Głębokie Południe, rozgorączkowane i niespokojne po zakończeniu bratobójczej wojny secesyjnej. Jim Cutlass, autorstwa panów Charliera, Girauda (znanego też jako Moebius) i Rossiego przenosi nas wprost do parnej Luizjany. Lekturę tego dziełka śmiało można potraktować jako guilty pleasure. Bardzo guilty. Jest tu wszystko, czego poprawnie polityczna popkultura wystrzega się jak ognia. Mizoginizm, rasizm, stereotypy. W dodatku te wszystkie okropieństwa, czytelnik musi dzielnie znosić w imię wierności prawdzie historycznej. Jakby nie dało się tamtego świata, który na szczęście przeminął już z wiatrem, nieco uwspółcześnić, tak żeby nie gorszyć tych, co nie wiedzą, że nie zawsze było, jak teraz. I którzy zapewne zechcą oskarżyć twórców o wymienione wcześniej trzy grzechy główne przeciwko poprawności politycznej. Ale do rzeczy.
Luizjana tuż po zakończeniu wojny secesyjnej. Chaos, bezprawie, bandytyzm. Wspaniałe plantacje zostały zrujnowane, a godność niedawnych władców świata podeptana. Władze okupacyjne starają się zrujnować, kogo się da. Wojna sponiewierała kobiety i straumatyzowała mężczyzn. Swoje krwawe rajdy rozpoczął Ku Klux Klan. Kraina, do niedawna, mlekiem i miodem płynąca, przedstawia teraz obraz nędzy i rozpaczy. W sam środek tego piekiełka wraca kapitan Jim Cutlass – Południowiec i żołnierz Unii. W oczach miejscowych zdrajca i renegat.
Konwencja komiksu na początku może irytować. Tytułowy bohater to taki miks McGywera, Chucka Norrisa i zawadiaki z Południa w stylu Retta Butlera. Z każdej, absolutnie każdej opresji wychodzi cało. Zawsze coś wykombinuje, żeby wykaraskać się z tarapatów, w które wpada głównie przez własną buńczuczność. Ciągle zalicza nieprawdopodobne przygody i nawet się przy tym nie zadraśnie. Chcąc cieszyć się lekturą, trzeba zawiesić znajomość zasad życiowego prawdopodobieństwa. Wertując komiks, czułam się trochę tak, jakbym znowu oglądała przygody Indiany Jonesa, które zawsze trochę mnie fascynowały, a trochę działały mi na nerwy.
Lokalny koloryt, czyli mizoginia
Irytować może też tak zwany koloryt lokalny, który znajduje ujście przede wszystkim w języku. Przejawia się manierycznym wrzucaniem do co drugiej wypowiedzi wtrętów w stylu: O my gosh!, Good lord!, Bloody hell!, Damn!. Protekcjonalne Young lady! prawie zawsze, gdy pada kwestia w kierunku kobiety. Jednak, kiedy już się przyzwyczaimy do lokalnego folkloru, zrobi się całkiem fajnie.
Początkowo, historia ciągnie się jak flaki z olejem. Mimo nadmiaru nieprawdopodobnych przygód, jest zwyczajnie nudno. Czułam się przytłoczona galopującą na łeb, na szyję, fabułą. Tym bardziej, że scenariusz jest tak skonstruowany, że prawie nie wychodzimy z głowy McGyvera, pardon, Cutlassa. A to, co dzieje się w jego głowie, nie jest jakoś szczególnie zajmujące. Wynika to pewnie z faktu, że Jim Cutlass to poszukiwacz przygód i cała jego konstrukcja psychologiczna sprowadza się gadania do siebie, wpadania w kłopoty po to, żeby następnie wpaść w jeszcze większe kłopoty, ściągnąć przy okazji kłopoty na kogo się da. I niejako przy okazji, wpaść na trop wielkiego spisku.
Do tego postaci kobiece. Bloody hell! Są aż trzy. Jedna to – inaczej być nie może – burdelmama o wdzięcznym imieniu Lulu Belle. Sami widzicie, większej sztampy nie dało się chyba wymyślić. Druga jest damą lekkich obyczajów z Nowego Orleanu. Szybko ginie. Trzecia to przyszywana kuzynka Cutlassa, Caroline. Dziedziczka upadającej plantacji, którą musi samodzielnie zarządzać, po tym jak wredni faceci poszli na wojnę i zostawili ją na łasce losu i niebieskich mundurów. Kuzynka to taka Scarlett O’Hara w wersji demo. Brak jej charakteru i wdzięku pierwowzoru, ale jest tak samo, jak tamta, wkurzająca.
Nie przeminęło z wiatrem
Są jeszcze byli niewolnicy. Damn! No bo dlaczego czarni wyglądają jak… Napisać, że jak podludzie, to nic nie napisać. Każdy czarnoskóry bohater jest tu pokazany jako chodząca karykatura. Żywcem wyjęta z jakichś prostackich, propagandowych ulotek, dowodzących wyższości białej rasy i jej przyrodzonej supremacji na tym padole łez. Mam z tym zresztą poważny kłopot. Nie mogę rozgryźć, czy to takie duchowe dziedzictwo Przeminęło z wiatrem, gdzie czarni służący to jednak nie byli do końca ludzie, czy po prostu konsekwentne trzymanie się przyjętej konwencji, żeby jak najwierniej oddać mentalność, obyczaje i sposób myślenia Południowców. A co to za mentalność, doskonale wiadomo.
Jednak kiedy już się przyzwyczaimy do lokalnego folkloru i zawiesimy na moment, poczucie prawdopodobieństwa, zrobi się całkiem fajnie. Ja również, po początkowych nieprzyjemnościach, przeprosiłam się z fabułą i uznałam, że naprawdę potrafi wciągnąć. Przyłapałam się nawet na czekaniu z niecierpliwością na ciąg dalszy przygód niepokornego kapitana.
Tym bardziej, że gdzieś w międzyczasie dostajemy pełnokrwistą intrygę w którą zamieszany jest Ku Klux Klan i inni niegodziwcy. A ponieważ są to typy jednoznacznie negatywne, wnioskuję, że twórcy jednak chcieli tylko oddać atmosferę tamtego czasu i miejsca i nie podzielają treści i ideologii zawartych w komiksie.
Jeśli chodzi o grafikę, to pasuje idealnie do przyjętej konwencji. To taka westernowa opowieść. Kadry są wypełnione jaskrawymi kolorami, dzieje się na nich dużo, mnóstwo szczegółów, dalszy plan dopracowany. Jest barwnie i hałaśliwie.
Jakby przy okazji przemycona zostaje garść informacji o kontekście społeczno-kulturowym secesyjnego Południa np. o patologiach tego okresu błędów i wypaczeń, kiedy w bólach wykluwała się nowoczesność, która w tamtym rejonie świata chyba tak do końca nigdy się nie wykluła.
Podsumowując, to ciekawa komiksowa propozycja, która nieraz wystawi cierpliwość czytelnika na próbę, wytrąci z mitycznej strefy komfortu i zadziwi infantylizmem. Prawdziwa guilty pleasure.
Fot. Egmont
Przeczytaj także:
Recenzja komiksu Trawka
Recenzja serialu Sukcesja