Prokurator Teodor Szacki, z którym swoją przygodę czytelnik rozpoczął od powieści Uwikłanie, powraca, choć tym razem w innym otoczeniu, z nowymi problemami i – oczywiście – z nową sprawą, nowym morderstwem, które wstrząsa miastem. Ziarno prawdy to środkowa część trylogii autorstwa Zygmunta Miłoszewskiego, w której jesteśmy świadkami nie tylko brutalnego morderstwa, ale także zmian, jakie zachodzą w życiu prokuratora. Zmian poważnych i być może także nieodwracalnych, które przenoszą miejsce akcji w zupełnie inne rejony niż dotychczas.
Prokurator Teodor Szacki przy okazji pewnej sprawy, w przypływie nagłego olśnienia (albo może zaćmienia), szalonego pomysłu i chęci rozpoczęcia życia od nowa, wykorzystuje wakat na stanowisku prokuratora i przeprowadza się z zatłoczonej, dudniącej, szarej i pędzącej Warszawy do małej ojczyzny jeżdżącego na rowerze detektywa w sutannie. Tak, Szacki przeprowadza się do Sandomierza i to tam będzie działa się akcja powieści, na tych uliczkach, po których dumnie – i uważając, aby powłóczysty materiał sutanny nie wkręcił się w łańcuch – jeździł Ojciec Mateusz, rozwiązując kolejne zawikłane sprawy i sprawiając, że rdzenni mieszkańcy tego uroczego miasta z zapartym tchem obserwowali na małym ekranie znane sobie miejsca i niekiedy twarze, jeśli ktoś załapał się na rolę statysty. Jednak już pierwsze minuty audiobooka nie pozostawiają słuchaczowi złudzeń co do tego, że siwowłosy mężczyzna żałuje swojej decyzji, a Sandomierz więcej uroku miał w sobie wtedy, kiedy był miastem, do którego wpadało się w odwiedziny, a nie, kiedy zamieszkuje się go na stałe. Szacki czuł jednak nieodpartą wewnętrzną potrzebę, aby wyjechać z Warszawy i mieć szansę na nowy start, a duży wpływ na to miał jego krótki i nieprzemyślany romans z dziennikarką Moniką Grzelką, który pamiętamy z Uwikłania (recenzję pierwszej części znajdziecie tutaj). Zdrada wyszła na jaw, a jego żona Weronika nie okazała się wyrozumiałą na bigamię i wolne związku kobietą (czego Szacki zresztą nie oczekiwał, raczej rozpoczynając romans, nie brał pod uwagę, że kobieta kiedykolwiek się o nim dowie); zresztą dość szybko znalazła pocieszenie w ramionach innego mężczyzny, którego polubiła również ich córka, na stałe przebywająca z matką, ojca odwiedzająca jedynie okazjonalnie. Szacki nie zadomowił się w Sandomierzu; kawa jest tu niedobra, ludzie irytująco życzliwi, znajomość życia sąsiadów i ich zwyczajów potrafi przerazić, a poza tym… prokurator jest okropnie samotny. Najgorsze jednak wydaje się to, że w Sandomierzu bezprawie ogranicza się do drobnych kradzieży i bijatyk; nie ma tu prawdziwych spraw, które pozwoliłyby Szackiemu zająć czymś myśli. Oczywiście do czasu.
Pewnego ranka, niemal bladym świtem, prokurator Teodor Szacki, który właśnie próbował uporać się z adoracją pewnej młodej, niezbyt rozgarniętej w jego mniemaniu dziewczyny, przebywającej aktualnie w jego łóżku, otrzymuje telefon od swojej przełożonej, z którego wynika, jakoby w Sandomierzu miało zostać popełnione… prawdziwe morderstwo. Ofiarą jest kobieta, po której lament jeszcze długo wznosić będą mieszkańcy miasta, zamordowana była bowiem uwielbiana przez wszystkich, o jej dobroci i nieskazitelności trąbią przyjaciele i sąsiedzi, w dodatku była aktywną działaczką społeczną, organizowała czas dzieciakom i dbała o kulturalną stronę Sandomierza. Wszyscy są w szoku, nikt w to nie wierzy. Kto miałby bowiem jakikolwiek powód, aby odbierać życie kobiecie, która nie skrzywdziłaby muchy, w którą mąż wpatrzony jest jak w obrazek, a mieszkańcy gotowi byli całować ją po stopach? Szacki nie wierzy jednak w brak jakichkolwiek motywów i absolutnie nieposzlakowany życiorys kobiety i jej męża. Jego starania, aby do sprawy podejść dystansem, szybko zalane zostają kubłem zimnej wody, bo prokurator, przyzwyczajony do warszawskich śledztw, zapomniał, że w miasteczkach takich jak Sandomierz wszyscy się znają i wspierają, albo udają, że wspierają. Okazuje się jednak, że obcość naszego bohatera, która tak doskwiera mu od czasu przeprowadzki może okazać się dla niego zbawieniem podczas tej sprawy, ponieważ wszystkie osoby poza nim, które mają zająć się śledztwem, w mniejszym lub większym stopniu były bliskie ofierze i nie potrafią spojrzeć na nią i jej życie z dystansu, powtarzając ciągle, że nie ma nic, co mogłoby sprowokować kogokolwiek do tego zabójstwa. Tymczasem sprawa zaczyna nabierać niebezpiecznych medialnych rumieńców, kiedy przy ofierze znalezione zostaje coś, co wskazuje na powiązania z religią żydowską. Prasa i mieszkańcy szybko podłapują ten temat, w związku z czym Szacki oprócz nieznanego mordercy musi uporać się także z szaleństwem, jakie opanowuje miasto i dziennikarzy, kiedy po raz pierwszy pada hasło: legenda krwi.
Czy istnieje szansa, że motywy zbrodni są głęboko zakorzenione w antysemickich dziejach miasta? Czy to urocze miejsce, w których wszyscy się znają, szanują i mają o sobie dobre (przynajmniej z pozoru) mniemanie, skrywa jakieś tajemnice, być może nawet sprzed lat, które okażą się pomocne przy śledztwie? Czy tytułowe ziarno prawdy faktycznie tkwi w każdej opowieści, każdej legendzie, i właśnie owo ziarno, na pierwszy rzut oka absurdalne i niewidoczne, wykiełkuje motywem, sprawcą i ostatecznym zamknięciem sprawy? Dzięki Audiotece, nawet jeśli nie macie zbyt wiele wolnego czasu, a Wasze ręce zawsze są zajęte, przez co nie mogą trzymać książki, macie szansę uzyskać odpowiedzi na te pytania. Powieść Miłoszewskiego w formie audiobooka czyta po raz kolejny, jak to miało miejsce przy części pierwszej trylogii, Robert Jarociński, który znowu świetnie się sprawdził w roli lektora. Choć bowiem narracja w powieści Ziarno prawdy nie jest pierwszoosobowa, to można ulec przyjemnemu wrażeniu, że Jarociński swoim tonem i modulacją oddaje nie tylko barwę głosu Teodora Szackiego, ale także podkreśla jego charakter. Ton lektora jest wyraźny, głęboki, a dykcja jak najbardziej poprawna, ale czuć w nim momentami to zblazowanie, zmęczenie i pozorną obojętność, jaką próbuje zasłonić się przed światem prokurator. Przyjemnie współgra więc praca, jaką włożył Robert Jarociński podczas nagrywania audiobooka, z pracą Zygmunta Miłoszewskiego, jaką ten włożył w powieść, w jej świat i główną postać. Pod względem technicznym, jak zwykle nic nie można zarzucić Audiotece, powieści słucha się przyjemnie, nie towarzyszą temu żadne zgrzyty, niepotrzebne przestoje czy podejrzanie niepasujące do całości dźwięki. Ze względu na lektora, ale także na samą powieść, bardzo żałuję, że do roli obrzydliwie marginalnej zepchnięty został Oleg Kuzniecow, który w poprzedniej części stanowił nie lada perełkę i wprowadzał sprośny, humorystyczny akcent, a Robert Jarociński po rosyjsku zaciągając, jeszcze dodał mu kolorów.
Ziarno prawdy sprawdza się nie tylko jako wciągający kryminał, ale także powieść, która zawiera w sobie wiele trafnych spostrzeżeń na temat ludzi, Polski, nastrojów w społeczeństwie. I choć akcja dzieje się w 2009 roku, to w żaden sposób – poza faktami wymienianymi na początku każdego rozdziału, dotyczącymi tego, co wydarzyło się w danym dniu – nie tracą te aspekty na aktualności i prawdziwości. Ludzie u Miłoszewskiego są hipokrytami, a ich życia są piękne tylko z wierzchu – polane lukrem, który częsty skrywa ich myśli, zmartwienia, problemy i sekrety. Nie znajdziemy tu prostych rozwiązań, dobrych i złych decyzji czy ostatecznych prawd. Świat prokuratora Teodora Szackiego to świat zmęczony i szary, choć raz na jakiś czas potrafi zabłysnąć kolorami; świat ten jest normalny i prosty – taki, jaki znamy, czyli dziwny i skomplikowany. Ludzie, nawet ci najlepsi, mają wady, a czytelnik w żadnej chwili nie czuje się upoważniony do oceniania ich czy ich wyborów. Poglądy samego Szackiego są jednak mądre i jak na współczesną Polskę nadal nietypowe i chociażby dlatego warto sięgnąć po Ziarno prawdy. Kryminał jest wciągający, postaci ciekawe, Szacki wciąż intryguje, no i warto się przekonać, ile jest prawdy w “sandomierskich” ujęciach w serialu Ojciec Mateusz. Swoją drogą, tytułowy Ojciec Mateusz raczej nie poradziłby sobie ze śledztwem z Ziarna prawdy, tak jak wielu ludzi nie radzi sobie z rzeczywistością pozbawioną lukru. A ja tak lubię, dlatego w Gniewie liczę na to samo. Słowem – poproszę bez lukru.
Fot.: Audioteka