Jak zostać jedyną jedynką – Jordan Cahan, David Caspe – „Czarny poniedziałek” [recenzja]

Od dłuższego już czasu lata 80. stanowią temat chętnie i często poruszany przez autorów wszelkich form sztuki popularnej. W tym przez twórców seriali, czego najlepszym przykładem jest Stranger Things. Istotnym powodem popularności tego tytułu i jemu podobnych jest nostalgia – wszak ogromnej rzeszy widzów dekada ta kojarzy się z ich młodością/dzieciństwem. Tego typu produkcje mogą straszyć, mogą wzruszać, lecz przede wszystkim dostarczają nam frajdy. Istnieje także druga grupa seriali, których wspólnym mianownikiem są lata 80.: obrazy odwołujące się do wydarzeń historycznych (jak chociażby Czarnobyl). Niestety, częściej chyba do tych tragicznych niż optymistycznych, więc bardziej chodzi tu o poszerzanie wiedzy czy – w przypadku produkcji mniej wiernych faktom – pobudzanie ciekawości. A czy możliwe jest stworzenie szalonej komedii, której punkt wyjścia stanowi rzeczywiste dramatyczne zdarzenie? Jak najbardziej, co udowadnia Czarny poniedziałek – serial Jordana Cahana i Davida Caspe’a.

19 października 1987 roku. Tego dnia w Stanach ukazały się płyty Kick INXS i Children of God grupy Swans, a w kinach wyświetlano film Ćma barowa Barbeta Schroedera, na podstawie scenariusza Charlesa Bukowskiego. Data ta jest jednak pamiętana głównie jako czarny poniedziałek, czyli dzień największego w historii Wall Street krachu giełdowego. Pierwsza scena produkcji Cahana i Caspe’a ma miejsce właśnie 19 października 1987 roku, a jej kulminacyjny punkt stanowi śmierć tajemniczego mężczyzny (a może kobiety?), którego twarzy nie widzimy. Posiada on natomiast dwa charakterystyczne przedmioty: przypinkę i zegarek, które wbrew pozorom nie ułatwią nam jego identyfikacji. Jako że Czarny poniedziałek jest jedną wielką retrospekcją i obrazuje 365 dni poprzedzających kryzys na Wall Street, tożsamość nieboszczyka pozostaje niewiadomą do samego końca. Ta zagadka skutecznie trzyma widza przed ekranem/monitorem przez 10 odcinków, podobnie jak chęć poznania genezy czarnego poniedziałku – informacyjna plansza na początku pierwszego epizodu daje bowiem obietnicę odkrycia „prawdziwych” przyczyn krachu.

Główni bohaterowie tej opowieści to stojący na czele firmy maklerskiej Maurice „Mo” Monroe (Don Cheadle), jego prawa ręka i dawna kochanka Dawn Towner (Regina Hall) oraz rozpoczynający swoją karierę na giełdzie Blair Pfaff (Andrew Rannells) – zatrudniony przez Mo, planującego finansowy przekręt z udziałem niczego nieświadomego nowego podwładnego. Interesujące postaci pierwszoplanowe i drugoplanowe stanowią atut tego serialu. Zapomnijcie o pogłębionym rysie psychologicznym i wiarygodności – bohaterowie są, zgodnie z konwencją, przerysowani i kiczowaci. I to działa. Nawet brak postaci, z którą można by w pełni sympatyzować, nie przeszkadza szczególnie. W przypadku aktorstwa trudno mówić o jakichś absolutnych wyżynach, ale jest naprawdę dobrze – większość kreacji wypada przekonująco. Najbardziej wyróżnia się Don Cheadle, którego szarże są brawurowe i mocno przesadzone (co, rzecz jasna, nie wszystkim przypadnie do gustu). Przykład? W jednej z pierwszych scen Mo oznajmia swoim współpracownikom, że według Wall Street Journal zajmują 11. miejsce wśród firm maklerskich, po czym – pośród ogólnego aplauzu – wciąga kokainę, tańczy i… wpada w szał. Całą sytuację komentuje zaś słowami: Jedenasty zawodnik Knicksów nie jest nawet koszykarzem! To dwumetrowy Serb chory na nerki. W jedenastce jest o jedną jedynkę za dużo. Zresztą dialogi – cięte, sarkastyczne, pełne mało wysublimowanego czarnego humoru – to jedna z największych zalet tego tytułu. O ile nie największa.

Przerysowane są postaci, taki też jest cały Czarny poniedziałek. Kiczowate stroje, kiczowata scenografia, kiczowata muzyka. Lamborghini przerobione na limuzynę, lokaj-robot Kyle (radzą, żeby je nazywać), serwujący kawior, i kokaina, tony kokainy. Cóż, lata 80. Nie mogło tu zabraknąć licznych odwołań do popkultury tamtego okresu – w większości naprawdę zabawnych. Mowa chociażby o – a jakże – Wall Street Olivera Stone’a, sequelach Rocky’ego czy wokaliście INXS. I o wielu innych rzeczach. W tym kolorowym i krzykliwym miszmaszu najważniejsza jest jednak fabuła: dynamiczna, zaskakująca, pełna zwrotów akcji. Niestety, muszę tutaj trochę skrytykować twórców, którzy najzwyczajniej w świecie przedobrzyli. O ile jestem w stanie przymknąć oko na – uzasadnione konwencją – przerysowanie świata przedstawionego, o tyle przekombinowanie w warstwie fabularnej powoduje, że serial w pewnym momencie (gdzieś na wysokości środkowych odcinków) staje się mniej absorbujący. Nagromadzenie wydarzeń sprawia również, że nagłe przeskoki w czasie (wszak w ciągu niespełna pięciu godzin oglądamy rok z życia Mo i jego towarzyszy) nie zawsze wypadają naturalnie. Na szczęście to wszystko nie rzutuje aż tak bardzo na ogólną ocenę serialu, a zakończenie – mimo drobnych wątpliwości – uważam za całkiem udane.

Czarny poniedziałek może okazać się idealną propozycją dla osób, które mają ochotę na coś zabawnego i wciągającego. Pozornie mało wyszukanego, lecz wcale nie głupiego. Ja mniej więcej tego oczekiwałem i mniej więcej to otrzymałem, dlatego czuję się usatysfakcjonowany, choć wiem, że nie obcowałem z komediowym arcydziełem. Odpowiedzialna za serial stacja Showtime poinformowała, że Czarny poniedziałek doczeka się kolejnego sezonu. Ta informacja wywołała we mnie mieszane uczucia. Niby chętnie spędziłbym jeszcze trochę czasu z tymi bohaterami i poznał ich dalsze losy, ale obawiam się, że z tego „uniwersum” wyciśnięto już tyle, ile się dało. Mam jednak nadzieję, że się mylę. Drugi sezon będzie dla twórców egzaminem z kreatywności. Oby zdanym na co najmniej dobrą ocenę.

Serial obejrzycie na HBO GO

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *