Kraina Lovecrafta

Bramy grozy – Matt Ruff – „Kraina Lovecrafta” [recenzja]

Kraina Lovecrafta Matta Ruffa otwiera bramy zarówno nadprzyrodzonej, jak i boleśnie dosłownej grozy. Tytuł powieści (a raczej zbioru opowiadań) nieprzypadkowo nawiązuje do legendarnego Samotnika z Providence. Literacka spuścizna H. P. Lovecrafta jest pretekstem do polemiki prowadzonej przez Ruffa na kilku płaszczyznach. Pulpowe, „groszowe” opowieści grozy są dla autora Krainy Lovecrafta w równym stopniu przedmiotem uwielbienia, jak i punktem wyjścia do społecznych oraz kulturowych analiz. Stwórca Cthulhu jest jednym z wielu kultowych pisarzy, którzy na fali rewizjonistycznych rozliczeń zostali strąceni z cokołów. Jak wiadomo, twórca fantastycznych światów był nieprzejednanym rasistą, homofobem i mizoginem. Samozwańczym strażnikiem czystości rasowej i obyczajowego konserwatyzmu. Na pozór idylliczna Ameryka „złotej ery kapitalizmu”, kraina sielskich przedmieść, schludnych pań domu i pewnej pracy dla każdego, jest wielką metaforyczną Krainą Lovecrafta – horrorem dla tych, którzy urodzili się czarni. Usankcjonowana segregacja rasowa, lincze i gloryfikacja lovecraftowskiego z ducha koszmaru to codzienność daleka od mitu „cudownych lat”.

Kraina Lovecrafta to zbiór opowiadań, które znakomicie wpisują się w konwencję broszurowej opowieści grozy i taniej sensacji. W sposobie prowadzenia fabuły, w pulpowej narracji czuć jak mocno Matt Ruff przesiąkł Lovecraftem. Zarazem fabuła wpisuje się w popularny ostatnio nurt rewizjonistycznego rozliczania twórców kultury. I przepisywania na nowo kanonu literatury. W tym wypadku literatury grozy w wykonaniu H. P. Lovecrafta. Podszytej dość odrażającym, nawet jak na standardy początku XX wieku, rasizmem i demonstracyjną homofobią. Kontrowersyjny, ze współczesnego punktu widzenia światopogląd pisarza, nie zmienia faktu, że twórca Zgrozy w Red Hook wciąż ma przemożny wpływ na popkulturę. I jest fenomenalnym punktem wyjścia do krytycznej dyskusji o fundamentach kultury masowej.

Miasta zachodzącego słońca

Chicago, rok 1954. Weteran II wojny światowej, Atticus Turner wyrusza do Nowej Anglii, by odnaleźć zaginionego w tajemniczych okolicznościach, ojca. W podróży po najeżonej niebezpieczeństwami rasistowskiej Ameryce, towarzyszy mu wuj George, wydawca Przewodnika Bezpiecznego Murzyna. Pozycji niezbędnej każdej osobie o innym niż biały kolorze skóry, która będzie miała wystarczająco dużo odwagi, by porwać się na zwiedzanie kraju obfitującego w miasta zachodzącego słońca i inne tego typu atrakcje.

Sam George zbieranie materiałów do przewodnika przypłacił m.in. rzepkami strzaskanymi kijem bejsbolowym. Drugą towarzyszką tej wyprawy w głąb amerykańskiego jądra ciemności jest Letycja – przyjaciółka Atticusa z dzieciństwa. Jedyna dziewczyna w szkolnym Klubie Miłośników Fantastyki.

Tak w skrócie wygląda punkt wyjścia fabuły. Fabuły, obfitującej w wydarzenia, od śledzenia, których naprawdę może ścierpnąć skóra. Co zresztą dowodzi kunsztu pisarza w budowaniu atmosfery zaszczucia i osaczenia. Właśnie klimat nieustannego zagrożenia i konsekwentne budowanie nieprzyjaznej naszym bohaterom, rzeczywistości, uważam za największy atut Krainy Lovecrafta. Na życie naszych podróżników będą czyhać zarówno przerażająco banalni psychopaci w mundurach stróży prawa i małomiasteczkowi obrońcy nie wiadomo czego przed czarną inwazją, jak i nadprzyrodzone kreatury wzięte wprost z fantastycznych powieści.

Ardham, nie Arkham

Atmosfera, wątki nadprzyrodzone, nawiązania do Necronomiconu, motywy antykwaryczne, poszukiwania prawdy o przodkach, wieloświaty, zaglądanie za zasłonę tego, co namacalne, potężne okultystyczne loże, magowie, Ardham (wariacja na temat sami wiecie, czego) i wiele innych wątków, w oczywisty sposób czerpie z dorobku Lovecrafta. Fabuła pełna jest smaczków, kontekstów, easter eggów, które dla fanów autora Zewu Cthulhu będą oczywiste. Książka Ruffa jest jednak czymś więcej, niż tylko kolejną wariacją na motywach twórczości Lovecrafta.

Autorowi powiodła się niełatwa sztuka pogodzenia sprzeczności. Umiejętnie oddał hołd wyobraźni pisarza, który niewątpliwie odcisnął swoje piętno zarówno w gatunku horroru i fantastyki, jak i na szeroko rozumianej popkulturze i zakwestionował jego dorobek. Nie w sferze artystycznej – siła wyobraźni pisarza jest niepodważalna – lecz ideologicznej. Ruff potrafił dostrzec pewien błąd poznawczy, pęknięcie w światopoglądzie Samotnika z Providence i twórczo je wykorzystać.

Gatunkowy zawrót głowy

Matt Ruff, niezobowiązująco żonglując gatunkami, przeplatając horror z komedią, podskórnie jakby od niechcenia przeprowadza analizę socjologiczno-psychologiczną. Nie jest ona jakoś bardzo odkrywcza, to wszystko też już było, ale autor zgrabnie wykorzystując uniwersum geniusza-rasisty, nadaje swoim obserwacją ostrze zaskakująco trafnej satyry na odwieczną ludzką głupotę i mentalno-poznawcze ograniczenia. Analiza jest tym łatwiejsza do przyjęcia przez czytelnika, że bohaterowie, w których fantastycznych przygodach uczestniczymy są ludzki z krwi i kości, z ogromnym bagażem doświadczeń i win, o sumieniach często równie czarnych, jak skóra. Mimo wszystko, pozostają jednak ludźmi. Wielowymiarowymi i nieoczywistymi ludźmi, a nie zbiorem cech potrzebnych do postawienia szlachetnej tezy.

Nie uchował się natomiast ciężki i duszny klimat mrocznych opowieści Lovecrafta. Tajemnicza i przytłaczająca atmosfera ustąpiła miejsca grotesce i przygodzie.

Penny dreadful

Kraina Lovecrafta to przede wszystkim pierwszorzędna rozrywka. Akcja toczy się wartko, wręcz gna na złamanie karku, co zresztą odróżnia fabułę Ruffa od narracji Lovecrafta. Każde z opowiadań to odrębna penny dreadful. Na czytelnika czekają spotkania z czarnoksiężnikami, magia, nawiedzony dom, duchy przodków, zakazane eksperymenty, pragnienie władzy, fantastyczne światy. I, w moim odczuciu, rewelacyjnie oddany klimat zapyziałej Ameryki, ówczesnych strachów, strasznych sąsiadów, grozy zapuszczenia się do białej dzielnicy.

Powieść Ruffa to wspaniały współczesny hołd dla dawnych tanich, dostarczających rozrywki, powieścideł. Na każdym kroku czuć miłość autora do tej konwencji, i co tu dużo mówić, ta miłość udziela się czytelnikowi.

P.S. Sięgając po książkę, nie sugerujcie się serialem HBO na jej motywach. To naprawdę inna para kaloszy.

Fot. Wydawnictwo WAB


Przeczytaj także:

Recenzja komiksu Loteria

Recenzja komiksu Jim Cutlass

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *