opowiada. Mamy tu bowiem zarówno wzmiankę o dalszych losach Angeliki (nie mylić z Angielką), mamy opowieść o Fileasie Foggu i jego lokaju Janie Obieżyświacie, którzy wyruszają na wyprawę do Transylwanii (wyprawę pełną przygód, ma się rozumieć), aby spotkać Vlada Tepeşa. Później natomiast czymś na kształt motywu przewodniego staje się wyprawa autora i Pięciu Szybkich Żyraf, którzy podróżują na dumnych i pięknych strusiach. Mam jednak nieodparte wrażenie, że wątkiem głównym jest tu… samo pisanie książki, które ubrane zostało w przedziwną, ale radosną opowieść drogi. A raczej Drogi, bo pisarz nie porzuca swojego nawyku wyrobionego lata temu, któremu upust dawał głównie w poezji, i słowa takie jak Droga, Miłość czy Chleb pisze właśnie tak – wielką literą.

Życie zawłaszcza śmierć w Wieprzowie Ordynackim przybiera czasami formę nieokiełznanego dziennika, pamiętnika z podróży, podróży równie szalonej i nieprzewidywalnej jak jeden z jej członków, a jednocześnie Autor owych zapisków. Sam informuje nas o tym, że pisze, mimo że tej czynności trzymamy właśnie w rękach fizyczny, namacalny (a nawet w twardej oprawie!) dowód. Podsiadło, bohater, narrator, święta trójca będąca trzema osobami w jednej zwraca się do swojego czytelnika bezpośrednio, a niekiedy nawet zadziornie. Zostawia nas ze swoimi zjawami i wspomnieniami, tak jak wtedy, kiedy pytał nas o zniknięcie Magdy, której przecież wcale nie było. Igra sobie z nami narrator, twórca tej książki i tego dziennika, i jest to igranie pozytywne, zabawne i w jakiś sposób wyróżniające tych, z którymi ośmielił się igrać, a którzy na to igranie ośmielili się nie odłożyć powieści. Zadziornie wyraża też poglądy na temat swoich poglądów, jak na przykład wtedy, w tym fragmencie:

– Zapisz to w swoim pamiętniczku. Koniecznie – rzuca za mną ze wzgardą Księżniczka Pankroka.

– To nie pamiętniczek, zniewieściała kobieto. To prawdziwa powieść, druga część  mojej trylogii. Sienkiewicz zesra się w grobie z zazdrości.

Bo już po chwili dodaje, usprawiedliwiając się:

Powiedziałem tak, bo nie lubię Sienkiewicza.

Ta powieść jest inna i za tę inność jedni ją pokochają, a inni odrzucą w kąt z niezrozumieniem bądź zażenowaniem. Jacek Podsiadło to twórca oryginalny, odważny, ale i posiadający coś, co jest na wagę złota, czego kupić nie można (zwłaszcza jak się z kimś na pół trzeba podzielić nagrodą), a co obserwujemy u nielicznych twórców – horrendalny wręcz dystans do samego siebie. I za to się Podsiadłę ceni, za to można go nawet pokochać. W wierszach momentami zabawny, ale zazwyczaj jednak poważny i nad wyraz liryczny, w prozie daje upust potokowi myśli, lasowi pojedynczych wrażeń; ma się wrażenie, że pisze, co mu przysłowiowa ślina na język przyniesie, ale czy dobrą powieść można tak napisać? Trzeba by być albo niezwykle utalentowanym pisarzem albo niezwykle fartownym. Pamiętnikowy, dziennikowy, wręcz brudnopisowy – choć chciałoby się powiedzieć, że brulionowy – styl autora Dobrej ziemi dla murarzy tłumaczy również fakt, że …w Wieprzowie Ordynackim nie uświadczymy pełnej korekty. Tam bowiem, gdzie znajdziemy informację o projekcie okładki, łamaniu i innych tak ważnych rzeczach, natrafiamy na notkę, która dumnie, choć po cichu, głosi: Zgodnie z życzeniem Autora zachowano ortografię i interpunkcję oryginału. I kiedy o tym pomyśleć, wydaje się to rozsądne i słuszne, bo przecież kto to widział, aby poprawiać zapiski w pamiętniku? W Drodze nie ma przecież na to czasu, a brak przecinka może niekiedy wyrażać coś, co nas na tej – fizycznej bądź duchowej – Drodze spotkało. Dobrze więc, że wydawnictwo przystało na prośbę Autora.

Życie zawłaszcza śmierć w Wieprzowie Ordynackim to, mówiąc na poważnie i bez żartów, świetna zabawa. Bawiłam się przednio i tak szczerze, jak dawno przy żadnej lekturze mi się to nie zdarzyło. Fragment o kluczyku do samochodu i oryginalnym do niego breloczku czytałam kilka razy i śmiałam się za każdym razem tak samo – jak dziecko, czyli bez obaw, że ktoś usłyszy, i bez zastanawiania się, jak głupio właśnie wyglądam. A to przecież nie jest jedyny taki akapit. Są tu jednak również refleksje i zadumania, przy których na chwilę od tej wesołej Drogi można odpocząć. Są lęki i stare strachy wyłażące z szafy, jak na przykład ten, który wydaje się szczery i niemal pierwotny:

Philip Roth zaczyna jedną ze swoich książek od zdania Utracił magię. Ja się boję, że nigdy nie miałem magii.

Czytelnik na szczęście bać się nie musi i chwilowo w głębokim poważaniu ma Rotha. Czytelnik wie bowiem, że Jacek Podsiadło miał magię i ma ją nadal. Nie bądźmy jednak krzykliwi i porywczy, nie mówmy o tym Autorowi. O swojej podróży z Pięcioma Szybkimi Żyrafami napisał, że napędzają ich siła wyobraźni i siła woli. Mniej więcej pół na pół. A ja myślę, że są sytuacje, jak na przykład tworzenie poezji i prozy, kiedy napędza nas też strach. I jeśli on przyczynia się choć w jednym procencie do tego, że Podsiadło tworzy, to – niech mnie licho! – niech się Autor trochę boi!

Fot.: Pipczyński i Spłuczka, tfu!, Prószyński i Spółka

 

Życie zawłaszcza śmierć w Wieprzowie Ordynackim

Write a Review

Opublikowane przez

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *