ampacity

Aż po horyzont zdarzeń – Ampacity – „Superluminal” [recenzja]

Jeśli komuś wydaję się, że kosmiczna odmiana rocka jest martwa, to jest w grubym błędzie, czego dobitnie dowodzi drugi krążek trójmiejskiej formacji Ampacity – Superluminal.

Niedługo musieliśmy czekać na następcę wydanego w 2013 roku Encounter One, którym to debiutem Ampacity poważnie namieszali w głowach słuchaczom i recenzentom, pokazując, że można grać mieszankę retro, hard rocka, progresji, psychodelii i stoner rocka podlanego space rockiem bez żenady i gatunkowych klisz, które zdążyły wytrawnym słuchaczom obrzydnąć, jak sądzę, gdzieś w połowie lat siedemdziesiątych. Ampacity zaproponowało twór nowoczesny, świeży, nie dający się gdziekolwiek skatalogować, a jak były takie próby, to nie wiadomo skąd pojawiała się nazwa Pink Floyd, najlepiej do okresu, gdy zespół nagrał płytę z krową na okładce.

Moim zdaniem Ampacity brzmi jak Ampacity. Po prostu. Zespół rozwija skrzydła w stosunku do debiutu. Jest intensywniej, mocniej, różnorodniej, możemy się spodziewać gęstego brzmienia, mnogości motywów, z gitarami wystrzeliwującymi coraz doskonałymi riffami. Tak, siłą Ampacity na Superluminal są gitary i nieustannie kotłująca się perkusja, która nie zamierza zachowywać stałego metrum. Odjazdowe klawisze tym razem zwykle pełnią rolę instrumentu odpowiedzialnego za zespołowe loty w kosmos. I kwartet na dzień dobry, dzięki mega melodyjnemu, wybornemu riffowi otwierającemu kompozycję 42, pokazuje, czego możemy się spodziewać na przestrzeni całego krążka.

Tak, zespół stał się bardziej progresywny w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Muzycy szukają odpowiednich środków do swoich muzycznych opowieści mimo, że z początku mogą one wieść na manowce, jak w bluesującym początku Propellerbrain, które z czasem zmienia się we właściwą, kosmiczną jazdę, ze wspaniałymi organami Hammonda budującymi odpowiedni klimat. Z drugiej strony zespół nie unika wycieczek prosto do lat 1967–1970, jak w czysto psychodelicznymi, przestrzennie brzmiącym Molten Boron, aby potem przyłożyć ciężkim jak diabli Planeta Eden z lekko karmazynowymi riffami, bliższymi temu, co Fripp ze swoim zespołem robił w połowie lat dziewięćdziesiątych i szalonymi klawiszami, nieustannie wibrującymi w uszach swoim brzmieniem. To nie wszystko – panowie zmieniają połamane rytmy na metalową galopadę, aby dokonywać raz po raz gwałtownego przełamania i skąpać słuchacza kakofonią dźwięków.

Po takim huraganie jak Planeta Eden kompozycja tytułowa z fajnym, rozwibrowanym brzmieniem gitar tylko przyjemnie kończy płytę, nie powodując już tak szybkiego bicia serca. Ampacity znowu zaprosili nas na lot w kosmos i gdyby kosmos miał granice, to bylibyśmy całkiem blisko tej granicy – tak byłby to wysoki lot. Bardzo wysoki, aż po horyzont zdarzeń.

Fot.: Instant Classic

ampacity

Write a Review

Opublikowane przez

Jakub Pożarowszczyk

Czasami wyjdę z ciemności. Na Głosie Kultury piszę o muzyce.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *