Twórcy najważniejszego w tej części Europy przeglądu nowych filmów pochodzących z kontynentu afrykańskiego (ze swojej strony mogę tylko wspomnieć, że zawsze liczę na dzieła twórców z Egiptu czy też w ogóle z krajów arabskich ulokowanych w północnej części kontynentu afrykańskiego) na szczęście w tym roku po raz pierwszy od kilku lat mogą zorganizować tę imprezę, abstrahując od reżimu sanitarnego oraz wszelkich administracyjnych reglamentacji w zakresie choćby liczby zajmowanych miejsc w kinach. Pamiętam dość traumatyczne doświadczenie nowych regulacji covidowych, które pojawiły się wówczas w trakcie trwania imprezy. W tym roku mniej istotny jest też kontekst polityczny, a uprzednio wynikający z powidoków na tle wydarzeń związanych ze śmiercią George’a Floyda. Jeśli już takowy unaocznia się, to raczej poprzez szerzej prezentowane w programie zjawisko afrofuturyzmu na styku sztuki i idei. Organizatorzy, tak w wersji stacjonarnej, jak i wirtualnej (albowiem taka ponownie się odbywa, co jest już pewnym standardem na festiwalach filmowych) zadbali o intensywny i obfity program, zresztą poza programem stricte filmowym oferując całą gamę wystaw, warsztatów, koncertów muzycznych i debat. Afrykamera wciąż posługuje się nieco nawet ironicznym hasłem Black Films Matter i choć nie jest to już tak ściśle odnoszone do wspomnianych wyżej wydarzeń z 2020 r., to duch tychże unosi się nad imprezą, mimo to, co swoją drogą jest jednak symptomatyczne, tym razem nie ma w programie żadnych produkcji afroamerykańskich dość silnie reprezentowanych w trakcie poprzednich edycji. Nowa jest data, a zatem przełom września i października. Pod tym względem impreza peregrynowała, albowiem jakiś czas temu odbywała się na wiosnę, by w ostatnich latach zagościć w grudniu przed samymi świętami, co, zdaje się, nie było do końca fortunnym terminem. Tym samym można wręcz przyjąć, że Afrykamera inicjuje jesienny cykl festiwali filmowych w Warszawie, w tym także tych, które przyjmują klucz geograficzny. Redakcja Głosu Kultury objęła, tradycyjnie już zresztą, patronatem medialnym tę wyjątkową imprezę. Filmy festiwalowe będą też dostępne online w dniach 22.10 – 31.10. 2022 r.
Turkusowa suknia – Francja/Belgia/Dania/Maroko – reż.: Maryam Touzani
Goszcząc na festiwalu Afrykamera, zawsze szczególną uwagę skupiam na filmach arabskich pochodzących z północnej Afryki, które zwykle spełniają moje oczekiwania. Marokańska Turkusowa suknia robi to w całej rozciągłości, stając się jednym z najlepszych filmów, jakie dane mi było, póki co, obejrzeć w tym roku. Zachwyt towarzyszy mi już od pierwszych kadrów, które ukazują gładkie faktury orientalnych tkanin, aby w ten sposób wprowadzić widza w arkana pracy pary głównych bohaterów – małżeństwa krawców, którzy w chałupniczy sposób parają się tego typu usługami. Film mimochodem właściwie – nie to jest w nim najważniejsze – staje się tym samym apoteozą tradycyjnego rzemiosła ginącego w powodzi masowej przemysłowej produkcji. Nie jest to obraz opowiadający o strukturalnych przekształceniach w obrębie współczesnej gospodarki, lecz kameralny dramat opowiadający w sposób niezwykle zawoalowany bez fałszywej ckliwości o ludzkich pragnieniach, w tym także tych zakazanych mających postać pożądania do osób tej samej płci, co jest szczególnie napiętnowane w społeczeństwie muzułmańskim. Niemniej jednak twórcy z dezynwolturą unikają całego tego społecznego kontekstu, skupiając się na portretowaniu emocji wypisanych subtelnie na nieśmiało je zdradzających ludzkich twarzach. Przejawia się to w sposobie filmowania, który celowo omija szersze plany. Na próżno zatem szukać tutaj malowniczych ujęć zabytkowej medresy. Marokański film stawia raczej pytania o definicję miłości oraz relację tego uczucia z innymi wartościami, takimi jak odpowiedzialność i namiętność.
Kiedy zapada noc – Francja/Reunion – reż.: Pierre George
Wyspa Reunion położona na Oceanie Indyjskim to obszar na tyle egzotyczny, że kompletnie nieobecny w kinie. Seans skromnego, ledwie niespełna godzinnego dokumentu nie dostarczy w tym zakresie jakiejś szczególnie istotnej wiedzy odnośnie do walorów turystycznych tego departamentu zamorskiego Francji (ów status prawnopaństwowy ma szczególne znaczenie z punktu widzenia losów bohatera), albowiem jest to w istocie bardziej uniwersalna wypowiedź o naturze wykorzenienia imigranta. Życie Jeana Rene poznajemy z perspektywy jego córki pochodzącej z mieszanego małżeństwa Kreola i białej Francuzki. Reżyserka zgrabnie kamufluje obrazy z egzotycznej wyspy tak, aby ich spostrzeganie nie wpłynęło na odbiór filmu. Sfilmowane w czerni i bieli jawią się raczej jako powidoki odnoszące się do utraconego raju, jakim był Reunion. Protagonista jest przedstawiany jako ofiara procesów globalizacyjnych niż ktoś, kto jest beneficjentem migracji. Mając jednak na uwadze wyjątkowo spokojny rytm opowiadania, wydaje się, że średniometrażowy format jest tu wystarczający, albowiem przy większych rozmiarach historia ta (w ograniczonym zakresie inkrustowana archiwalnymi zdjęciami; opierająca się jednak na świadectwie bohatera) byłaby wyjątkowo nużąca.
Pryzmat – Belgia – reż.: Simon Winsé
Przyznaję, że mając na względzie opis dokumentu, liczyłem na coś innego, a mianowicie bogato ilustrowaną fragmentami starych filmów dysertację o tym, jak osoby czarnoskóre były represjonowane w kinie poprzez określone ich prezentowanie przy wykorzystaniu rzeczonego pryzmatu, co pozwalało na lokowanie ich w odpowiednim kontekście. Ów pryzmat ostatecznie należy rozumieć jednak diametralnie inaczej, a to przez formułę filmu, która do tematu skóry podchodzi jak najbardziej dosłownie. Całość ma wymiar konceptualnego eksperymentu artystycznego i choć punkt wyjścia jest intrygujący, bo odnosi się do sfery czysto praktycznej i fizykalnej, nad którą zwykle się nie zastanawiamy, to jednak finalnie zawodzi jako rozwleczony do pełnometrażowych rozmiarów, miejscami pretensjonalny esej, który równie dobrze sprawdziłby się w krótkim metrażu.
Fot.: Afrykamera