Witamy w kolejnej odsłonie cyklu Aktualnie na słuchawkach, w którym będziemy dzielić się przemyśleniami na temat czterech płyt, wystawimy im oceny, wskażemy naszym zdaniem najmocniejsze oraz najsłabsze utwory i podzielimy się z Wami teledyskiem (jeśli będzie dostępny). Słuchanie kolejnych płyt na potrzeby tego cyklu to dla nas poszerzenie horyzontów, wyjście ze strefy komfortu, eksploracja nieznanych muzycznie terytoriów i przede wszystkim dobra zabawa. W nowej odsłonie Aktualnie na słuchawkach omawiamy wyłącznie nowości muzyczne z poprzedniego miesiąca. Dlatego też dziś przeczytacie (i, miejmy nadzieję, posłuchacie) o nowościach lutego, za miesiąc o nowościach marca, później kwietnia itd. Nasze teksty będą się ukazywać za każdym razem w ostatnim tygodniu miesiąca. Da nam to łącznie 48 recenzji płyt rocznie. W każdym miesiącu postaramy się umieścić w zestawieniu przynajmniej jedną płytę mainstreamową oraz wyłuskać takie płyty, po które naszym zdaniem warto sięgnąć, mimo niskiej lub nawet znikomej rozpoznawalności muzyków, którzy ją stworzyli. Dodatkowo postaramy się napisać, z jakim artystą lub albumem kojarzy nam się omawiany wykonawca lub jego płyta. Zdradzimy, że dziś na tapecie między innymi Hayley Williams.
Nasz zespół redakcyjny odpowiedzialny za Aktualnie na słuchawkach to Patryk Wolski i Mateusz Cyra. Patryk jest miłośnikiem rocka, głównie pociągają go odłamy hard i stoner. Mateusz z kolei to niepoprawny Stan Eminema, miłośnik lirycznego rapu oraz amator jazzu i muzyki filmowej. Naszym wspólnym mianownikiem jest naprawdę szeroko pojęty indie rock oraz muzyka folk. Możecie spodziewać się zatem sporej różnorodności muzycznej.
Patryk Wolski:
Wykonawca: Hayley Williams
Tytuł: FLOWERS for VASES / descansos
Data premiery: 5 lutego 2021
Najsilniejszy punkt: First Thing to Go, Asystole, Trigger, Over Those Hills, Just A Lover
Najsłabszy punkt: My Limb
Gatunek: pop, rock, folk
Ocena: 9/10
Album Hayley Williams przykuł moją uwagę głównie poprzez ukłucie nostalgii. Wokalistkę pamiętam z czasów swojej młodości, gdy zasłuchiwałem się w alternatywnym rocku, którego dumnym przedstawicielem był wtedy zespół Paramore, którego nasza bohaterka jest wokalistką. Zatrzymałem się na znajomości płyty Decode, bo późniejsze produkty zespołu mnie już nie pociągały, a mimo wielkiej wówczas sympatii do rudowłosej Williams straciłem zainteresowanie ich muzyką. Teraz, przeszukując lutowe premiery, jej nazwisko przyciągnęło mnie – byłem ciekaw, co po prawie dekadzie przerwy poczuję, słuchając jej głosu. Znając dotychczasowe dokonania w jej zespole, spodziewałem się pełnej energii płyty, a może nawet liczyłem na to, że album okaże się mało porywający – co byłoby dowodem na to, że rozłąka z Paramore była słuszną decyzją. A tu… zaskoczenie. Hayley Williams nagrała bardzo nastrojową, intymną płytę, kojącą nerwy. I to zaczęła od wysokiego „C” d – z każdą sekundą odsłuchu otwierającego album kawałka First Thing to Go moje źrenice rozszerzały się w zdumieniu, a serce roztapiało się jak grillowany ser. Zadziwieniom nie było końca – każdy kolejny utwór wbijał mnie w fotel nie tylko ze względu na nadspodziewane trafienie w mój obecny gust muzyczny, ale i ze względu na walory relaksacyjne. FLOWERS for VASES to płyta, przy której cudownie się odpoczywa czy nawet zasypia. Pięknie koi i buja do snu. Na tyle, że obecnie wygrywa z moim dotychczasowym liderem albumu „do kołyski”, czyli z płytą One Piece at a Time Finna Andrewsa. Ogromną przyjemność sprawia mi zwłaszcza pierwsza część płyty – oprócz wcześniej wspomnianego „otwieracza” płyty, słyszymy jeszcze takie perełki jak Asystole, Trigger, Over Those Hills… Aż szkoda, że na samym początku trafia się jedyny niepasujący mi tu rodzynek, czyli My Limb – strasznie mi nie leży refren tej piosenki. Ale jestem w stanie to przeżyć. Najistotniejsze, że słodki głos Hayley Williams, któremu towarzyszy najczęściej klasyczna gitara czy pianino, sprawia mi niesamowitą przyjemność. Jednocześnie jest to cudowny przykład tego, że artysta może jeszcze miło zaskoczyć.
Wykonawca: The Boys With The Perpetual Nervousness
Tytuł: Songs From Another Life
Data premiery: 5 lutego 2021
Najsilniejszy punkt: Can’t You See, Rose Tinted Glass, Summer
Najsłabszy punkt: Falling Through
Gatunek: pop rock, pop punk
Ocena: 7/10
„Ta okładka jest na tyle dziwna, że może być ciekawie”. Nie oszukuję – taka była moja pierwsza myśl, kiedy na liście lutowych albumów mignęła mi płyta Songs From Another Life. Nazwa zespołu, w przeciwieństwie do Hayley Williams też mi nic nie mówiła, chociaż The Boys With The Perpetual Nervousness również zabrzmiało intrygująco – za długa nazwa jak na zwyczajny zespół. Może nie tylko ja tak mam, że dziwaczna nazwa mnie intryguje? W każdym razie grupa jest mi całkowicie nieznana, a pierwsze wrażenie z odsłuchu było takie sobie. Ich muzyka skojarzyła mi się od razu ze średniego polotu amerykańskimi komediami o nastolatkach, gdzie często przygrywa taki luzacki rock typu Sum 41. I już bym zrezygnował, bo ja takiego grania zazwyczaj nie lubię. Jednak coś dziwnego zaczęło się ze mną dziać, gdy wybrzmiał ostatni utwór. Jak to powiedział Osioł do Shreka: ja chcę jeszcze raz! Coś mnie w tej płycie zaciekawiło i okazało się, że Songs From Another Life ma na mnie również relaksacyjny wpływ – inaczej niż album Hayley Williams, bo o ile wokalistka Paramore uspokaja i tuli do snu, o tyle The Boys With The Perpetual Nervousness dają zastrzyk pozytywnej energii i po posłuchaniu ich paru kawałków czuję, że moje samopoczucie się poprawia. Świetnie działają zwłaszcza przy wykonywaniu jakiegoś zadania – testowałem zarówno w warunkach służbowych, jak i domowych (sprzątanie to moje nemezis) i efekty są zaskakujące. Jakoś tak bardziej się chce. A sama płyta jest krótka (niecałe 30 minut), niektóre utwory trwają poniżej dwóch minut, więc można je stosować niczym szybkie shoty energy drinka – z tym że w przypadku tej płyty nie zaliczysz po chwili szybkiego zjazdu z powodu spadku poziomu cukru we krwi. Tym większą radość sprawia mi fakt, że nie jestem odosobniony w mojej ocenie – nieśmiało podsuwam ich swoim znajomym i widzę, że też pozytywnie odbierają ich muzykę. Wyszło na to, że potrzebowałem ostatnio rozluźniających dźwięków i znalazłem to, czego potrzebowałem. Bardzo, bardzo sympatyczne znalezisko, na które pewnie nigdy bym nie natrafił, patrząc na ich niską popularność w mediach społecznościowych.
Mateusz Cyra:
Wykonawca: Balthazar
Tytuł: Sand
Data premiery: 26 lutego 2021
Najsilniejszy punkt: Linger on, Losers, Hourglass
Najsłabszy punkt: Halfway
Gatunek: dance-rock, pop-rock
Kojarzy mi się z: Bee Gees?
Ocena: 8,5/10
Ta płyta to dla mnie rozrywka w najczystszej postaci. Uwielbiam słuchać tej muzyki w każdych warunkach: w samochodzie, podczas wieczornego spaceru czy żeby obudzić się rano. Balthazar istnieje na rynku od siedemnastu lat, a ja natknąłem się na nich pierwszy raz dopiero w minionym miesiącu. I prawda jest taka, że uwagę na ten zespół zwróciła… moja dwuletnia córka, której spodobał się „stworek” zdobiący okładkę płyty i z uporem pokazywała mi tego siedzącego ludka, domagając się, żebym puścił jej muzyczkę. Przewrotne, prawda? Belgijsko-holenderska grupa miała do tej pory na koncie cztery płyty, a omawiany Sand jest ich piątą propozycją. Gdy przejdzie mi obsesja na punkcie tego krążka, zapoznam się z ich wcześniejszym dorobkiem. Chyba największą siłą Sand są niesamowicie chwytliwe refreny, z dominującym, przepięknym falsetem w wykonaniu Jinte Depreza zestawione z głębokim, chropowatym głosem Maartena Devoldere’a. Dźwięki płynące z głośników w trakcie słuchania najnowszego dokonania Balthazara to swoista mieszanka dance oraz pop-rocka z pobrzmiewającymi gdzieniegdzie nutami jazzowych bitów. Chociaż rok dopiero się zaczyna, wiem, że Sand znajdzie się w moim muzycznym top 10 na 2021 rok. To jeden z tych albumów, które po prostu musicie przesłuchać, a gwarantuję, że znajdziecie w nim coś miłego dla siebie. W tych pandemicznych czasach jeszcze bardziej doceniam muzyków za ich determinację w tworzeniu nowych dźwięków, mimo świadomości, że spora część ich działalności leży odłogiem, a era koncertowania jest jedynie mglistą perspektywą na przyszłość. Tym większego znaczenia dla muzyki w ogóle oraz dla podejścia na obecne czasy ma fragment otwierającego płytę Moments:
Anytime, anyhow
I’m living for this moment
Wykonawca: Maxïmo Park
Tytuł: Nature Always Wins
Data premiery: 26 lutego 2021
Najsilniejszy punkt: Versions of You, Placeholder, All of me
Najsłabszy punkt: Baby Sleep
Gatunek: indie pop, indie rock
Kojarzy mi się z: Kaiser Chiefs
Ocena: 7/10
I znowu z lubością raczyłem się w tym miesiącu muzyką zespołu, który słyszę pierwszy raz w życiu, a po researchu okazuje się, że to weterani w swoim gatunku i na scenie muzycznej istnieją od 2003 roku, natomiast Nature Always Wins to siódmy album w ich wieloletnim dorobku. Cóż, może to i lepiej, bo podchodziłem do tej płyty z czystą kartką, bez żadnych oczekiwań i spodobała mi się na tyle, że „zapętlam” ją z lubością już któryś raz i stwierdzam, że do każdej sytuacji Maxïmo Park sprawdzają się bardzo dobrze. Żeby nie było tak lukrowo – nie do końca odpowiada mi Baby, sleep. Piekielnie irytuje mnie ten przeciągany, infantylny refren, dlatego niemal zawsze przełączam ten utwór, żeby nie psuć sobie całkiem miłej i komfortowej reszty. Pochodzący z Wielkiej Brytanii grajkowie tworzą taki rodzaj popu z odrobiną indie rocka, który bardzo mi odpowiada i przyznam się bez bicia – takiego popu mógłbym słuchać na okrągło. Dużo na tej płycie zabawy syntezatorami, od czasu do czasu panowie szarpną się na jakieś proste riffy, a melodie są najzwyczajniej w świecie zaraźliwe.
Płyta ta jest mi także szczególnie bliska z powodu poruszanych przez frontmana Paula Smitha wątpliwości na temat ojcostwa i faktu bycia młodym rodzicem. Świadomość, że nie tylko my zmagamy się z pewnymi kwestiami, zawsze w jakiś sposób dodaje otuchy. Nie spodziewam się co prawda, że Nature Always Wins zdominuje moje słuchawki na cały 2021 rok, ale jest to miły epizod.
Przeczytaj także:
Aktualnie na słuchawkach #8: The Passenger, Viagra Boys, Wardruna, Lonely The Brave