Schyłek 2023 roku to owocny okres dla kina. Warszawska siedemnasta edycja Festiwalu Filmowego Pięć Smaków, toruńskie trzydzieste pierwsze EnergaCAMERIMAGE, ale również – choć w przypadku tego tekstu przede wszystkim – 14. American Film Festival we Wrocławiu. Festiwal, który co roku sprowadza do Polski jeszcze więcej Ameryki, choć z odrobinę innej perspektywy niż tej codziennej, kapitalistyczno-utopijno-niezdrowej, baśniowej bajki.
Z brakiem tej utopijności znowu bym nie przesadzał; jednak Ameryka to Ameryka, ale faktem jest, że przez lata poza największymi twórcami zza oceanu w kinie Nowe Horyzonty można było znaleźć faktyczne festiwalowe perełki, niezapomniane seanse, które pozostają w świadomości na lata, a które nie dostały szansy na konwencjonalną kinową dystrybucję. W tym roku było też trochę debiutów – te często siłą rzeczy zaliczają się do grona globalnie niedystrybuowanych. Podobna kwestia pojawia się przy klasykach; AFF słynie ze swoich retrospektyw, w tym roku kontynuując podróż po filmografii Roberta Altmana z minionej edycji festiwalu.
Swoją retrospektywę dostali też twórcy mniej klasyczni, ale nie mniej ważni: scenarzysta Alex Ross Perry (Her Smell z 2018 roku) oraz producentka Adele Romanski (Aftersun z 2022). Pozwolę sobie jednak skupić się na Altmanie, gdyż, po pierwsze, obejrzałem wszystkie siedem filmów dostępnych w ramach kontynuacji jego twórczości oraz, po drugie, kolejna część filmografii Amerykanina zdaje się wyjątkowo dobrze wpisywać w kompleksowe przesłanie całego festiwalu. Kobiety Altmana – taki tytuł nosi jego druga retrospektywa i słusznie, bo te siedem utworów to czysta obserwacja kobiecości, tej ekstrawaganckiej, ale też zupełnie prostej i przaśnej; w końcu amerykańskiej, czyli z przytupem i impasem jednocześnie.
Altman z resztą nigdy nie krył enigmatycznego zainteresowania kobietami, bezpośrednio przelewając je na strony scenariuszy nawet swoich wczesnych filmów. W ramach Kobiet Altmana zaczyna się ono w Ów chłodnym dniu w parku (1969), następnie płynnie skacząc o kilka lub kilkanaście lat do Obrazów (1972), Trzech kobiet (1977) czy Pret-a-Porter (1994). Ten ostatni, epicki obraz na skalę ponadczasowego Nashville (1975), wpisuje się w pociąg reżysera do skrupulatnej obserwacji, pozwalając widzom zanurzyć się w paryskim fashion weeku. Setting, nie ma się co oszukiwać, niezwykle kobiecy; dla mnie jednak kwintesencja altmanowskiej kobiecości wybrzmiewa najlepiej nie tutaj, a we wspomnianych już Trzech kobietach – jeśli miałbym wybrać film podsumowujący tę retrospektywę, a może i cały festiwal, to pewnie na niego padłby mój głos. Historia tych trzech kobiet, których życia splatają się ze sobą w typowej dla amerykańskiego kina serii przypadków, to bowiem utwór artystycznie kompletny, co jest całkiem zabawne, bo jego pomysł Altman zwyczajnie wyśnił. Na szczęście w 1977 miał już wystarczające zasoby, by sen przekuć w rzeczywistość, nocami dopisując kolejne strony pobieżnego scenariusza, za dnia zaś nagrywając w dużej mierze improwizowane inwokacje Shelley Duvall oraz Sissy Spacek, które wcieliły się w dwie z trzech tytułowych kobiet.
Trzy kobiety, poza wszystkim wspomnianym, to też opowieść o kobiecej zależności wobec mężczyzny; na ekranie bezpośrednio wobec Roberta Fortiera wcielającego się w postać Edgara Harta –męża trzeciej z nich – poza nim wobec mężczyzn w ogóle, wpychających kobietę w role, które ta niekoniecznie chce pełnić. Właśnie tę kobietę, uciekającą od czegoś, czasem ściśle ulotnego, innym razem bezpośrednio namacalnego, śmiało można nazwać maksymą 14. American Film Festival.
Śmiało, bo ten motyw jest konsekwentnie widoczny również, a może w szczególności, poza retrospektywami, czyli w kinie współczesnym. Koronny przykład to Priscilla (2023) – nowy film Sofii Coppoli stanowił jedną z głównych atrakcji festiwalu – w której reżyserka dobitnie (zdecydowanie za mało subtelnie i za sucho) snuje opowieść stanowiącą krzywe zwierciadło również średnio udanego Elvisa (2022). To nie jest historia z polotem, bo trudną o taką, gdy mowa o 14-letniej (sic!) dziewczynie, która zostaje skutecznie wplątana w relację miłosną z facetem swoich snów, stopniowo przeobrażającą się w koszmar. Mimo to zabrakło w niej poręczy, za którą widz mógłby chwycić, by za perypetiami Priscilli podążać i się nie wynudzić. W całej gamie mansplainingu, groomingu oraz krzywdzących nadużyć władzy, które Coppola w charakterystycznej dla siebie konwencji przenosi na ekran, Priscilla wydaje się bardziej surrealistyczna, niż faktyczna, bo zupełnie jednoznaczna i bezrefleksyjna.
Dużo więcej udało mi się zobaczyć w debiucie reżyserskim Laurel Parmet. Córka Starlingów (2023), choć słusznie posądzana o fabularny banał, poza ucieczką od kochanka-oprawcy zawiera kluczowe momenty zwątpienia, lapidarnie widoczne na twarzy świetnej Elizy Scanlen w roli głównej. To ona jako córka z konserwatywnej rodziny uratowanej niegdyś przez chrześcijański fundamentalizm, zakochuje się w pastorze z lokalnego kościoła. Społecznie nieakceptowalna więź, która ich łączy, choć konwencjonalna, zawiera nutę chorej niepewności, że zrodzone między nimi uczucie jest prawdziwe i że to wszystko może jednak ma sens. Szkoda, że kwestii rozstrzygnięcia tego złudzenia nie pozostawia finalnie widzowi, ale nie będę wybrzydzać.
Na Córkę Starlingów trafiłem z resztą dosyć przypadkowo, bo tylko dlatego, że film uczestniczył w konkursie Spectrum – drugim (poza Altmanem) elementem wspólnym dla większości moich seansów na AFF. Tam w szczególności liczę na inną perspektywę na Amerykę i w tym roku zazwyczaj się to udawało. Wspomnę o W oddali (2023), subtelnym obrazie codzienności amerykańskiej rodziny imigrantów; rzeczywistości, która obiecywała wolność i nie dotrzymała danego słowa. Tutaj nie ma zachodnich wybuchów – są za to lokalne wyburzenia domów, nowe mieszkalnictwo i lęk przed tym, że tak naprawdę nic, co w „wolnej Ameryce” mamy, nie jest tak naprawdę nasze. Z innej beczki, gdzieś po drugiej stronie spektrum, urzekł mnie kolejny debiut; LaRoy (2023) Shane’a Atkinsona to w pełni amerykańska jazda bez trzymanki, ale tylko z pozoru, bo za kulisami odmierzona niczym u Finchera. Sam, dosyć odważnie, porównuje go do Delikwentów (2023) Rodrigo Moreny, swoją drogą docenionym na festiwalu Nowe Noryzonty kilka miesięcy wcześniej. LaRoy, tak jak Delikwenci, wychodzi ponad ramy zwyczajnego „heist movie”, trochę tak, jak cały American Film Festival wychodzi ponad ramy zwyczajnej Ameryki.
Fot.: American Film Festival
Podobne wpisy:
- "Personal Shopper" najnowszy film z Kristen Stewart…
- Irlandczyk Martina Scorsese otworzy 10. American…
- American Film Festival 2019 - repertuar dziesiątej edycji
- Kolorowy piątek: 11. LGBT Film Festival startuje 18 września
- Robin Rimbaud aka Scanner wystąpi podczas 6. Kalisz…
- "My dwie” Filippo Meneghettiego zwycięzcą…