Gdy pomyślę o meksykańskiej prowincji czy ogólniej o Meksyku, to okazuje się, że szczególnie utkwił mi w pamięci przejmujący obraz Alfonso Cuaróna, Roma, który w rewelacyjnym stylu pokazał w nim prozę życia, ale bardzo delikatnie i realistycznie. Tam jednak akcja dzieje się w latach 70., a Fernanda Melchor w swojej powieści wrzuca nas we współczesną meksykańską wioskę, choć z początku możemy mieć trudność w odbiorze, w jakich czasach właściwie się znajdujemy. Czas huraganów to odkrywająca się warstwa po warstwie historia niebywałej przemocy, zła i otaczającego zewsząd fatalizmu, który spowija bohaterów niczym całun śmierci. To odważna proza, która wręcz jest zanurzona w brutalnej rzeczywistości, która pożera czytelnika i sprawdza granice jego wytrzymałości.
Złe miejsce
La Matosa to miejsce skrajnie odpychające, biedne i zanurzone w przemysłowym pyle, ale także miejsce wzgardzone i chore. Nie ma tu bohaterów, którzy nie noszą w sobie śladu przemocy, nie są jej sprawcami czy ofiarami. Każdy z nich przeszedł jakieś piekło i od samego początku powieści i my musimy zmierzyć się z piekłem, które niczym huragan pochłonie nas i wystawi na niewyobrażalne wręcz męki. Nie męki czytania prozy doskonałej, lecz męki tego, co ukryte między misternie zbudowanymi metaforami. Każdy wręcz akapit będzie nasączony wulgarnością, złem i pogardą, a wrażliwy czytelnik może poczuć się osaczony, a niekiedy doprowadzony do ostateczności – czy muszę czytać dalej? To, co dzieje się w La Matosie jest tak okrutne, złe i podłe, że boimy się przewracać kartki w oczekiwaniu na najgorsze. Jednak to, co najgorsze, już się wydarzyło, a my odkrywamy warstwa po warstwie ten brud i wyciągamy wnioski.
W kanale kilkoro wyrostków znajduje rozkładające się ciało Wiedźmy. Wiedźma to postać pełna ekscentryzmu, która urosła do rangi miejscowego klauna, ale także postać, która wzbudza lęk. Była ona ostoją dla kobiet w La Matosie – ulżyła cierpieniu, wsparła i wspomogła. Kobiety szły do niej po leki na różne dolegliwości – na zdradę, przemoc, biedę. Nierozłącznie wiąże się to z miejscem, w którym im wszystkim przyszło żyć. Muszę przyznać, że obraz tej społeczności, jaki wyłonił się po lekturze, jest do bólu dosłowny, ale w wyrazie czasem przypomina chorą fantazję, co nie zmienia faktu, że życie w takim miejscu jak La Matosa to horror. Matki nienawidzą córek, córki nienawidzą matek, a synowie i ojcowie są zdeprawowani i okrutni. Nie ma tu miłości i czułości, opieki. Jest za to poniżanie, pogarda i wykorzystywanie. Świat rodzinnych więzi z Czasu huraganów uległ rozpadowi, zgnił i zbutwiał, nie ma tu miejsca na rodzinę, która chce nią być, a ta, która jest, jest tworzona jakby z przypadku, niedopasowana – nikt nie ma tu swojego miejsca, błąkając się i myśląc, że gdzieś indziej będzie mu lepiej, że to tylko wina tego fatalnego miejsca.
Ściśnięte gardło
Tak, jak zdeformowana i dysfunkcyjna jest rodzina w powieści Fernandy Melchor, tak samo zdeformowany jest język opisów i język bohaterów. Zdaje nam się, że płyniemy prądem przemyśleń, refleksji i oczyma poszczególnych postaci widzimy oko huraganu, który nadciąga na małą meksykańską wioskę. To, co stanowi siłę tego przekazu autorki, to właśnie język dopasowany do bohaterów, język prostacki, język brutalny i gorszący. W pewnych momentach, czytając tak osobliwe wywody, a także oburzające praktyki, myślałam, że nie dam rady. Nie dam rady przebrnąć przez wynaturzone myśli pedofila łaknącego swojej pasierbicy, że nie dam rady czytać o bólu młodej dziewczyny pozbawionej jakiegokolwiek wsparcia w najgorszych chwilach, że nie udźwignę ciężaru obrzydliwości tego, co robią poszczególni mieszkańcy La Matosy. Czytając Czas huraganów, znajdujemy się w naprawdę ciężkim do zniesienia wycinku rzeczywistości, a przestrzeń ponad dwustu stron osacza nas i odbiera dech. Jest to trudne doświadczenie, a proza Melchor potrzebna i zdecydowanie warta uwagi.
Proste prawdy i wstrząsające odkrycia
To, co mnie także uderza, to prosta prawda, która wybrzmiewa z powieści Fernandy Melchor. To uniwersalna historia, która mówi wprost, że nie da się wyjść z dziedziczonej traumy, że bieda przytłacza i jest trudna do opuszczenia, że ten, kto w biedzie przyszedł na świat, to już z tej biedy nie wyjdzie. Bo tutaj właśnie, u Melchor, nikt nie wychodzi obronną ręką; miażdży ona swoich bohaterów, próbując pokazać nam, na przykładzie skondensowanego świata, te wszystkie męki, udręki i krzywdy ludzkie. To pokazany ogrom beznadziei, bezradności, z której kręgu bardzo ciężko jest wyjść, o ile to w ogóle możliwe. Czas huraganów to także powieść o Meksyku, który przytłacza, który przywodzi skojarzenia ze zbrodniami, które ciągle są tam popełniane. Z kartelami narkotykowymi, które tłamszą zwykłych mieszkańców. To opowieść o Meksyku, który jest jedną wielką spiralą przemocy, kojarzony często ze sprawami z Ciudad Juarez, gdzie od 1993 roku nieustannie dochodzi do morderstw kobiet. Ta przemoc wkrada się wszędzie – w całe pokolenia ludzi. Oni żyją przemocą, która ich dotyka, której są sprawcami. Ci najniewinniejsi padają ofiarami najgorszych okrucieństw, a ich ciała wrzucane są do zbiorowych mogił – bez żadnych szans, bez żadnych perspektyw, zapomniane i niechciane. To najsilniej dotyka podczas lektury Czasu huraganów – że są miejsca na ziemi, gdzie jedyny szacunek okazany człowiekowi otrzymuje się już po śmierci, ale też nie zawsze. To też proza naturalistyczna, gorsząca, poniewierająca czytelnika. Muszę przyznać, że od czasu lektury Diabła wcielonego (pisałam o moich wrażeniach w Ulubieńcach miesiąca) nie spotkałam równie przepełnionej złem, pesymizmem i goryczą powieści. Powieść Melchor jest obrzydliwa, okropnie przejmująca, ale sposób narracji sprawia także, że musimy ją czytać, musimy odrywać poszczególne warstwy z myślą, że coś tam jest, jakaś iskierka dobra, jakaś malutka cząstka nadziei. To, co otrzymujemy, jest tak wstrząsające, że tej lektury nie sposób zapomnieć.
Fot.: Mova