ten dzień

U Blani na imieninach  –  Białowąs, Mandes  –  „365 dni. Ten dzień”

Kiedy Włoch liże po twarzy Polkę, ma na to jej zgodę. Kiedy jego język wędruje (czy raczej: drałuje) po wszystkich innych częściach jej ciała   –  również. Twórcy bowiem uczą się na błędach. A w zasadzie, gwoli ścisłości  –  na jednym. Dlatego Ten dzień nie przyniesie widzom gwałtu. A przynajmniej nie w takim rozumieniu tego słowa. Bo gwałt na oczach i psychice widza, metaforyczny, rzecz jasna, to już inna para kaloszy z logo projektanta.

Niniejszy tekst zawiera spoilery. Dużo znaczących spoilerów.

Nie ma majtek

Laura i Massimo wzięli ślub, a panna młoda nie miała na początku majtek. Najlepsza przyjaciółka zwyzywała młodych od zboczeńców i degeneratów, bo sama przecież jest święta, dlatego zasłania tors kochanka bitą śmietaną. A tradycję trzeba szanować. Lizanie się po twarzach i miejscach intymnych do miliona popowych piosenek kończy się po jakiejś pół godzinie filmu i wtedy twórcy próbują podziałać coś z fabułą. Jak jednak nietrudno się domyślić  –  nie udaje się. Otrzymujemy więc zlepek scen (podobnie jak w pierwszej części  –  odważnych zapraszam do recenzji TUTAJ), którym brakuje logiki i ciągu przyczynowo-skutkowego. 

Istnienie brata, zatajone przez męża, okazuje się dla Laury nie do zniesienia. Fakt ten otwiera jej także oczy na wiele innych rzeczy. Zaczyna dostrzegać, że jej życie to jeden wielki chaos  –  ktoś za nią sprząta, ktoś za nią gotuje, ktoś za nią (nie, to być nie może) ścina kwiaty. Miarka się więc przebiera (w najmodniejsze ciuchy z najdroższego butiku) i Laura mówi „basta”. Na szczęście ogier Massimo wie, jak ją udob-ruchać, więc kupuje jej firmę modową, bo wie, jak Laura kocha pracować. Laura zagląda tam i razem z Natalią Siwiec i swoją Olo przymierza kiecunie. Ciężką pracę bowiem czas zacząć. Wykończona, wychodzi obrażona na męża, którego tam nie było.

Eva Longoria przybija piątkę

W rytm pościelowych utworów na zmianę z tymi energetyzującymi i zachęcającymi do podróży po świecie Laura i Olga spacerują po plaży, wyznając sobie miłość. Wcześniej na polu golfowym Laura urządziła mężowi erotyczny taniec i zachęciła do trafienia do dziurki.  Potem jednak Laura przyłapuje Massima na zdradzie i ucieka z ogrodnikiem (Eva Longoria przybija piątkę), który niezwykłym przypadkiem kręcił się w pobliżu swoim drogim sportowym autem (ten sam rocznik co Laura, ale porównywanie kobiet do sportowych aut nie jest już czymś, co nas dziwi, podobnie jak nie dziwi nad, skąd ogrodnika stać na takie luksusy, bo w przeciwieństwie do bohaterki, wiemy już, co się święci). Uciekają w stronę zachodzącego słońca. Laura zapomina, że na plaży wyznawała przyjaciółce miłość, na co poświęcono kilka dobrych minut (może i więcej?), więc nic jej nie mówi, zostawia z niczym, w miejscu, które uznaje za niebezpieczne i niegodne zaufania. Mówi za to mamie, że odezwie się za kilka dni. W rytm muzyki zatańczy Laura z ogrodnikiem Nacho w domku na plaży, na desce surfingowej, przy spaghetti, przy paelli. Bo Nacho to Hiszpan, uła. W tym teledysku nie zabraknie także złego brata bliźniaka (no way!, więc to nie Massimo zdradzał?!), zazdrosnej porzuconej kobiety z bronią w obcisłym kombinezonie, siostry ogrodnika, której sens istnienia pozostaje dla mnie zagadką, a także mrożącej krew w żyłach strzelaniny, która poprawiła mi humor, bo była prześmieszna.

