Audiowizualne szaleństwo, inscenizacyjny popis – Leos Carax – „Annette” [recenzja]

To mój pierwszy film Leosa Caraxa. Przed przedpremierowym seansem Annette celowo nie szukałam żadnych informacji na temat samego Caraxa, jak i jego wcześniejszych filmów. Chciałam pojawić się w kinie z brakiem tropów, które mogłyby wywołać we mnie określone oczekiwania. Tak więc czysta karta.

Dawno nie przeżyłam czegoś tak intensywnego; mocnego w formie, audiowizualnie przytłaczającego show. Annette, idąc czysto gatunkową drogą, jest musicalem. Za nic jednak ma sobie jakiekolwiek konwencje, woli je mieszać, przerzucać, tworzyć hybrydy. Chwilami bliżej jej do performansu, aniżeli filmu z krwi i kości. Czy to dobrze? Czy ta abstrakcyjna mieszanka dokądś może prowadzić? A jakże. Nowa produkcja Leosa Caraxa (reżyser otrzymał w tym roku Złotą Palmę w kategorii Najlepszy reżyser) to zadziwiająca, chaotyczna opowieść, w której stary podział na sztukę wysoką i niską ulega rozkładowi. To teledysk przybierający formę antycznej tragedii, banalna historia miłosna, która w tej banalności tkwi w pełni świadomie.

Śpiewać głośniej od bomb

Kino jest niezwykle namacalną sztuką. Opowieść przedstawioną na ekranie możemy nie tylko poczuć, zobaczyć, ale i dopisać do niej własne wnioski, domysły, ciągi dalsze. Możemy stworzyć ją na nowo. Każdą scenę da się odczytać na wiele sposobów, każdą – nawet najbardziej sztampową fabułę – uznać za małe arcydzieło, poruszające w nas te właściwe struny. Odbierając sztukę, jesteśmy wolni, nie blokują nas żadne granice. Wolny w tworzeniu jest też i sam Carax. Jego Annette jest brawurową szarżą (raz ironiczną, groteskową, absurdalną, raz tragiczną, poważną, smutną). Każdy kadr aż pęcznieje od mocy, znaczeń, symboli czy nawiązań. Ten teledyskowy musical, sztampowa rockowa ballada garściami czerpie z greckiej klasyki. I trzeba przyznać, że francuskiemu reżyserowi to mieszanie, kotłowanie konwencji przychodzi z zaskakującą łatwością. Wszystko jest perfekcyjnie zaprojektowane, każdy przedmiot, aktorka i aktor, każdy dodatkowy element znajdujący się w kadrze ma swoje dokładnie przypisane miejsce. Postacie poruszają się po tych ciasnych przestrzeniach, wnoszą do nich życie – przynajmniej pozorne. Bo Annette, choć niebywale atrakcyjna jako forma audiowizualna, cierpi na nadmierny brak emocji. Nie czuję, a jak czuję, to za mało. Intensywna jest forma, nie uczucia.

Kto jest twórcą, a kto widzem w Annette?

Annette rozpoczyna się potężną sceną, której towarzyszy – bodajże najlepsza ze wszystkich zaprezentowanych – piosenka duetu The Sparks (tworzą go dwaj bracia: Russell i Ron Mael; obaj odpowiadali za stworzenie ścieżki dźwiękowej do filmu, z kolei scenariusz stworzył Russell Mael, co jest bezprecedensową sytuacją). Wspomniany utwór to So may we start. Świetny początek daje nadzieję na równie dobry, wielowymiarowy ciąg dalszy. Już sam tekst piosenki The Sparks wydaje się swoistą przepowiednią, wyśpiewywaną przez modernistyczny, acz wciąż mityczny, tajemniczy chór:

The music resounds and all —the flames are lit

So Ladies and gents please —shut up and sit

The curtain of our eyelids —lazily rise

But where’s the stage you wonder

Tyle że tym chórem są nasi główni bohaterowie (choć nie tylko – na początku pojawia się sam Leos Caraz wraz… ze swoją córką). Wszystko jest poplątane, wszystko jest nie tak, nie na swoim miejscu. Jednak mimo tego ta groteska trzyma się w swoich chwiejnych fundamentach i nie pada w przerażeniu na ziemię/scenę. To intensywna, nieodpuszczająca ani na moment historia, która męczy. I jest to zmęczenie jednocześnie pozytywne i negatywne. Po seansie ciężko przestać myśleć o Annette, ale i łatwo wypuścić z płuc oddech ulgi. Bo Leos Carax przytłacza. Jest wybitny w kreowaniu świeżego, nieortodoksyjnego, wyrazistego i niczym nieograniczonego spektaklu filmowego, co wcale przecież nie musi oznaczać, że jest to spektakl dobry.

Stara historia, nowe opakowanie

Annette. Celowo przerysowana, świadomie nieśmieszna, nieprzypadkowo irytująca. Wszystko tutaj ma grać, działać – wszystko spełnia tu swoją rolę. Ta rozpędzona audiowizualnie opowieść przedstawia nam w tym samym czasie zupełnie schematyczną i banalną historię miłosną. To właśnie ona jest główną osią fabuły. Zaś w roli kochanków skazanych na dramatyczny los pojawiają się wybitni: Adam Driver i Marion Cotillard (aż szkoda, że Marion nie było tutaj więcej). Do tej dwójki szybko dołącza kolejna bohaterka, tytułowa Annette. Raz jeszcze Carax pokazuje, jak nieprzewidywalnym, szalonym twórcą jest. Annette to postać wyjęta z przerażającej baśni, z jednej z oryginalnych, jeszcze nieprzerobionych, opowieści braci Grimm. Dziecko–zabawka, marionetka w rękach rodziców, plastelinowa lalka lepiona (świadomie czy też nie?) na wzór swoich twórców. Świetne jest to zagranie, a sama dziewczynka budzi z początku ambiwalentne uczucia – jest przecież dla nas czymś zaskakującym i nieznanym; czymś obcym i niespodziewanym.

Chciałabym też wspomnieć o kolejnym bohaterze tej groteskowej tragedii, nieokiełznanej rockowej jazdy bez trzymanki, którym jest Dyrygent (w tej roli Simon Helberg znany, chociażby z roli Howarda w serialu The Big Bang Theory). Postać ta z początku wychyla się w zaledwie kilku scenach, a pośpiesznie utkany zarys charakteru sugeruje nam, że nie będzie to bohater istotny dla dalszego ciągu wydarzeń. Raz jeszcze jednak Carax łamie kolejne konwencje i z drugoplanowego, nie za wiele wnoszącego do fabularnego pędu mężczyzny, robi postać niesamowicie ważną. To także do niego należy jedna z najlepszych scen w całym filmie (fragment, w którym dyryguje, a kamera obraca się wokół niego coraz szybciej i szybciej, i szybciej). Miejsca na podium najlepszych scen należą się także fragmentom otwierającym i zamykającym całą tę wariacką przygodę. Interesujące jest, jak ta świetnie działająca klamra początek–koniec, sugerować nam może pewne tropy na temat tego, o co w tej Annette właściwie chodzi. Jasne, chodzi o wiele. Ale… Kto tu właściwie jest twórcą, a kto odbiorcą? Czy te granice nie zaczynają się powoli rozmywać, gubić? Odbiorcy, nadawcy, wszystko musi być jasno określone. A może, może wcale nie? Dzisiaj każdy odbiera i każdy nadaje. Carax pokazuje, jak duża jest wolność działania i wolność interpretacji.

Podziwiam i chłonę, ale Annette nie czuję

Annette nie daje się zaszufladkować. Zresztą nie wypada tego robić, bo i po co? Jakkolwiek by dzieła Caraxa nie nazwać, ciężko prognozować, że film Francuza rozsiądzie się wygodnie w ramach jednego czy dwóch wyświechtanych określeń. Ten chwilami popmodernistyczny popis audiowizualny, nowoczesny i krzyczący kolorami teledysk, kiczowata zlepka, która nagle przeskakuje do przygnębiającego dramatu rodzinnego, aby już zaraz, już za sekundę zabawić się mitologiczną formą i zakończyć z pompą, lądując na starożytnej greckiej scenie… Jak coś takiego można włożyć w jakiekolwiek ramy?

Cóż, faktycznie, Annette jest szaloną jazdą. Szotem adrenaliny. Hipnotyzuje świetnymi kompozycjami The Sparks, urzeka zbyt dosłownymi i często kiczowatymi, pompatycznymi utworami (w pewnym momencie przecież obok rockowych ballad pojawia się aria operowa!). Ale Annette jest też chwilami po prostu nudna. Męcząca, zbyt naciskająca. Postacie i ich działania mnie nie angażują. Podziwiam formę, zabawę konwencjami, wolność wyrazu, ale narracyjny kierunek wcale mnie nie urzeka. Traktuję Annette raczej jako pewien długi, musicalowy performans dziejący się na ekranie lokalnego kina, aniżeli tradycyjny film. Nie jest to zarzut, bo coś takiego może się udać. Caraxowi zresztą w wielu momentach udało się bardzo dobrze. Przy tym były też momenty słabsze. Jeśli miałabym jasno określić, co mi się w Annette podobało najmniej, to powiedziałabym, że na ekranie działo się za dużo, za mocno, za często – szczególnie jeśli przyrównać te działania do scenariuszowych nieekscesów. Forma w końcu uległa całkowitej eksploatacji, mimo tego, że Carax dzielnie przeskakiwał pomiędzy gatunkami i nie robił sobie nic z ich tradycyjnych ram. Dla mnie był to cholernie interesujący eksperyment filmowy, w pełni pokazujący na czym polega wolność twórcza; przestawianie granic, ich demontowanie, przemieszczanie, mieszanie. Carax zrobił to wyśmienicie. Zabrakło po prostu w tym szaleństwie większych emocji.

Sparks, Adam Driver, Marion Cotillard - So May We Start | From "Annette" ft. Simon Helb...

*Jeśli ktoś byłby zainteresowany personami Francuzów tworzących The Sparks to niedawno o tym duecie ukazał się dokument w reżyserii Edgara Wrighta (film można zobaczyć na tegorocznym festiwalu Nowe Horyzonty).

Fot.: Gutek Film

Write a Review

Opublikowane przez

Magda Przepiórka

Psychofanka Cate Blanchett, Dario Argento, body horrorów Davida Cronenberga, Rumuńskiej Nowej Fali i australijskiego kina. Muzyka to beztroskie, ale i mocniejsze polskie brzmienia – przekrój dekad 70/80 – oraz aktualne misz-masze gatunkowe w strefie alternatywy. Literacko – wszystko, co subiektywnie dobre i warte konsumpcji, szczególnie reportaże podróżnicze. Poza popkulturą miłośniczka wojaży wszelakich.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *