Podobno dobrze jest rozpocząć tekst od cytatu znaczącego człowieka. Niech i tak będzie. Częścią każdej podróży jest jej koniec – powiedział Tony Stark do swoich ekranowych kolegów, ale mam wrażenie, że jednak bardziej do nas; fanów MCU. I tym samym w naszym życiu zakończył się właśnie pewien rozdział czasem rozczarowującej, a jednak pięknej przygody. Choć nie przywykłam do tłumaczenia się ze swoich opinii, za które biorę pełną odpowiedzialność, na wstępie muszę jednak zaznaczyć, że recenzja Avengers: Endgame jest dla mnie szczególna. Tego tekstu nie piszę w imieniu recenzenta, od którego wymaga się racjonalnego podejścia do tematu, ale jako osoba, która ze wspomnianym Starkiem spędziła niemal połowę swojego życia. Od paru lat patrzyłam, jak Bruce Banner próbował pogodzić się sam ze sobą, Thor dorosnąć do bycia godnym następcą swojego ojca, a Kapitan Ameryka szukał własnej tożsamości czy przede wszystkim moralności, nie mającej nic wspólnego z wykonywaniem rozkazów, do których tak przywykł. Krótko mówiąc – oni dorastali, a ja razem z nimi, przez co powiedzieć, że przywiązałam się do oryginalnej szóstki Mścicieli, to jak nie powiedzieć nic. Moja recenzja filmu braci Russo jest więc tekstem osoby, która właśnie pożegnała się z ogromną częścią swojego życia i naprawdę nie ma ochoty na szukanie dziury w całym… Bo większej dziury niż ta w moim sercu, chyba w tym momencie nie znajdę.
O ile zazwyczaj nie jestem zwolennikiem nachalnego fanserwisu, o tyle w tym przypadku przed wejściem do kina miałam tylko jedną nadzieję: chciałam zobaczyć film od fanów MCU dla fanów MCU, ze spełnieniem wszystkich fantazji klasycznego geeka. Czy właśnie tym był dla mnie nieco ponad trzygodzinny seans?
SPOILER ALERT
Wybaczcie, ale gdybym miała nie napisać w recenzji żadnego spoilera, skończyłabym na wstępie. Tak więc ostrzegam; nie czytajcie, jeśli nie udało Wam się dorwać biletów na prapremierę, bo akurat w tym przypadku przedwczesne poznanie fabuły zaboli. Nawet bardzo.
Zanim przejdę do spoilerów, nie mogę zapomnieć o tym, czego przed seansem bałam się najbardziej. W Wielogłosie na temat Wojny bez granic napisałam, że Infinity War to fenomenalny półprodukt, którego druga połowa może być równie genialna lub wręcz przeciwnie – niestrawnie banalna. Niestety, po seansie pierwszej części wielkiego zakończenia kolejnej, chciałoby się rzec, najlepszej fazy MCU obawiałam się, że cała historia skończy się następująco: do wesołej gromadki wpadnie Kapitan Marvel, po drodze zabierając z kosmosu Starka, wszyscy razem wparują na farmę Thanosa, zabiorą kamień czasu i cofną się na tyle, by uratować wszechświat… A przynajmniej tę jego wymazaną część. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy większość z tych rzeczy stała się w pierwszych piętnastu minutach produkcji; Carol rzeczywiście ratuje Tony’ego i spotyka się ze zdewastowanymi psychicznie Avengersami, których liczebność ogranicza się w zasadzie do oryginalnej szóstki. Dochodzi do spięcia między Starkiem, a resztą ekipy, na czele z Rogersem, a przecież na ich spotkanie czekałam tak długo, że moje serduszko zabiło mocniej, gdy tylko Cap podbiegł do ledwo idącego Iron Mana. Nagle akcja przyspiesza i niedługo później jesteśmy już w chatce Thanosa, patrząc jak Thor odrywa villainowi głowę, bynajmniej nie w ramach pokazu siły, a wręcz przeciwnie – bezsilności. Okazuje się, że Mściciele naprawdę przegrali. Parafrazując słowa Starka, wywinęli się z ogromu beznadziejnych sytuacji i myśleli, że uda się raz jeszcze, ale nic z tego.
Tak rozpoczyna się dość długi akt filmu, który dla części widzów może być nudny, ale dla mnie jest zwyczajnie konieczny. Twórcy Endgame pokazują nam ludzką stronę superbohaterów, u których nigdy nie widzieliśmy skutków tak drastycznej porażki… A radzą sobie z nią naprawdę różnie. Jedni, jak Natasza, próbują dbać o tę resztę świata. Inni, przykładowo Steve, prowadzą terapię grupową, mówiąc rzeczy, w które sami nie wierzą. Jeszcze inni… No cóż, zachowują się jak typowi nastolatkowie, nie wiadomo, czy bardziej zajadając, czy zapijając piwem problemy i traumę. Drogie dziewczyny, o dziwo, mówię o Thorze, więc jeśli któraś z Was chce jedynie powzdychać do Chrisa Hemswortha, niech lepiej zostanie w domu i włączy Infinity War. Dzięki temu zabiegowi twórcy przybliżyli nam znanych od lat bohaterów, pokazując ich z zupełnie innej strony, co powiedzmy sobie szczerze, w uniwersum MCU nie było regułą. Zarysowanie szkód, jakich dokonał Thanos, nie tylko w namacalnym wszechświecie, ale i psychice wiodących postaci, choć zajęło dużo ekranowego czasu, w moim przekonaniu zwiększyło więź między widzami a herosami. Ta część produkcji to jednak nie tylko dramat bohaterów, z którymi jesteśmy związani, bo właśnie w tym akcie filmu po raz pierwszy na taką skalę widzimy wpływ realizacji planu Thanosa na zwykłych ludzi. Z wymiaru kwantowego po pięciu latach wyłania się Scott Lang, a to, co zastał w San Francisco, w żaden sposób nie przypomina wielomilionowej metropolii tętniącej życiem. Nic dziwnego, że skłania go to do refleksji i odwiedzin u starych znajomych: ze specyficzną tarczą i doświadczeniem szpiegowskim z rosyjskiego wywiadu.
No i tutaj w zasadzie rozpoczyna się kolejna część filmu, w której bohaterowie próbują znaleźć sposób, by cofnąć się w czasie, ale nie tak, jak podejrzewałam. Okazuje się, że nie mogą w przeszłości zapobiec tragedii, a jedynym rozwiązaniem ich problemu jest zabranie wszystkich kamieni do rzeczywistości teraźniejszej i odwrócenie szkód, których dokonał Thanos. Nawet nie macie pojęcia, jak bardzo podoba mi się takie poprowadzenie fabuły! Oczywiście, ma dziury logiczne, ale hej… Widok teamu Stark, Banner, Cap i Lang patrzących na pierwsze prawdziwe starcie Avengersów w Nowym Jorku to coś, za co można wybaczyć wszystko. Ilość humoru, jaka pojawia się w tej części filmu, jest naprawdę ogromna; starcie Kapitana z jego starszą wersją i ikoniczna wymiana zdań między nimi to czyste złoto, chociaż ma sporą konkurencję. Połączony umysłem z Bannerem Hulk, który stał się celebrytą, wątek Thora i jego relacja z Rocketem czy wracając do Capa, dyskusja na temat tego, czy jest posiadaczem America’s ass… Wszystko to sprawia, że choć dalej czujemy wagę toczonej przez bohaterów walki, nie musimy się mierzyć ze zbędnym patosem i naprawdę przez większą część filmu chcemy płakać, ale ze śmiechu. Sielankowy stan rzeczy nie może jednak trwać wiecznie. Zanim dojdzie do wielkiego finału, twórcy w czasie podróży postaci po czasoprzestrzeni fundują nam parę niesamowitych wzruszeń, które bez tego rozwiązania fabularnego nie mogłyby mieć miejsca; na czele ze spotkaniem Tony’ego i jego ojca oraz Capa z jego ukochaną w siedzibie Hydry, jak i rozmowie Thora z nieżyjącą już mamą. Z poruszenia wątku podróży w czasie, choć niezwykle ryzykownego, w moim przekonaniu bracia Russo wyszli obronną ręką, wykorzystując tę okazję do wprowadzenia nieco sentymentalnej i melancholijnej atmosfery, a wystrzegając się przy tym rażących plot holes. Przy wprowadzeniu widzów w prawdziwie nostalgiczny nastrój nie bez znaczenia jest świetny poziom aktorski, który utrzymała cała obsada: wspomnianemu Chrisowi Hemsworthowi wierzę w każdym ujęciu, nieważne czy żartuje, czy właśnie odsłania przed swoją matką prawdziwy rozmiar jego tragedii.
Pierwszym wydarzeniem, zwiastującym nadejście tych scen, po których fanowskie serca będą się leczyć jeszcze długo, jest dla mnie niespodziewana, a jednak spójna fabularnie, śmierć Nataszy. Przy tej okazji wspomnę jedynie, że cieszy mnie większa ilość czasu ekranowego poświęconego Hawkeye, jego rodzinie i relacji z Czarną Wdową, która ostatecznie została wystawiona na ciężką próbę. To właśnie nad Nataszą zapłakałam po raz pierwszy, choć nie ostatni podczas seansu. Świetnie poprowadzony został również wątek przemiany psychicznej Hawkeye’a, który w przeciwieństwie do swoich kolegów po fachu, popadł w prawdziwy dekadentyzm ze skłonnościami morderczymi. W zasadzie powinnam napisać, że ten wątek nie został świetnie poprowadzony, a rozpoczęty, bo przyznam szczerze, że paru dodatkowych minut poświęconych Clintowi zwyczajnie mi zabrakło. Jakkolwiek nie chciałabym napisać na ten temat więcej i tak niemiłosiernie się rozgadałam, a przecież został mi do omówienia cały, fenomenalny finał, który jest dla mnie definicją spełnienia geekowych marzeń. To, co się tam wydarzyło, można opisać całkiem krótko: jedno wielkie wow!
W drugiej połowie filmu, po nie do końca logicznej infiltracji świadomości Nebuli, Thanos dowiaduje się o poczynaniach bohaterów i oczywiście postanawia im przeszkodzić, co prowadzi do najbardziej epickiego starcia w dziejach superbohaterskiego kina. Oczywiście, kiedy Avengersom udało się skompletować kamienie i odwrócić całą tragedię, wiedziałam już, że tak się to skończy, ale to nie ma żadnego znaczenia. Moment, w którym sprawa jest niemal przegrana, a nagle z będących wszędzie portali wyłania się cała zgraja znanych nam z wyprodukowanych do tej pory filmów bohaterów, to gwarantowane ciary na całym ciele. Realizacja tej sceny nie pozostawia absolutnie nic do życzenia (podobnie zresztą do realizacji technicznej całego filmu), a moje serce w kluczowych momentach jak zwykle urzekły fantastyczne motywy muzyczne, będące zapowiedzią przyszłych wydarzeń. Świetnie rozpisane dialogi i krótkie interakcje między postaciami oprócz tego, że są dobre w scenariuszu dzięki wspomnianemu aktorstwu, wybrzmiały dokładnie tak, jak miały wybrzmieć. Wystarczy, że przypomnę sobie spotkanie Petera i Tony’ego i znowu czuję to samo wzruszenie, które ścisnęło mi gardło w kinie. Miłość do Rogersa każe mi zaznaczyć, że moje fanowskie serduszko rzadko bywa tak szczęśliwe, jak wtedy, gdy Cap podniósł Mjolnir… Kto jak kto, ale on jest zdecydowanie worthy. I po takiej ilości szczęścia, scen z typowym girls power, przychodzi moment, o którym wiedziałam, że nastąpi, ale nie byłam i nigdy nie będę nań przygotowana: śmierć Tony’ego Starka, przez którą moje szczęśliwe przez chwilę serce rozpadło się na miliony kawałeczków. Mam wrażenie, że twórcy specjalnie uraczyli nas odrobiną ciepła i szczęścia; prawdziwie rodzicielską rozmową Starka z najmłodszym Avengersem, jedynie po to, by jego śmierć zabolała jeszcze bardziej. Nie ma co ukrywać, zbudowanie tego napięcia zadziałało. No cóż, mogę psioczyć za to rozwiązanie na braci Russo, ale prawda jest taka, że gdybym mogła, nie zakończyłabym jego historii w żaden inny sposób.
Niemal symboliczne wydaje się oparcie produkcji na barkach Steve’a Rogersa i Tony’ego Starka, których obu nie zobaczymy więcej na ekranach, choć ich historie zakończyły się w zupełnie różny od siebie sposób. Trudno jest powstrzymać wzruszenie na myśl o tym, jak twórcy zarysowali ich wątek na przestrzeni lat. Bracia Russo, na całe szczęście, uszanowali szorstką, a jednak prawdziwą przyjaźń, jaka połączyła oryginalnych Avengersów, dzięki czemu z łatwością wywołali wzruszenie u ludzi rozdartych przez Civil War – najlepsze z najlepszych wydanie fanserwisu.
Oczywiście, Endgame ma swoje gorsze momenty, jak i całe uniwersum, do czego albo można podejść racjonalnie, albo przymknąć na to oko i potraktować jako metaforę ostatnich dziesięciu lat; być może z małymi wahaniami poziomu, ale z zakończeniem, które wynagradza nawet Czas Ultrona. Gdybym miała opisać ostatnią część Avengers jednym zdaniem, napisałabym, że najnowsza odsłona dziejów szóstki Mścicieli to nieco ponad trzy godziny tego, co w MCU najlepsze. Dramatyczne momenty przeplatane widowiskowymi scenami walki, co najważniejsze, okraszone ogromem humoru i dialogami, z których spora część zasługuje na miano kultowych… Za to wszystko pokochaliśmy uniwersum, którego Endgame jest pięknym zwieńczeniem. Film braci Russo to jednak przede wszystkim dzieło samoświadome; swojego znaczenia dla popkultury, rozwoju kinematografii i wartości spuścizny, jaką za sobą zostawia. Jedyne, co pozostaje nam zrobić po seansie, to zadać sobie pytanie, co dalej? Jedno jest pewne: kino superbohaterskie bez Avengersów nigdy już nie będzie takie samo.
Fot.: Disney
Podobne wpisy:
- „Avengers: Koniec gry” z dodatkowymi scenami w Cinema City!
- Bez drogi do domu, ale prosto do serc fanów – Jon…
- Bitwa wszystkich bitew – Anthony i Joe Russo –…
- Saga Avengers – czy warto obejrzeć każdą z części?
- „The Grey Man” z Ryanem Goslingiem – Netflix zdradza…
- Podróż jako cel – James Norbury – „Wielka Panda i…