Smutno mi, boże

Jeśli wydaje Wam się, że do tej recenzji wkradł się chaos  –  macie rację, ale tylko po części. Nic się nie wkradło  –  ja ten chaos tu zaprosiłam, byście otrzymali przedsmak tego, jak prezentuje się Ten dzień. Trudno w logiczny sposób opisać film, w którym tej logiki brakuje. Ten dzień wywołał we mnie jedną, jedyną emocję  –  pod koniec seansu zrobiło mi się smutno, bo okazało się, że w erotycznym filmie Lipińskiej jest więcej piosenek niż na mojej liście Spotify do biegania, a myślałam, że mam tam sporo utworów. Ten dzień mnie jednak zawstydził. Ten dzień to najdłuższy teledysk, jaki w życiu widziałam. Przy okazji też najgłupszy, ale to jednak jego długość robi tu największe wrażenie.

U Blani na imieninach

Zostańmy jednak przy tych głupotach. Nikt nie obiecywał, że będzie bez spoilerów! Pamiętacie, jak Laura na koniec pierwszej części miała wypadek spowodowany przez inną mafię? Była wtedy w ciąży, o czym Massimo nie wiedział. No i wiecie, wypadek ponoć był straszny (choć Laura nie ma nawet najmniejszej blizny, również na psychice), a Laura cudem uszła z życiem, zakładam więc, że sztab lekarzy pod czujnym okiem i lufą Massimo dbał o nią  –  ale gorący Włoch jakimś cudem nie dowiedział się, że w wypadku zginął płód, który miał szansę być jego dzieckiem. Jak to możliwe?  –  zapytacie. Takie rzeczy tylko u Blani na imieninach. I w zasadzie Ten dzień trochę przypomina takie mocno zakrapiane imieniny, a raczej wspomnienia po nich  –  coś tam nam świta, ale nie do końca, trochę pamiętamy, trochę nie, jest jakiś przebłysk, ale w zasadzie logiki brak. Film urwany. Wielokrotnie.

Wszędzie Karolak

U Blani na imieninach Laura chce ciężko pracować, bo kocha pracę. Nie chce być zależna od mężczyzn. Jest samodzielna i samowystarczalna. Dlatego, kiedy przyłapuje męża na zdradzie (wiemy już, że to ten paskudny brat bliźniak  –  twist normalnie jak w Pretty Little Liars) i postanawia dać sobie czas na poukładanie wszystkiego  –  nie wyjeżdża z przyjaciółką, nie wyjeżdża sama, nie wraca z rodzicami do Polski. Nie. Porzuca tyle fantastycznych opcji, by uciec z Nacho, którego widziała tylko raz, po czym gnije u niego w domu, oglądając film z Karolakiem.

U Blani na imieninach dwaj mężczyźni, którzy pragną uratować przed niechybną śmiercią ukochaną kobietę, nie pędzą na złamanie karku, tylko w rytm pełnej napięcia muzyki, kroczą w zwolnionym tempie ramię w ramię, idealnie zsynchronizowani, nawet w tym samym momencie odblokowując broń. 

Mokry sen

U Blani na imieninach wodzirej próbuje wmówić nam, że ta impreza to mokry sen kobiety, która nie wstydzi się mówić o swoich pragnieniach, która marzy o ostrym seksie, o przejmowaniu i dawaniu kontroli, o sekszabawkach i rozpoczynaniu poranka od spostrzeżenia głowy ogrodnika kwitnącej między udami. Jednak u Blani na imieninach robi się naprawdę smutno, a nie ostro, kiedy konfetti i pejcz opadają, a spod nich wyłania się mokry sen kobiety, która marzy po prostu o luksusach, byciu ratowaną przez przystojnych mężczyzn, a także byciu obiektem tak mocnych westchnień, że aż dwie rodziny mafijne się o nią biją. 

Przykrywka

I to jest mój największy problem z tym filmem. Ten dzień nie jest erotyczną fantazją, a jedynie przykrywką dla fantazji o księciu na białym koniu, który się nami zaopiekuje, wręcz rozkaże żyć w luksusie, no i o tym, jak to się o nas biją, bo takie jesteśmy wyjątkowe. Ten dzień udaje. Podszywa się pod coś, czym nie jest. Tak jak Laura podszywa się pod kobietę, którą nie jest. Twórcy karmią nas mrzonkami o tym, jaka to jest samodzielna, zaradna i uwielbia pracować, ale taka Laura nie istnieje. Istnieje za to Laura rozkładająca nogi, która ma do zaoferowania jedynie seks, w zamian otrzymując swoją bajkę  –  walczących o nią ogierów, szalejącą z zazdrości kobietę, walący się na jej oczach świat. A to wszystko z jej powodu. 

Żadnej wilgoci

U Blani na imieninach istotną rolę odgrywają, malownicze krajobrazy, markowe ciuchy, loga projektantów, dizajnerskie okulary i sztuczne rzęsy. To wszystko kosztem logiki, przynajmniej znośnych dialogów i jakiegokolwiek sensu. Ten dzień to trochę taka penetracja filmografii i rozumu widza bez kropli lubrykantu. Nie ma tu żadnego poślizgu, żadnej wilgoci, żadnej przyjemności. U Blani na imieninach umęczone twarze mają nie tylko widzowie, ale także aktorzy. Michele Morrone i Anna-Maria Sieklucka grają tak samo sztywno i bez życia jak w pierwszej części, choć włoski aktor wykrzesał z siebie chyba jeszcze mniej. Być może całe ich zaangażowanie i talent wyczerpały się przy scenach erotycznych, które na początku filmu lecą jedna za drugą  –  nie mam pojęcia. Na aktorów jednak patrzy się ciężko, a ich grze nie pomagają okropne, naprawdę okropne dialogi, którym z kolei nie pomaga nawet oprawa wizualna w postaci nagich klatek piersiowych czy sycylijskich krajobrazów.

I dlaczego wszyscy zachwycają się Magdaleną Lamparską i jej postacią? No, może „zachwycają” to za duże słowo, ale wspominają o niej w recenzjach jako o najjaśniejszym punkcie. No nie. Wybaczcie, ale nie. Jest tak samo przerysowana, jak reszta postaci. Choć rozumiem chyba, z czego to może wynikać. W przeciwieństwie do Massimo czy Laury Olga wykazuje jakieś oznaki życia na twarzy i w dialogach. Ale cóż z tego, skoro wygłasza powiedzonka sugerujące, że Polki nie sposób uspokoić, a do tego w każde zdanie wtrącą „kurwę”.

Poprawiny

U Blani na imieninach każdy jest zmęczony. Nie ma tu świeżości ani energii. To w zasadzie poprawiny, bo niemal to samo widzieliśmy w pierwszej części. Twórcy nie mogli się zdecydować, czy chcą zrobić porno, czy film erotyczny z fabułą. W efekcie otrzymujemy za mało seksu i zbliżeń, by mówić o porno, i fabułę kulejącą na tyle, że samo wspomnienie o filmie jest w tym przypadku dla kinematografii krzywdzące. 

U Blani na imieninach jest nudno i trudno cokolwiek zrozumieć. Trudno też się podniecić, a to chyba największy zarzut dla filmu erotycznego. Aktorzy grają tak, jakby byli bardzo, bardzo zmęczeni, a pod koniec filmu widz zaczyna to rozumieć, bo sam jest bardzo zmęczony. I choć twórcy starali się, by ostatnia scena, z wystrzałami i rozlewem krwi pozostawiła po sobie JAKIEŚ wspomnienie  –  i tym razem nie wychodzi. Chociaż można się uśmiać, nie powiem. Tarantino i Lipińska mogą współpracować ze sobą jedynie 1 kwietnia, o czym więcej przeczytacie TUTAJ. Ten dzień nadszedł i minął, na szczęście. I nawet trudno urządzić sobie z tego filmu totalną „bekę” i pojazd, bo w przeważającej części jest po prostu nudno i nijako. W zasadzie nie wiem, co obejrzałam i jaki był tego sens. Chyba tylko taki, że w trzeciej części Laura będzie walczyć o życie po to, żebyśmy zobaczyli seks na szpitalnym łóżku i związywanie rąk Massima kroplówką, a także lubieżne łaskotanie wenflonem. Chyba że trzecia część, tak jak druga, zacznie się już po okresie rekonwalescencji, bez żadnych tłumaczeń. Wtedy może Białowąs i Lipińska, i Mandes rzucą nas znów na jakieś pole golfowe czy gdzie tam można jeszcze zaliczać dołki.

U Blani na imieninach ani się nie ubawiłam, ani się nie podnieciłam. W rytm tego długiego teledysku złożyłam jednak górę prania  –  jak na znudzoną gospodynię domową przystało.

Fot.: Netflix

ten dzień

Write a Review

Opublikowane przez

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *