Arcydzieło!  – Blanka Lipińska, Quentin Tarantino  – „Pewnego razu… na Lampedusie”

Są takie filmy, o których nie wiemy, że ich potrzebujemy. Ale które wbrew wszelkim znakom na niebie i ziemi, są skazane na sukces. Kiedy światy filmu i literatury łączą się, często widzowie są podzieleni – jedni wolą oryginał, inni adaptację, a nie brakuje także takich, którzy wolą oryginalną adaptację od odtwórczego pierwowzoru. No cóż, ilu sponsorów, tyle opinii. Kiedy jednak trzynaście lat temu świat obiegła informacja, że Quentin Tarantino, zakochany w prozie naszej rodzimej pisarki, Blanki Lipińskiej, postanowił zrobić wszystko, aby przenieść na ekran jej niewydaną jeszcze u nas powieść – wszyscy byli zgodni co do tego, że film, nawet jeśli zostanie obrzucony pomidorami przez krytyków (stało się wręcz przeciwnie!), to odniesie komercyjny sukces. I oczywiście tak się stało, co cieszy tym bardziej, że twórcy postanowili cały dochód ze sprzedaży biletów przeznaczyć na organizację, która zajmuje się psychologicznym wsparciem dla celebrytów, którzy w wyniku nieprzemyślanych, ale niezależnych od nich działań, utracili intratne współprace (nie możemy oczywiście podać, o jakie firmy chodzi, ale chodzi między innymi o: producenta pieluch Rampers, producenta proszku do prania Vizjer czy produktów niezbędnych do utrzymania czystości w domu Jam Bezzębny). Tarantino i Lipińska – czy tutaj cokolwiek mogło się nie udać?

Dzieło Pewnego razu… na Lampedusie wybitnie trudno przypisać do jakiegoś konkretnego gatunku. Twórcy bawią się formą, kamera podąża niesztampowo śladem nie ciał, lecz umysłów bohaterów, co sprawia, że podróż widza to wycieczka metafizyczna, pełna znaczeń i metafor. Fabularnie film zaskakuje na każdym poziomie, początkowo zdając się zwykłą opowieścią o prostytutce, która mści się na swoich rodzicach za to, że zmuszali ją do kariery skrzypaczki. Wielowątkowość jest o tyle rozbudowana, że główna bohaterka, Lampedusa, ma siedmioro rodziców, a wszyscy wbrew jej woli zapisywali ją na lekcje gry na skrzypcach, przy czym każdy ojciec i każda matka mieli zupełnie inne, niecne zamiary, opłacając muzyczną naukę córki. Dopiero ostatni nauczyciel (cameo samego Tarantino!) ofiarowuje zmęczonej życiem Dusie (jak zwykli nazywać bohaterkę koledzy z oazy) wyjątkowe skrzypce, które należały do jego praprababci. Instrument ten ma wygrawerowane z tyłu tajemnicze imię: Massimo. Bohaterka (w tej roli sama Lipińska), wiedziona dziwnym przeczuciem, sennymi marami i silnym przeświadczeniem porzuca dotychczasowe życie, by odnaleźć rzeczonego Massimo, nawet jeśli (a wszystko na to wskazuje, choć nadzieja umiera ostatnia), że właściciel owego imienia od dawna nie żyje. Czymże jednak jest śmierć w obliczu transcendentnego uczucia ogarniającego wszystkie zmysły?

W rolę Massimo, którego widzimy dzięki retrospekcjom i futurospekcjom w każdym możliwym wieku i stadium rozkwitu i rozkładu, wcielił się Brad Pitt (Lipińska zdradziła, że podczas sceny rozkładu ciała żartował on, że gdyby powstał kiedyś magazyn erotyczny dla nekrofilów, to z pewnością nosiłby tytuł „Rozkładówka”), który podobno sam zadzwonił do Tarantino, wręcz błagając o udział w filmie. Dzięki temu, że raz widzimy go jako staruszka, a innym razem jako niemowlaka, duet Tarantino-Lipińśka daje nam niepowtarzalną okazję do zadumania się nad cyklem życia. Podróż w czasie, która pojawia się w połowie filmu, mniej więcej w jego 180 minucie, przenosząc widza na sam początek dzieła, pozwalając delektować się obrazem od nowa, byśmy mądrzejsi dotarli do miejsca, w którym się zatrzymaliśmy, to kolejny smaczek i dowód na to, że reżyser i scenarzystka przez te trzynaście lat mieli wystarczająco dużo czasu, by przemyśleć najdrobniejszy nawet aspekt, najmniej zauważalny efekt motyla związany z takim skokiem. Nic jednak dziwnego, że film został dopieszczony w każdym calu – to przecież nieodwracalnie ostatnie dzieło Tarantino, zwieńczenie jego filmowej kariery, które jest kropką nad i, wisienką na torcie, posypką nadająca wyrazistości reszcie jego twórczości.

Grzechem byłoby nie wspomnieć o aktorce wcielającej się w tytułową Lampedusę, której Brat Pitt dzielnie partneruje, niemal dorównując umiejętnościami i talentem. Chyba nikogo nie zdziwiło, że po kilkumiesięcznych negocjacjach, petycjach fanów i błaganiach reżysera, główną rolę zgodziła się w końcu odegrać Blanka Lipińska. Już kiedy w filmie 365 dni zobaczyliśmy Annę Marię Sieklucką w krótkich blond włosach, wiedzieliśmy, że to właśnie sama Lipińska powinna wcielić się wtedy w Laurę. Jednak nie ma tego złego… Rola Lampedusy daje pisarce-aktorce-seksuolożce amatorce i feministce XXI wieku o wiele większe pole do popisu. Jest to rola wielowymiarowa, pełna niuansów, odniesień nie tylko do innych wybitnych dzieł literatury, ale także do życia samej Lipińskiej, która na czas kręcenia filmu udostępniła całej ekipie swoje pamiętniki z wakacji. Lipińska opisuje w nich, jak wpłynęła na nią szkoła, wszystkie trudne sprawy z tym związane, a także wychodzi tam na jaw ukryta prawda na pytanie, które bohaterka zadaje sobie od początku filmu: dlaczego ja?

Skoro jesteśmy już przy aspektach technicznych, poświęcić należy osobny akapit na omówienie tego, jak Tarantino i Lipińska łamią czwartą ścianę. A raczej, w przypadku Pewnego razu… na Lampedusie, wypadałoby powiedzieć: jak masakrują czwartą ścianę, pozostawiając zamiast niej zakrwawione (z flakami na wierzchu, jak to u Tarantino) zgliszcza tego, co w normalnym filmie dzieli widza i świat przedstawiony. Zapomnijcie o puszczaniu oka do kamery, bezpośrednich zwrotach do widza czy zatrzymywaniu akcji, by wytłumaczyć nam, o co chodzi twórcy. Pewnego razu… na Lampedusie sprawi, że nie wyjdziecie z kina, będąc tymi samymi ludźmi, jacy przyszli na seans. Kiedy zakrwawiona bohaterka będzie krzyczeć wniebogłosy właśnie do Was, to właśnie Was prosząc o pomoc, wykrzykując Wasze imię (naprawdę nie wiem, jak zostało to rozwiązane, ale każda osoba siedząca ze mną na klimatyzowanej sali kinowej, usłyszała, że jest ostatnią deską ratunku bohaterki) – trwoga ogarnie Was horrendalna. To zmienia życie.

Pewnego razu… na Lapmpedusie opowiada o problemach współczesnego świata, robiąc to w sposób do tej pory niespotykany. Twórcy wyprzedzili swoją epokę, poprzez egzystencjalne rozterki prostytutki z powołania i skrzypaczki z przymusu opowiadając historię zniszczonego przez ludzi świata, katastrofy klimatycznej i końca pewnej ery. Problemy skórne Lampedusy są oczywistą, choć nadal oryginalną metaforą tego, jak niszczymy skorupę ziemską. Schorzenie objawiające się nieświeżym oddechem, z którym kobieta walczy przez niemal cały film, nawiązuje do tego, jak zatruwamy naszą atmosferę, a problem z nietrzymaniem moczu, który, perfekcyjnie odegrany, pozwolił aktorce wspiąć się na wyżyny swoich umiejętności, w bezpretensjonalny sposób wytyka naszą tendencję do niedokręcania kranów i ogólnego nieposzanowania wody. Jednak film Tarantino i Lipińskiej to cała kopalnia tematów, o których po seansie będziemy dyskutować z rodziną i znajomymi. W świecie przedstawionym to mężczyźni zmagają się z miesiączką i jej wszystkimi dolegliwościami (niezapomniana scena, podczas której trzecioplanowa postać grana przez DiCaprio chowa się na czas PMS w namiocie w kształcie konia, by uniknąć konfrontacji z wścibskimi ciotkami, które dopytują, kiedy urodzi dzieci, skoro jego organizm biologicznie jest już do tego zdolny). Nominowany za swoją krótką, lecz zapadającą w pamięć rolę Tim Roth (któremu w owej scenie partneruje Barbara Kurdej-Szatan), wygłasza niezapomniane przemówienie dotyczące tego, jak biali mężczyźni zostali zepchnięci na margines społeczeństwa po tym, jak Lampedusa swoją grą na skrzypcach doprowadziła ich do łez, dyskredytując ich w oczach zapatrzonego w patriarchalny obraz społeczeństwa, według którego chłopaki nie płaczą. Niestety Samuel L. Jackson nie mógł wystąpić w filmie, jednak użyczył swojego głosu gadającemu burgerowi, który w jednym ze snów bohaterki objawia jej prawdę o konsumpcjonizmie. To, jak ów sen wstrząsnął Lampedusą, najlepiej obrazuje sam fakt, że zaraz po przebudzeniu musiała się udać na zakupy, by ukoić zszargane nerwy. Niesamowite, jak za pomocą podprogowych, nieznanych dotąd i całkowicie wolnych od oczywistości scen, motywów i wątków, twórcy zabierają nas w podróż ku rozmyślaniom na temat planety, rasizmu, seksizmu i współczesnej degrengolady.

Mogłabym dalej zachwalać Wam Pewnego razu… na Lampedusie, ale nie chcę zabierać Wam przyjemności z oglądania i wartości, jaką jest samodzielne wyciąganie wniosków. Niniejszy tekst jest recenzją przedpremierową, ale film Tarantino i Lipińskiej już niedługo wchodzi do kin, dlatego rezerwujcie już dzień, namówcie znajomych i wybierzcie się do kina, wspierając nie tylko głodne kultury dusze, ale także cierpiących niesłusznie celebrytów, na pomoc którym przeznaczony jest – przypominam raz jeszcze – cały dochód z biletów. Również znany serwis plotkarski, Ratlerek, zdecydował się w czasach kryzysu wesprzeć polskie gwiazdy i zobowiązał się za każdy pozbawiony hejtu komentarz, począwszy od premiery filmu, przekazywać złotówkę na wybranego celebrytę.

Na koniec, aby jeszcze mocniej zachęcić Was do seansu, przedstawiam opinie krytyków, którzy w przeciwieństwie do mnie znają się na kinie:

Ten film włoży Wam rękę do mózgu, pogrzebie, poprzestawia. Będzie bolało, ale tylko na początku. Po tym dostrzeżecie rzeczy, których nie chcieliście widzieć. Ten obraz to złoto. To dzieło, na jakie czeka się całe życie  – zarówno jako reżyser, aktor, jak i jako widz. Idźcie, idźcie i chłońcie. Nic lepszego w tej dekadzie nie zobaczycie. Dzięki takim filmom to nie jebnie.

– Karolina Morwin-Trybunalska

 

Pewnego razu… na Lampedusie jest filmem wybitnym. Wirtuozeria pod rękę z przemyślnością, kunszt w objęciach frymuśności.

– Tobiasz Sraczek

 

Breathtaking!

– Reanu Keeves

 

 

Overview

Ocena
9 / 10
9

Write a Review

Opublikowane przez

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Tagi
Śledź nas
Patronat

1 Komentarz

  • Dawno się tak nie uśmiałam xD dziękuję!

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *