Całe szczęście

Znowu to samo – Tomasz Konecki – „Całe szczęście” [recenzja]

Komedia romantyczna to taki gatunek, w którym bardzo trudno o coś świeżego. Przez lata wariacji na temat różnych motywów występujących w tym gatunku było naprawdę mnóstwo. Mezalians, od nienawiści do miłości, miłość od pierwszego wejrzenia – to tylko niektóre pojawiające się najczęściej punkty wyjściowe prowadzące (oczywiście przez różne przeciwności losu) do szczęśliwego zakończenia. Przez lata doświadczeń filmowych i zobaczonych (może nawet nie celowo) filmów tego typu, nauczyliśmy się tego gatunku bardzo dobrze, i tak naprawdę mało co jest w stanie nas zaskoczyć. Dlatego też kiedy pierwszy raz usłyszałam o filmie Całe szczęście, nie spodziewałam się niczego specjalnego. Powiem wprost – spodziewałam się totalnej szmiry, ze średnim aktorstwem, beznadziejnym scenariuszem i żartami wywołującymi raczej politowanie niż śmiech. Zaskoczyło mnie jednak to, że film zbiera nie najgorsze recenzje. Zaintrygowana tym faktem, postanowiłam sama przekonać się, czy tym razem udało się stworzyć, o ile nie dobry, to chociaż przyzwoity film.

Fabuła filmu skupia się na relacji Roberta Turskiego (Piotr Adamczyk) i Marty Potockiej (Roma Gąsiorowska). Robert kiedyś był kompozytorem, teraz od lat mieszka w niewielkiej miejscowości i gra w filharmonii Kaszubskiej na trójkącie. Poza tym jest ojcem Filipa, którego samotnie wychowuje. Za to Marta to znana trenerka fitness, do której programów ćwiczy cała Polska. Trzy razy w tygodniu. Oprócz tego Marta wydaje również książki kucharskie i jest częstym gościem w telewizji, gdzie opowiada o swoich podróżach i planach, Pewnego dnia, zupełnym przypadkiem (ta, jasne), tych dwoje wpada na siebie i w ten sposób zaczyna się relacja, która zmieni dotychczasowe życie obojga.

Przechodząc zaś do samej fabuły, to jest ona bardzo przewidywalna. Konstrukcja filmu znowu odtwarza bardzo dobrze znany nam schemat – początkowa niepewność co do relacji, miłosna sielanka, wydarzenie, które oddala od siebie bohaterów, wydarzenie, które znowu ich zbliża i szczęśliwe zakończenie. To jest bardzo bezpieczne rozwiązanie, ponieważ sprawdziło się już w setkach produkcji tego tego typu, jest widzom znane i wielu wystarczy, żeby mieć frajdę z seansu. Ja tej frajdy nie miałam. Wydarzenia, które są pokazane w filmie, nie zrobiły na mnie najmniejszego wrażenia, a sztuczne podkreślanie ich muzyką, aby widz wiedział, jak reagować, to zabieg, który jest tak „łopatologiczny”, że wzbudził we mnie jedynie uśmiech politowania. A jak już jesteśmy przy wydarzeniach, to nie mogę wspomnieć o ogromnej dziurze fabularnej, która pojawiła się w produkcji. Od połowy filmu wiadomo, że Marta jest matką Filipa. Domyślić się tego można ze sceny, w której Marta jako nastolatka wyjawia swojemu trenerowi siatkówki, że jest z nim w ciąży. Mężczyzna nie chce mieć nic wspólnego z dzieckiem i jawnie mówi, że jest to problem Marty. Potwierdzenie tego znajdujemy w dalszych scenach, kiedy Robert znajduje naszyjnik Marty, będący główną częścią naszyjnika, który nosił kiedyś Filip. Robert, zszokowany, odkrywa wtedy, że trenerka jest matką chłopca. Tylko że Filip nieco wcześniej mówi Marcie, że wie, iż kobieta, z którą wcześniej żył jego ojciec, nie jest jego matką. Nie jest słowem wspomniane, że Robert adoptował Filipa. Doskonale więc wiedział, że rodzicielką chłopca jest inna kobieta. Jakim więc cudem, nie wiedział do tej pory, że jest nią Marta? W żaden sposób mi się to nie składa. Możliwe, że coś przeoczyłam, jednak ten brak logiki każe mi o tym myśleć właśnie jak o gigantycznej dziurze fabularnej. Ten sekret również prowadzi do załamania relacji dwojga bohaterów, powodując, że Robert nie jest w stanie zaufać Marcie, co jednak przestaje zupełnie mieć znaczenie po poszukiwaniach Filipa będącego w potencjalnym niebezpieczeństwie. Serio?

Kolejną rzeczą, która mi się nie podobała w fabule, są sceny ukazujące relację między dyrektorką szkoły Filipa a Robertem. Kobieta, mówiąc kolokwialnie, leci na niego jak mucha do światła, czego efektem jest scena, w której rzuca się na głównego bohatera, przymuszając go do pocałunku i licząc, że agresją doprowadzi do stosunku seksualnego. Gdyby sytuacja była odwrotna i to kobieta była ofiarą takich napastliwych zachowań, to zapewne miałoby to na celu wywołanie uczucia odrazy wobec atakującego. Tutaj twórcy chcieli ubrać to w szaty komedii, co było… słabe. Agresywne przekraczanie granic wobec drugiej osoby nigdy nie będzie dla mnie śmieszne, a raczej żenujące.

Ogólnie rzecz biorąc, film nie ujął mnie absolutnie niczym. W sumie jedynym fajnym akcentem była piosenka, którą Robert napisał kiedyś dla swojej żony. Lekko jazzująca, z niezłym tekstem i przyjemnym flow. Muszę przyznać, że ten element bardzo się udał i przyjemnie mi się jej słuchało, kiedy pojawiała się w filmie.

Jak w ogólnym rozrachunku wypada całość? Słabo. Film jest do bólu przewidywalny, główna bohaterka irytująca, bohater nijaki, a cała fabuła momentami dłuży się niemiłosiernie, przez co mniej więcej od trzech czwartych filmu marzyłam o końcu seansu. Nie jest w stanie niczym zaskoczyć i, wbrew opiniom widzów, nie jest przyjemną komedią romantyczną, tylko kolejnym tworem tego gatunku, który nie wyróżnia się niczym i nie jest pozbawiony fabularnych bzdur. Nie jest, co prawda, kompletną katastrofą, ale to nie sprawia, że warto poświęcić na niego swój czas i pieniądze.

Fot.: Next Film


Film obejrzeliśmy dzięki Cinema City

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *