Twórcy najważniejszego w tej części Europy przeglądu nowych filmów pochodzących z kontynentu afrykańskiego (ze swojej strony mogę tylko wspomnieć, że zawsze liczę na dzieła twórców z Egiptu) długo opierali się pandemii koronawirusa Sars Cov 2, wciąż licząc na to, że uda się przynajmniej w ograniczonym zakresie, pokazać filmy w miejscu, które jest do tego przeznaczone, a zatem w audytorium kinowym. Niestety, piszę o tym już kolejny raz w kontekście niemalże każdej imprezy filmowej, jaka odbywa się w tym roku, także ekipa Afrykamery musiała ulec ograniczeniom administracyjnym zsakładającym społeczne dystansowanie się. Piszę o tym z bólem serca, bo też i jestem wyjątkowo staromodnym kinomanem, który tego typu treści czerpie jednak przede wszystkim stykając się z żywą (na tyle na ile kino jako forma sztuki w ogóle pozwala) materią audiowizualną, jakokolwiek dziwnie to zabrzmi. Programerzy zadbali jednak o intensywny i obfity program, zaś moment, w którym odbywa się festiwal, a zatem czas świątecznej laby sprzyja takim seansom. Oczywiście ten rok, niezależnie od pandemicznego zamieszania, które w tym wypadku rzutuje jednak przede wszystkim na techniczną formę percepcji filmów, był także przełomowy mając na uwadze społeczne niepokoje w Stanach Zjednoczonych pod hasłem Black Lives Matter. Nie dotyczy to wprost problematyki Afrykamery, to jednak należy mieć na uwadze, że festiwal używał (wciąż zresztą się posługuje) owego hasła na długo przed amerykańską rewoltą.
Na szczególną uwagę zasługuje pokazywany w zeszłym roku na otwarcie imprezy, a w tym przypomniany sudański obraz zatytułowany Umrzesz mając 20 lat. W przyjętym stylu przypomina nieco paraetnograficzne eposy Kolumbijczyka Ciro Guerry, przede wszystkim Sny wędrownych ptaków. Nie ma jednak nic wspólnego z tandetną jarmarczną odpustowością. Nie traktuje też protagonistów wierzących w rzeczy, które z naszej perspektywy mogłyby uchodzić za gusła i zabobony, z protekcjonalnością. To szczera autentyczna wypowiedź o klątwie determinującej całą biografię młodego bohatera, która ma swoje umocowanie w ortodoksyjnie rozumianym islamie zabarwionym pewną lokalnością. Także o tym, jak wola życia ponad z góry przyjęte ograniczenia pozwala na wyjście poza zaklęty krąg i zmierzenie się z tym, co uchodzi w tej kulturze za grzech. W tym znaczeniu, tj. w zakresie, w jakim pochodzący z Sudanu reżyser kontestuje odwieczne religijne normy w swoim kraju, jego dzieło, mimo pewnej nawet familiarnej konwencji, świadczy o odwadze twórcy.
Waszej uwadze polecam także niezwykły tytuł Zima wszyta w skórę. Sam tytuł właśnie determinuje poetycki wymiar filmu reżysera, którego obrazy gościły już na poprzednich edycjach Afrykamery. Gatunkowo dzieło Qubeki ma coś wspólnego z neowesternem Pięć palców dla Marsylii także z agendy festiwalu z poprzednich lat. Oba tytuły czerpią z estetyki realizmu magicznego, mają też zacięcie socjologiczne i historiozoficzne. Zima wszyta w skórę idzie jednak dalej w dosłownym portretowaniu realiów życia czarnej większości w erze apartheidu jako nieustannym cierpieniu i poniżeniu (naturalistyczna oraz pełna przemocy scena eksmisji). Akcja ma miejsce głównie w 1952 r., a zatem u zarania zinstytucjonalizowanego systemu segregacji rasowej, który w pewnym momencie jest w szyderczo ironiczny sposób kontrowany nagraniem starej audycji radiowej, gdzie tłumaczy się, iż właściwie chodzi w tym tylko utrzymywanie dobrosąsiedzkich relacji czarnych i białych. Reżyser ubiera swoją opowieść w formułę westernowej ballady o południowoafrykańskim Robin Hoodzie. Szczególne i efektowne zdjęcia, utrzymane jednak w szaro-granatowej tonacji (przypominające mi nieco operatorskie zabiegi w tematycznie nieodległym netfliksowym Mudbound), powodują, że tę epopeję ogląda się trochę jak przez szybę, paradoksalnie jednak z emocjonalnym zaangażowaniem po stronie uciśnionej ludności RPA. Twórca podejmuje też wątek powstawania mitu i form jego utrwalania do tego stopnia zresztą, że w pewnym momencie powziąłem wątpliwości co do tego, co w historii życia Johna Kepe jest prawdą, a co fikcją utkaną z ludowych legend. Tym jednak, co stanowi o wyjątkowości obrazu, jest fakt, że niemal w całości odbywa się bez partii dialogowych. W połączeniu z oryginalną ścieżką dźwiękową i wspomnianymi niezwykłymi zdjęciami daje to piorunujący efekt.
Interesująco zapowiada się angolański film Klimatyzacja, będący gorączkowym, lepkim i somnambulicznym portretem stolicy tego kraju, który w ostatnich latach gwałtownie rozwija się gospodarczo. Punktem wyjścia jest awaria klimatyzatorów całym mieście i irracjonalne zdarzenia, w których urządzenia owe wypadają z okien na ulice zabijając mieszkańców. Groteskowa, niepokojąca, surrealiatyczna atmosfera to właściwy format do opowieści o tym dziwnym mieście.
Na Afrykamerze nigdy nie brakuje dokumentów, w tym w szczególności tych, które odnoszą się do intensywnej kultury muzycznej tego kontynentu. Film pod lirycznym tytułem Gdy Arabowie tańczyli jest właśnie zapisem rozmów i prezentacji z północnoafrykańskich krajów arabskich, przy czym nie jest to tylko kiczowaty antropologiczny portret. Zjawisko religijnej opresji tłumiącej naturalną ludzką potrzebę ekpresji nadaje temu filmowi zupełnie inny wymiar.
Na festiwalu nie mogło oczywiście zabraknąć tematyki rwadnyjskiej, przy czym wydaje się, patrząc w szczególności na tematykę zestawu filmów krótkometrażowych, zebranych w antologię pod tytułem Kraina 1000 opowieści, że kraj ten powoli przezwycięża traumę wojny i ludobójstwa z lat 90-tych XX wieku. Obrazem, który jednak bezpośrednio nawiązuje do tragicznej historii tego kraju, jest Maria. Panna Nilu. Czyni to zresztą w znacznie szerszym kontekście mając na względzie fakt, że ludobójstwo w 1994 r. wynikało ze splotu szeregu historycznych uwarunkowań sięgających okresu belgijskiej kolonizacji.
Fot.: Afrykamera;