Netflix naprawdę przegina. Nie dość, że wszędzie wpycha na siłę wątki homoseksualne, przez co ich produkcje tracą na wiarygodności, bo przecież prawdziwi geje i prawdziwe lesbijki nie istnieją – wiadomo; to jeszcze zakłamuje rzeczywistość, obsadzając czarnoskórych aktorów w roli elfów (a z lekcji historii i opowieści praprapradziadków – bo przecież nie babć, które siedziały w kuchni z dzieckiem przy piersi – wiemy, że elfy były są i powinny nadal być białe) albo arystokratów w czasach… no wiecie, czasach, w których tylko biali byli szlachetnie urodzeni. Ot co. I mogą sobie być Bridgertonowie miłym i przyjemnym dla oka guilty pleasure, ale co z tego, skoro mamy tam czarnoskórą królową i czarnoskórego księcia w głównej męskiej roli? Skandal. Wstyd. Zakłamanie. Przecież w rzeczywistości tak nie było! No tak – ale, przepraszam… w jakiej rzeczywistości? Tej alternatywnej? Tej, w której świat Bridgertonów jest wymyślonym, alternatywnym i odpowiadającym po prostu docelowej grupie odbiorców?
Serial Bridgertonowie, który stał się niekwestionowanym hitem platformy Netflix, budzi tyle samo zachwytów, co kontrowersji. Akcja serialu dzieje się w czasach… No właśnie – w zasadzie trudno powiedzieć, w jakich czasach, ale możemy się domyślać, że chodzi mniej więcej o te same lata, w których dzieje się np. Duma i uprzedzenie – a przynajmniej kostiumowo i obyczajowo. I już samo to, że nie zostały nam podane konkretne ramy czasowe, powinno nam wiele mówić. Ale niektórzy wolą mówić sami bez przerwy niż słuchać tego, co mówi dzieło. Nie jestem znawcą, jeśli chodzi o kostiumy z różnych epok, ale doszły mnie słuchy, że nawet stroje, fryzury czy makijaże są pewnym miszmaszem, choć na pierwszy rzut oka wydaje się, że wszystko wyrosło z konkretnych ram czasowych. To, na czym najbardziej zdaje się opierać głośna produkcja Netflixa, to pewne społeczne konwencie, według których żyją, a często po prostu zmuszeni są żyć bohaterowie. To one właśnie tworzą nam obraz świata przedstawionego – nie konkretne daty, nie wydarzenia, nie historyczne postacie (bo tych tu po prostu nie ma), nie nazwy geograficzne, ale właśnie normy społeczne, które kształtują życie bohaterów w serialu Bridgertonowie.
Główną bohaterką pierwszego sezonu jest Daphne Bridgerton (w tę rolę wcieliła się świetnie Phoebe Dynevor) pochodząca z dość wysoko postawionej, szlacheckiej, wielodzietnej rodziny. Daphne jest najstarszą z dziewcząt Bridgerton, ma jednak również troje braci. Najstarszy z nich, Anthony, pełni rolę głowy rodu, ponieważ ojciec rodzeństwa nie żyje, a matka – no cóż… jest tylko kobietą, więc przy całej swojej mądrości życiowej, nie może stać na czele rodu. Kiedy wkraczamy w świat Bridgertonów, zaczyna się właśnie nowy sezon towarzyski, a młode panny w odpowiednim wieku i pochodzące z odpowiednich rodów, debiutują na salonach, słowem – zaczynają polowanie na męża. Dla wielu z nich jest to największe albo wręcz jedyne życiowe zadanie i cel, co pokazuje nie tyle ich charakter czy ambicje, ile obnaża absurdy świata, w jakim żyją. Daphne jest właśnie jedną z debiutujących. Ma ona tę przewagę nad innymi, że po pierwsze pochodzi z rodziny, która nie jest owiana złą sławą, nie kojarzy się z żadnymi skandalami, a po drugie jej uroda pozwala wierzyć, że ten sezon będzie należał do niej. Dodatkowym atutem jest fakt, że w tym roku jest jedyną Bridgertonówną, która zaczyna życie towarzyskie, więc żadna z sióstr nie będzie dla niej konkurencją.
Tymczasem na salony wkraczają także wszystkie trzy siostry Featherington. Wśród nich jest także Penelope – najlepsza przyjaciółka młodszej siostry Daphne, Eloise. Losy tej rodziny będziemy śledzić równolegle, choć będą one wątkiem dodatkowym, urozmaicającym fabułę. Panny z domu Featherington nie mają tyle szczęścia pod względem urody, co Daphne Bridgerton. W dodatku słyną z dość wyróżniającego się gustu, jeśli mowa o sukniach i materiałach. Zrządzenie losu sprawi jednak, że to właśnie w ich domu zabraknie miejsca na kolejnych kawalerów poszukujących przyszłej małżonki, podczas gdy Daphne będzie musiała się owszem, opędzać, ale jedynie od odpychającego zarówno wizualnie, jak i wewnętrznie, jegomościa. Wszystko za sprawą ślicznej panny Mariny Thompson, która na czas nieokreślony i z niewiadomych względów zamieszkuje u Featheringtonów. Na nic nawet zdaje się okrzyknięcie Daphne najpiękniejszą młodą damą sezonu przez samą królową Charlotte (w tej roli Golda Rosheuvel). Gdy brak kawalerów zacznie doskwierać Daphne, a jej dom rodzinny zbliżać się będzie do stania się obiektem kpin… Na salony wkracza książę Simon Basset. Jest nie tylko zabójczo przystojny, ale także jest dobrą partią – najlepszą na ten moment. O ile zatem Daphne cierpi na brak zainteresowania płci przeciwnej, o tyle książę Simon zostaje wręcz zalany przypudrowanymi noskami i falbanami strojnych sukien. I ani jemu, ani jej obecny stan rzeczy nie odpowiada. Zawierają więc potajemny sojusz – będą udawać zainteresowanych sobą, dzięki czemu matki panien na wydaniu zostawią księcia w spokoju, błędnie sądząc, że znalazł już on swoją wybrankę (gdy tymczasem Simon poprzysiągł sobie nigdy się nie żenić), natomiast zainteresowanie Daphne wzrośnie, bo skoro zainteresował się nią sam książę, to musi być z niej łakomy kąsek. Ich plan przynosi spodziewane rezultaty… oczywiście do czasu. A to, jakie kłopoty z tego wynikną, będzie oczywiście napędzało serial. O rodzącym się uczuciu między Daphne a księciem chyba nie trzeba wspominać. Podobnie jak o tym, że będzie to kolejnym problemem – zarówno dla niej, jak i dla niego.
Wiele z tego, co dzieje się na salonach w świecie przedstawionym w serialu Bridgertonowie, wiele plotek, sensacji, poruszeń i skandali zawdzięczamy nie samym bohaterom, lecz Lady Whistledown (której głosu użyczyła Julie Andrews). Tajemnicza kobieta sieje niepokój, ale i podekscytowanie na dworze, wydając pod osłoną nocy broszurę, w której opisuje soczyste ploteczki na różne tematy – chcąc nie chcąc, skupiając się głównie na miłosnych perypetiach i wszelkich (domniemanych czy nie) skandalach. Większość z bohaterów jest oburzona działalnością Lady Whistledown, której tożsamości nikt nie zna, ale nie przeszkadza to czytać im jej kolejne artykuły. To nimi żyje socjeta i to od nich zaczyna dzień znakomita większość. Gdy Lady Whistledown pisze o Tobie dobrze – możesz liczyć na społeczny awans i aprobatę, jednak gdy pisze źle – niech Cię bogowie, falbany i peruki mają w opiece (skojarzenie z Plotkarą jest jak najbardziej na miejscu). Potęga Lady jest zatem większa niż potęga samej królowej, co oczywiście wprowadza zainteresowaną w gniew i konsternację.
Bridgertonowie to urocza mieszanina klimatycznych strojów i scenografii, miłosnych igraszek, humoru, większych i mniejszych dramatów, a także zwykłego romansidła. I trzeba przyznać, że jako taka mieszanka sprawdza się doskonale i nie dziwi jego rekordowa oglądalność (w chwili, gdy to piszę, serial wyprzedził już Wiedźmina jako tytuł najchętniej oglądany na platformie Netflix). To prosta rozrywka, przyjemna wizualnie, z dobrze dobraną muzyką i obsadą aktorską, która sprawdziła się niemal w stu procentach. Oczywiście są tacy, którym czarnoskóry książę i królowa nie są w smak, ponieważ „zakłamują rzeczywistość”, ale jak już wspomniałam we wstępie, serial nie może zakłamywać rzeczywistości, skoro jako fikcja tworzy ją zupełnie na nowo i wcale się z tym nie kryje. W dodatku, co uważam za spory plus, twórcy wyjaśniają poprzez dialog bohaterów, jak doszło do tego, że czarnoskórym zostały otwarte drzwi do społecznego awansu i – co ważne – wiemy stąd, że nastąpiło to całkiem niedawno. Nie wiem co prawda, jak został ten temat potraktowany w literackim pierwowzorze autorstwa Julii Quinn, ponieważ nie miałam okazji go czytać, ale w ekranizacji ma to ręce i nogi. Oczywiście nie dla wszystkich, ale dla niektórych owe kończyny winny wyjść z foremek, a każde minimalne odstępstwo od normy i zastanego porządku jest okazją do wszczęcia alarmu.
Serial Bridgertonowie niejednokrotnie popada w tony mocno feministyczne i równościowe i o ile do samej problematyki nic nie mam, wręcz przeciwnie, o tyle w tym przypadku, uważam, że momentami została wprowadzona nieco zbyt na siłę i w sposób zbyt nachalny. Mam na myśli postać Eloise, młodszej siostry Daphne, która jako jedyna z poznanych przez nas dziewcząt i kobiet w serialu nie cieszy się na przyszłe zamążpójście i która jako jedyna zdaje się zwracać uwagę na niesprawiedliwość, jaka rozpościera się pomiędzy płciami. Eloise w zasadzie za każdym razem, kiedy pojawia się na ekranie, podkreśla, że wolałaby być mężczyzną, że to niesprawiedliwe, że jako kobieta nie może robić kariery, a jedynie usługiwać mężowi. Kiedy tylko widzimy Eloise – wiemy, czego będzie dotyczyła rozmowa. I paradoksalnie, to postać Daphne, która jako tako nie porusza wątku traktowania kobiet w społeczeństwie zdominowanym przez mężczyzn, o wiele mocniej unaocznia nam, jak trudne potrafiły być dla kobiet czasy, społeczeństwa i normy (i – niestety – nadal potrafią). To historia Daphne właśnie uświadamia nam, że o tym, co najbardziej interesowało kobietę i co bezpośrednio wiązało się z jej życiem, jej wyborami i decyzjami – decydowali mężczyźni, a ona sama nie miała nic do powiedzenia. To historia Daphne pokazuje, jak bardzo nierówno rozkładała się wiedza na temat seksu, tak ważnego przecież aspektu życia. Mężczyźni, którzy wiedzieli to, co wiedzieć powinni, przyłapani sam na sam z kobietą nie musieli się obawiać społecznego zniesławienia i wytykania palcami. Co innego kobiety – nieświadome, skąd się biorą dzieci, jak wygląda noc poślubna i jak się do niej przygotować, zauważone sam na sam z mężczyzną, potrafiły na dobre stracić… dobre imię. I cóż… nawet jeśli przyjmiemy za pewnik błędne założenie, że serial, ukazując czarnoskórego księcia i królową, zadaje kłam rzeczywistości, powinniśmy raczej skupić się na tym, jaką prawdę pokazuje o nierównościach społecznych, o bezwolności kobiet, która – a przykłady spotykamy ostatnio na każdym kroku – nadal nie może o sobie decydować. Nieważne, czy to wiek XVIII, czy XXI.
Nie da się jednak ukryć, że Bridgertonowie to jednak przede wszystkim serial, który ma po prostu zapewnić rozrywkę swoim widzom i to mu się udaje. Pod warunkiem oczywiście, że lubimy ten rodzaj opowieści. Lekka i przystępna forma to niewątpliwe zalety produkcji, ale również aktorzy nie zawiedli, mimo że nie otrzymali ról godnych Oscara, to wywiązali się ze swojego zadania bardzo dobrze, a co więcej – poszczególne role zostały po prostu świetnie obsadzone, co wpłynęło na wiarygodność postaci i szybką sympatię, jaką wzbudzają u widzów. Phoebe Dynevor świetnie zagrała na początku wyniosłą i dumną, a z czasem, jak się okazuje, po prostu wrażliwą i ciekawą świata młodą kobietę, która właśnie rozpoczyna dorosłe życie. Partnerujący jej na ekranie, wzbudzający największe zainteresowanie wśród pań, Regé-Jean Page, czyli ekranowy książę Simon, odnalazł w pewnym sensie w swojej roli nieco ducha Pana Darcy’ego z Dumy i uprzedzenia. Jego powściągliwość i trzymanie uczuć na wodzy to tak naprawdę jedynie gra pozorów, podczas gdy buzujące w nim uczucia rozpaczliwie szukają ujścia. I cóż mogę powiedzieć – niech sobie będzie nawet zielony ten książę, ja go przyjmuję z całym dobrodziejstwem inwentarza. Bardzo dobrze wypadła też na ekranie serialowa Penelope Featherington, czyli Nicola Coughlan. Jej występ doceniam tym bardziej, że stworzyła zupełnie inną kreację niż w serialu Derry Girls (recenzję zarówno pierwszego, jak i drugiego sezonu znajdziecie kolejno tutaj i tu), co świadczy o jej wszechstronności. Z aktorów, którzy w jakiś sposób zapadli mi w pamięć ze względu na swój występ, wymienić muszę także Ruth Gemmell w roli matki Daphne i jej rodzeństwa, a także Polly Walker jako Portia Featherington i Adjoa Andoh jako lady Danbury. Nie jestem natomiast pewna swoich wrażeń, jeśli chodzi o rolę Goldy Rosheuvel, czyli królowej, ponieważ była bardzo płaska i bez wyrazu. Mam nadzieję, że w drugim sezonie, który już oficjalnie został potwierdzony, aktorka ta dostanie większe pole do popisu, a sama postać zostanie przedstawiona jako bardziej skomplikowana (do czego zresztą furtkę twórcy uchylili sobie już w pierwszym sezonie).
Trochę Dumy i uprzedzenia, trochę Plotkary, trochę skandali związanych z kolorem skóry aktorów i z pewną sceną, która zatrząsnęła opinią publiczną (nie będę się o niej rozpisywać, bo osobiście uważam, że nie ma o czym, a cała sprawa została rozdmuchana), piękna aktorka w roli głównej, przystojny aktor w głównej roli męskiej i… czyżbyśmy mieli przepis na sukces? Okazuje się, że tak. I choć nie uważam serialu Bridgertonowie za produkcję wybitną, to rozumiem, dlaczego zyskał taką popularność. Po pierwsze dobrze się go ogląda, a twórcy znaleźli idealny balans pomiędzy opowiedzeniem pewnej historii, poruszeniem ważnych tematów, odpowiednią dawką humoru i chwytliwym klimatem. Ubrali to wszystko w kostiumy, które również dobrze się ogląda. Po drugie serial zadebiutował w czasie, kiedy widzowie chyba jak nigdy do tej pory potrzebują czegoś lekkiego, jakiegoś niezbyt głupiego guilty pleasure, które nie będzie powodowało gigantycznych wyrzutów sumienia, a jednocześnie będzie się dobrze, przyjemnie oglądało, pozwalając zapomnieć o otaczającym, pandemicznym świecie. I choć można się zastanawiać, czy Bridgertonowie zostali specjalnie skrojeni pod sukces, a miara na niego była zdejmowana pieczołowicie, czy ów sukces był wynikiem starań o po prostu ciekawy serial, to bez względu na to, finalnie Netflix wypuścił w świat produkt, który podbił serca widzów.
W tej opowieści o pewnej rodzinie i pannie na wydaniu nie zabrakło naprawdę wielu poważnych tematów, z których kilka zostało przemyconych sprytnie i z gracją. Nawet historia księcia, wyjaśniająca jego niechęć do małżeństwa i ogólne zachowanie, została całkiem przyzwoicie poprowadzona i zbudowała dość ciekawe, a na pewno nie tandetne zaplecze postaci. Postać Lady Whistledown, a raczej jej broszury, pokazuje, jak mocno czyjaś opinia może wpłynąć na dobre lub zszargane na długo imię. W efekcie większość tego, co dzieje się w tym wymyślonym świecie, nie odbiega od naszych, XXI-wiecznych problemów. Przy całej swojej „kostiumowości” są więc Bridgertonowie bardzo uniwersalni i ponadczasowi. A że romanse od zawsze dobrze się sprzedają – sukces nie powinien nikogo dziwić.
Na pewno chętnie obejrzę drugi sezon, choć nieco smuci informacja, jakoby miał on skupiać się na bracie Daphne, Anthonym. Jak jednak będzie? Jacy będą kolejni Bridgertonowie? Jaki będzie kolejny sezon towarzyski? Zobaczymy! Lady Whistledown na pewno nie pozwoli nam go przegapić.
Fot.: Netflix