Że pod jego domem grasują mordercy. Współżycia z kobietą. Rozkoszy. Że matka źle zrozumie ton jego głosu. Gniewu sąsiadów. Śmierci na skutek skutków ubocznych. Że nie zdąży. Że zajmą mu dom. Niesłusznego skazania. Rozdzielenia z rodziną. Wielkiej samotności. Że wszystko go ominie. Że nic go nie ominie. Okradzenia. Włamania. Nieproszonych gości. Zarazy. Że wszyscy będą z niego szydzić. Że będzie zakałą. Przysporzenia matce zmartwień i wstydu. Że się zgubi. Że go wygonią. Ubezwłasnowolnienia. Pogardy. Wspomnień. Że jest nagrywany. Że zada złe pytanie. Że ktoś pozna jego myśli. Swoich myśli. Myśli innych. Że straci to, czego nie ma. Że zyska to, czego nie zdążył stracić. Że jest tylko kukiełką w przedstawieniu. Beau się boi. Wszystkiego.
Dlatego rzadko wychodzi z domu. Dlatego wraca do domu biegiem, jakby od tego zależało jego życie. Dlatego nigdy nie uprawiał seksu. Dlatego stroni od ludzi. Dlatego chodzi na terapię. Dlatego nie przyznaje się ani przed terapeutą, ani przed sobą samym do swoich głęboko skrywanych myśli. Tych o matce. Dlatego nigdy nie szukał miłości z dziecięcych lat. Dlatego wciąż przed czymś ucieka. Dlatego jego życie to koszmar. Bo się boi. Zawsze.
Beau to mężczyzna mniej więcej w średnim wieku. Mieszka sam – nie założył rodziny, a jego matka mieszka daleko. O Beau wiemy niewiele. Nie mamy pojęcia, czy i gdzie pracuje, czy ma przyjaciół. Co robi w wolnym czasie, jakie ma wykształcenie, co lubi. Kiedy go poznajemy, właśnie się rodzi, a jego matka, przepełniona bólem, pyta lekarzy, dlaczego jej dziecko nie płacze. Ten pierwszy kadr jest znaczący i będzie częścią klamry spinającej całość, ale o tym, przekonamy się na koniec seansu. W następnych ujęciach widzimy już Beau jako dorosłego mężczyznę, podczas terapii, na której wspomina, że musi wrócić do domu z okazji rocznicy śmierci swojego ojca, który, jak się wkrótce dowiadujemy, zmarł podczas aktu poczęcia Beau.
Lot to domu rodzinnego, do matki, jednak się nie odbywa, a raczej odbywa, ale bez Beau na pokładzie, ponieważ mężczyzna, tuż przed wyjściem z budynku, w którym mieszka, zostaje okradziony – znikają zarówno klucze do jego mieszkania, jak i spakowana i naszykowana do podróży walizka. Jakby tego było mało, dookoła ludzie mordują się, wyłupiają sobie oczy, krzyczą, napadają. Na niego samego czyha nożownik, a cała zgraja przerażających i niebezpiecznych, opętanych żądzą mordu ludzi tylko czeka, aż Beau wychyli choćby czubek nosa. Jednak… czy aby na pewno?
Kiedy mężczyzna, pewien, że wizyta w domu musi zostać odwołana na nie wiadomo jak długo, dostaje nieoczekiwaną wiadomość, która zmusza go do tego, by jednak ruszyć w drogę, wbrew przeciwnościom. A tych będzie całe mnóstwo, Beau bowiem spotka na swojej drodze wszystkie swoje strachy, pomnożone razy milion. Będzie groźny wypadek, będzie atak nożownika, będzie gościna w domu, w którym zacierają się granice między gościną a więzieniem, będzie ucieczka przez las, będzie biblijna opowieść o potopie i ucieczka przed namierzającym go wojskowym i w końcu cel podróży – rodzinny dom, suma wszystkich strachów. Ich geneza. Początek. Łono.
Bo się boi to nietypowy film, bo nieczęsto mamy okazję przez cały seans być tak blisko głównego bohatera, by nie tylko widzieć świat jego oczami, ale wręcz tkwić w jego głowie, widzieć otoczenie jego lękami, jego obawami, jego doświadczeniami i przez wyjątkowo zniekształcający pryzmat wychowywania w wiecznym lęku przez matkę, która pod płaszczykiem troski i poświęcenia otacza dziecko jedynie strachem, wysokimi murami, a także despotyczną, toksyczną miłością, która z miłością w typowym dla nas rozumieniu absolutnie nie ma nic wspólnego. Beau ma wiele problemów z samym sobą, ze swoimi doświadczeniami, z wychowaniem, z relacjami międzyludzkimi, ze spojrzeniem na świat, a reżyser robi wszystko, byśmy nie tyle zrozumieli jak najlepiej te problemy, ile jak najmocniej odczuli je na własnej skórze. Stąd taki właśnie punkt wyjścia, by hiperbole strachu rządzące życiem Beau były ukazane odbiorcom jako faktyczny świat przedstawiony. Stąd też, idąc dalej, nasycenie filmu absurdami, metaforami, nietypowymi scenami, a także sinusoidalnym poprowadzeniem emocji – od śmiechu, przez dreszczyk lęku, po współczucie i głęboką refleksję. Stąd też film gatunkowo niezwykle trudno sklasyfikować i stąd, jak mi się zdaje, konsternacja widowni na sali kinowej, która chyba nie do końca była przygotowana na to, co zobaczą. Mamy tu bowiem coś z horroru, mamy głęboko poruszający dramat rodzinny, mamy film skupiający się na psychice głównego bohatera, mamy elementy komedii i czarnej komedii, mamy purnonsens, mamy w końcu także momenty pchające film w stronę horroru klasy B. Widzowie, którzy nie lubią być zaskakiwani, którzy preferują dosłowność i realizm, raczej tego filmu nie pokochają.
Ari Aster nie bierze jednak absurdalnych motywów, nie wciska ich na siłę w równie absurdalne sytuacje i nie tworzy nietypowych zachowań bohaterów w pustej przestrzeni, w której brzmią i wyglądają nieporadnie i dziwacznie. Bo się boi nie jest filmem, którego absurdalność jest tłumaczona samym filmem, nie ma tu przerostu formy nad treścią, zabawy motywami i metaforami dla samej zabawy – absolutnie nie. Bo się boi to film ważny, głęboki, mocno metaforyczny, nawet jeśli wiele tych metafor jest dość prostych i oczywistych. To film, w którym reżyser wszystko to, co dziwne, zabawne, nietypowe, nonsensowne tworzy z ludzkich lęków, spośród których każdy z widzów i każda z widzek znajdzie przynajmniej kilka takich, z którymi się utożsami. Niektóre są nam dobrze znane, dotycząc niemal wszystkich, inne są mniej typowe, ale nie znaczy to, że nie istnieją.
Znerwicowany, wychowywany w wiecznym lęku i strachu Beau jawi nam się jako bohater symboliczny. Jest żywym człowiekiem, ma mieszkanie, dom rodzinny, matkę, terapeutę, wygląda całkiem zwyczajnie – ot, zwykły mężczyzna. Jednak poza tym, co dzieje się w jego życiu teraz, poza strachami i makabrycznymi sytuacjami, w jakie się wplątuje lub w jakie zostaje wplątany, uwagę zwraca też to, że wbrew pozorom wiemy o nim bardzo niewiele. W zasadzie przez cały film dowiadujemy się, że się boi, czego się boi, a ostatecznie również, dlaczego się boi. Nie wiemy w zasadzie nic więcej. Jego podróż przez lęki, jego wędrówka w głąb własnych, bardzo, bardzo głęboko zakorzenionych strachów nabiera z czasem rumieńców opowieści niemal biblijnej, apokaliptycznej, hiobowej, choć Beau nie ma przecież dzieci. Spadają na niego wszystkie nieszczęścia i plagi, a przecież nie zgrzeszył. Nie zerwał owocu z zakazanego drzewa, choć ten tak bardzo go kusił. Jednak życie w ciągłym strachu nie sprzyja ostatecznie apetytowi.
Bo się boi to momentami jazda bez trzymanki. I choć problem, który porusza film, jest zarówno poważny, jak i całkowicie realny, to przez nagromadzenie absurdalnych sytuacji widz niejednokrotnie traci powagę, zanurza się w ten nonsens, zapominając momentami, że jest to w gruncie rzeczy bardzo smutna przypowieść o strachu i krzywdzie, jaką rodzic może wyrządzić dziecku; jaką wychowanie, może naznaczyć całe życie człowieka. Do tej karuzeli emocji i gatunkowego miszmaszu Ari Aster wsadził Joaquina Phoenixa, który zadanie miał niezwykle trudne. Tam, gdzie widownia się śmieje – on ma się bać. Tam, gdzie widownia odczuwa konsternację – on ma się bać. Tam, gdzie ona się rozluźnia – on ma się bać. Tam, gdzie rozumie – on ma się bać. Tam, gdzie nie rozumie – on ma się bać. Jednak Phoenix zagrać musiał każdą nutą strachu, każdym tonem i każdym natężeniem. Jego rola, choć w teorii wydawać by się mogła jednowymiarowa i jałowa, jest świetna i wielopoziomowa. Aktor rewelacyjnie oddaje ciągły przestrach Beau, nie czyniąc swojego bohatera karykaturalnym. To dzięki temu, jak ten bohater został napisany, i jak został zagrany, nie tracimy z oczu tego, co w filmie najważniejsze, nie zapominamy, o czym opowiada i jak trudny jest to temat. Również inni aktorzy podołali zadaniu, kreując bohaterów na pozór normalnych, a jednak dostrzegamy w nich nutę jakiegoś szaleństwa, jakiejś przesady, dzięki czemu wpisują się idealnie w świat strachów Beau. Patti LuPone (Dom grozy, Wożąc panią Daisy) jest rewelacyjna w roli zatruwającej od noworodka życie syna, nawet, jeśli słyszymy tylko jej głos, a nie widzimy postaci. Równie niepokojąco (a więc idealnie!) wypadli: znana z roli w kultowym The Office Amy Ryan i partnerujący jej Nathan Lane, z którym zresztą Ryan spotkała się na planie serialu Zbrodnie po sąsiedzku.
A mamy tu poruszone kwestie nie tylko wychowywania w ciągłym lęku, ale także w wiecznym poczuciu winy (matka Beau już od dzieciństwa kładzie mu do głowy, jak to nacierpiała się podczas porodu). Również ten ciągły strach przed seksem i rozkoszą, zbliżenia fizycznego z drugim człowiekiem, choć tu tłumaczone czymś zupełnie innym, aż za bardzo przypomina tabu i zakazy wynikające z wiary i religii. Współżycie i odczuwanie przyjemności jako coś złego, brudnego i zakazanego to przecież żadna nowość, podobnie jak życie z wiecznym piętnem winowajcy, co jest chyba największym absurdem religii chrześcijańskiej – grzech pierworodny przekazywany z pokolenia na pokolenie, w akcie poczęcia, w efekcie czego każdy człowiek rodzi się winny, grzeszny, skalany. Jak widać, absurdów nie trzeba szukać daleko.
Nie brakuje również scen, które nie dotycząc nawet samego Beau, opowiadają kolejne historie o krzywdzie, jakiej czasami nieświadomie mogą uczynić rodzice, chociażby faworyzując jedno z dzieci (nawet jeśli ono już nie żyje), rujnując tym samym samoakceptację u drugiego potomka, każąc mu kwestionować swoją wartość, użyteczność płci biologicznej, z jaką przyszedł na świat, ostatecznie popychając w kierunku agresji skierowanej zarówno do otoczenia, jak i do samego siebie – a więc „źródła problemu”.
Bo się boi Ariego Astera to kopalnia problemów współczesnych ludzi i oczywiście lęków, które na co dzień ich gnębią. Większość z nas spycha je głęboko do nieświadomości, bagatelizuje, umniejsza ich znaczenie. Dostrzegamy jedynie niektóre z nich i choć oczywiście Beau to chodząca hiperbola problemów, ich horrendalna kumulacja, to w pewnym sensie bohater grany przez Phoenixa może w pewnym stopniu niektóre z nich wydobyć na światło dzienne, uzmysłowić ich pochodzenie lub po prostu sprawić, że nawet nie do końca świadomi powodu – utożsamimy się z nim.
Zdania na temat Bo się boi są podzielone i zarówno krytycy, jak i widzowie i widzki odbierają dzieło Astera i oceniają je dość skrajnie. Osobiście uważam, że to film bardzo dobry, spójny, konkretny i – paradoksalnie – nieprzekombinowany. Nie ma w nim, jak to było na przykład w przereklamowanym moim zdaniem Wszystko wszędzie naraz przerostu formy nad treścią, absurdów dla samych absurdów, akcji wyłącznie dla akcji, czystej chęci prowokowania i zadziwienia, zszokowania widza. Tam wiele rzeczy (powtarzam: moim zdaniem) kulało, nie kleiło się, a poruszona problematyka była cienka i rozwodniona popisami twórców. Tutaj, choć na pierwszy rzut oka film również może wydawać się przekombinowany, mamy mnóstwo małych łączników, które wszystko razem trzymają w ramach, ale również jeden duży koncept, który zdaje się czuwać nad całym projektem, nad każdym absurdem, każdym strachem, każdym nonsensem.
Przy tego typu filmach, jak właśnie wspomniane Wszystko wszędzie naraz, czy omawiane dziś Bo się boi, ludzie dzielący się swoimi przemyśleniami na temat seansu lubią mówić, że ktoś, kto nie przeżył czegoś lub uboższy jest w coś (emocję, wyobraźnię, cokolwiek), nie zrozumie lub nie doceni danego dzieła. Ja nie lubię tak myśleć, a tym bardziej pisać. W jakimś stopniu może to być umniejszające dla kogoś, kto po prostu nie polubił się z produkcją. A prawda jest taka, że nie zawsze coś nam się nie podoba, ponieważ ma jakąś konkretną wadę, podobnie jak nie zawsze coś przypadnie nam do gustu ze względu na szereg wypunktowanych i uporządkowanych alfabetycznie zalet. Czasami coś nam się podoba, a coś nie, i nierzadko nie umiemy odpowiedzieć na pytanie: dlaczego? Jest też oczywiście tak, że coś nam się podoba, ponieważ wstyd powiedzieć inaczej (i na odwrót), ale to już temat na inną dyskusję. Będąc zupełnie szczera sama ze sobą i z Wami, muszę przyznać, że jestem pod dużym wrażeniem filmu Bo się boi, ale rozumiem, że nie do każdego trafił, przekonał, spodobał mu się. Mnie niektóre sceny wydawały się podczas seansu przesadzone, przekombinowane, ale im więcej czasu upływa od momentu, kiedy wyszłam z sali kinowej, tym mniej mi one przeszkadzają i tym mocniej utwierdzam się w przekonaniu, że to był naprawdę dobry film i chętnie kiedyś obejrzę go ponownie – zwłaszcza że wszystkich metafor i symboli raczej nie sposób wyłapać podczas jednorazowego oglądania.
Czy film mógłby być krótszy? Pewnie tak i bardzo prawdopodobne, że nawet ani fabuła, ani problematyka by na tym nie ucierpiała, a byłoby to z korzyścią dla widowni, jednak nie uznaję czasu trwania tej produkcji za wadę. Bo się boi to epicka historia opowiadająca o epickiej podróży bohatera w głąb własnych strachów, lęków i wmawianych mu od narodzin grzechów i przewin. Takie opowieści nie mogą być krótkie. Takie opowieści się po prostu nigdy nie kończą, bo strach towarzyszy nam od zawsze – mniejszy, większy, daleki i bliski. Po części go oswajamy, po części go potrzebujemy, ale w dużej mierze żyjemy z nim pod jednym dachem trochę niepotrzebnie. Czasem na własne życzenie, czasem będąc ofiarą tych, którzy ten niezdrowy, wyniszczający strach i wstyd (wstyd też!) w nas zakorzenili. Całkowicie z nim wygrać chyba się nie da, bo – jak dobitnie i dwuznacznie pokazuje reżyser – ten łajdak, Strach, ma wielkie jaja. I wcale się nas nie boi.
Na osobny miniakapit zasługuje polskie tłumaczenie tytułu. Jeśli to nie jest jedno z lepszych tłumaczeń, to nie wiem, co nim jest. Mamy tu grę słów, świetne wykorzystanie faktu, że imię głównego bohatera, choć pisane inaczej, brzmi jak nasze polskie bo, czyli: ponieważ. Dodatkowo od tego Bo, które otwiera tytuł, tylko jedna literka różni słowo zamykające: Boi, budowa klamrowa całej produkcji znajduje również swoje odniesienie także i tutaj. Do tego dla tych, którzy nie znają treści filmu i nie wiedzą, jak brzmi imię głównego bohatera, tytuł brzmieć będzie zagadkowo, nietypowo, jak wyrwane z kontekstu zdanie lub nawet pół zdania. Moim zdaniem świetna robota tłumacza.
Beau się boi w zasadzie tego, czego boimy się my wszyscy razem wzięci. Jego strach jest jednak podkręcony do maksimum i albo komuś taki rodzaj opowieści się spodoba, albo nie. Przejść zupełnie obojętnie obok filmu Ariego Astera nie jest jednak łatwo.
Fot.: Gutek Film
Podobne wpisy:
- Poznaj czyjeś myśli - David Lieberman - "Jak…
- Zderzenie z koszmarem – S.E. Lynes – „Impreza sąsiedzka”
- Więź ponad śmiercią – Lars Mytting – „Siostrzane Dzwony”
- Koszmar rodziny Snedekerów - Ray Garton, Ed Warren i…
- Historia rewolucji – Max Czornyj – „Czerwony Terror”
- Być sierotami świata – Chris Cleave – „Dzielnym…