Legion samobójców wywołał prawdziwe zamieszanie. DC miało się poprawić po niezbyt udanym widowisku Batman v Superman (które mi się podobało), a tymczasem wyprodukowało kolejny film, który krytyka zjadła. Teraz mogą jedynie mówić, że dla nich liczy się tylko zdanie widzów, ale ci również nie są w pełni zadowoleni. Poszli tłumnie do kin, żeby zobaczyć znanych z komiksów bohaterów. Przyciągnęły ich też zwiastuny i chcieli przekonać się, ile w złej reputacji tytułu Davida Ayera jest prawdy. Towarzyszyły mi podobne przesłanki, gdy zdecydowałem się wybrać na jedno z największych rozczarowań tego lata.
Trudno powiedzieć, gdzie leży przyczyna problemu DC, związanego z występowaniem poszatkowanych i chaotycznych scenariuszy. Czy to włodarze firmy wywierają nacisk na twórców, modyfikując ich historie – z powodu obawy, że jedna wtopa więcej, a widzowie odwrócą się od filmów studia? To wydaje się najbardziej prawdopodobne. W Internecie można znaleźć doniesienia o wycięciu scen (między innymi z udziałem Jokera, zresztą przeczytacie o tym w Piątkowej ciekawostce) oraz powstaniem różnych wersji Legionu samobójców – sam reżyser mówi o liczbie sześciu, siedmiu. Nie sposób orzec, ile w tym prawdy. Na pewno jednak coś jest na rzeczy, a DC nie potrafi na to odpowiednio zareagować.
Nikt nie zaprzeczy, że wersja, która trafiła do kin, nie jest satysfakcjonująca. Scenariusz sprawia wrażenie, jakby ktoś wziął niepasujące do siebie elementy i je na siłę połączył. Po drodze zapomniał, że wszystkie postacie wypadałoby odpowiednio zarysować, więc w konsekwencji mamy udane, interesujące sylwetki i takie, które pojawiły się znikąd, nic o nich nie wiemy i są nam zupełnie obojętne. Główny wróg został kompletnie zmarginalizowany, jeśli chodzi o prezentację – ważne, że go nie zabrakło, dlatego drużyna bohaterów może wkroczyć do akcji. Do zwycięstwa dochodzi po masie wątpliwych działań i wydarzeń, ale kto by się tym interesował – i tak fabuła, nawet przy sensownym poprowadzeniu, byłaby najwyżej przeciętna – jak to w kinie herosów.
Montaż również nie wypadł najlepiej. Podczas seansu można zauważyć, że z filmu wiele wycięto, przez co całość nie jest tak spójna i logiczna, jak powinna. Jednak niektóre psychodeliczne sceny (np. retrospekcje związane z Harley), dobór łatwo wpadającej w ucho ścieżki dźwiękowej czy momenty akcji potrafią zachwycić. W takich chwilach dostrzega się potencjał ratowania świata przez największych złoczyńców. Zresztą, zdecydowana większość Legionu samobójców, jeśli przymknie się oko (a najlepiej oba) na głupotę scenariusza, bawi i ekscytuje. W powstałym chaosie czuć dużo szaleństwa i bardzo dobrej rozrywki, która sprawia, że zapomina się o wadach tytułu.
Co najważniejsze, film posiada naprawdę znaczące atuty. Największym z nich jest Harley Queen. Kobieta okazała się najistotniejszą bohaterką produkcji. Znakomicie udało się przedstawić ją jaką szaloną, niebezpieczną i nieprzewidywalną łotrzycę, która poświadcza o tym swoim osobliwym stylem i zachowaniem. Jednocześnie twórcy kładą akcent na jej seksapil czyniący Harley jeszcze bardziej wyrazistszą i atrakcyjną. Była psycholożka przykuwa uwagę i kradnie swoją obecnością show.
Jednak nie każdemu do gustu przypadnie jej historia, która jest nastawiona na miłość do Jokera (do tego odwzajemnianą). To love story pasuje do niezrównoważonych psychicznie postaci i swoją odmiennością budzi zainteresowanie. Niestety wątek mógł zostać bardziej rozwinięty, przede wszystkim brakuje przyczyny, dlaczego Harley zakochała się w swoim byłym pacjencie. W przypadku Legionu samobójców często bywa tak, że oglądamy skutek czegoś, ale bez powodów. To widać także w przypadku innych bohaterów, którzy nie dostali tyle czasu, żebyśmy mogli ich poznać. Np. dlaczego Killer Croc stał się… tym, kim się stał?
Poniekąd ta sytuacja wynika z nadmiaru postaci. Niektóre nawet biorą się z czterech liter, powodując małą konfuzję, żeby w podobnym stylu się ulotnić. Być może twórcy takimi osobami chcieli podkreślić powagę sprawy, że nikt nie będzie się cackał i w razie nietrzymania się poleceń każdy może stracić głowę. Dużo lepiej by to wyszło, gdyby dotyczyło bohatera, którego genezę poznaliśmy i trochę do niego się przywiązaliśmy. Z osób wartych omówienia bardzo dobrze pokazał się Deadshot – owszem, umyka podpadnięciu pod kategorię bezwzględnego złoczyńcy, ale przynajmniej jest przykładem sylwetki porządnie zarysowanej i dającej się lubić. Wystarczy porównać go do El Diablo, który poza hiszpańskim akcentem oferuje ckliwą, pozbawioną przekonujących motywów historię.
Mieszane opinie zbiera Joker. Należy tutaj zaznaczyć, że część materiału z nim wyrzucono do kosza, przez co nie dostajemy pełnego bohatera. David Ayer w jednym z wywiadów udzielił informacji, w jaki sposób Joker dorobił się swoich zębów – nie zdradzając tego, jest to ciekawe i mogłoby się znaleźć w filmie. Taka mała ciekawostka od razu zmieniłaby postrzeganie postaci, ponieważ nadałaby jej historię. Nie zmienia to jednak mojej opinii – Jared Leto się spisał i stworzył nieobliczalnego, szalonego psychopatę – przejaskrawionego, ale w pozytywnym sensie. Wierzę, że będzie znakomicie kontrastował z ponurym Batmanem w wykonaniu Afflecka. W Legionie samobójców, podobnie jak Quinn, przyciąga wzrok i fascynuje.
Cieszy niezdradzenie na zwiastunach antagonisty, ale szkoda, że jest on bezbarwny, a pokonanie go okazuje się pozbawione logiki. W ostatnich minutach film traci także swoją tożsamość, schodząc na poziom dramatu, w którym każdy kogoś stracił (żeby to jeszcze było poruszające…). Próbuje się zawiązać głębsze relacje w ekipie, ale robi się to dosłownie naprędce. Do tego fatalnie wygląda Enchantress. Zamiast przerażającej wiedźmy z klimatyczną historią, dostaliśmy komputerowo zrobioną postać w bikini, która z niewiadomych powodów lubi się gibać.
Mimo wszystko Legion samobójców ogląda się całkiem sympatycznie, zwłaszcza przez 3/4 filmu. Schematyczny, ale skuteczny humor, Harley Queen, Joker, Deadshot i doskonale dobrany soundtrack ratują tę produkcję. Nawet nie jestem do końca przekonany o powszechnie wspominanej wyższości Marvela nad DC. Marvel ma niezbyt udane tytuły, do dziś źle wspominam pierwszego Kapitana Amerykę, Iron Mana 3 oraz obydwie części Thora. Dlatego nie skreślam DC, które musi tylko znaleźć przepis na dobry scenariusz i pozwolić twórcom realizować swoje wizje – bez wtrącania się, przygotowywania kilku wersji lub wdrażania nagłych zmian. W dziesięciopunktowej skali dałbym Legionowi samobójców trochę naciągane 7.
Fot.: Warner Bros.