Tytułowe słowo hen zarówno w języku norweskim, jak i w polskim odnosi się do odległości. Tyle że to tutaj może być zarówno po drugiej stronie globu, jak i za rogiem. Hen to równocześnie daleko i blisko. Obszar, w którym leży Finmmark to po norwesku Nord Norge, czyli Północna Norwegia. Jeszcze do niedawna jego mieszkańcy chcieli odłączyć się od południa kraju. Obecnie zamieszkuje ją garstka ludzi wraz z rybami i reniferami. Malowniczy krajobraz niczym z Doliny Muminków tworzą tu domy, kamienie i bezwzględne morze. Do tego zimne lato i surowa zima, która mąci ludziom świadomość. To jednak jedynie preludium. Jak zatem opisać mieszkańców północy? Co jest dla nich ważne, jakie cechy odróżniają ich od południowców? Czy jeszcze pamięta się tu o Saamach, którzy byli na tych terenach pierwsi? Reportaż ten to opowieść o wiosce rybackiej, jej historii, mieszkańcach i pracy; historia widziana choćby oczami Iberta Amundsena i jego rodziny.
Fiskevaer to osady rybackie powstałe w XVI i XVII wieku wzdłuż całego norweskiego wybrzeża, ale największe ich skupisko znajduje się w trzech północnych regionach: Trondelag, Troms i Finmmark. W tym ostatnim wierzy się w morze, w pracę i w siebie. Mieszkańcy są biedni i rozrzutni, ciekawscy i tolerancyjni, naiwni i samowystarczalni. Biedni, bo to nie oni zarabiają na łowionych i patroszonych przez siebie rybach (…) Rozrzutni, bo jak już dostaną jakiś grosz, to nie po, to żeby go chować na czarną godzinę (…) Ciekawscy, bo ciągle spotykają ludzi z różnych części kraju i Europy. Tolerancyjni, bo morza i ryb wystarczy dla wszystkich. Naiwni, bo tak łatwiej w życiu, a samowystarczalni, bo i na morzu, i na śliskiej podłodze mogą liczyć tylko na siebie. To co łączy wszystkich północnych, to też kompleks niższości i poczucie, że są niewidzialni. Zamiast jednak oskarżać innych o złe traktowanie, wypracowali autonomię, która potrafi zaskoczyć zarówno południowców jak i cudzoziemców.
Warto jednak pamiętać, że pierwsi na tych terenach byli Saamowie, którzy od pokoleń, dzień po dniu spotykali się z wyśmianiem i poniżaniem. Rozpoznawało się ich po krzywych nogach, niskim wzroście, zapachu niemytego ciała. Niektórym kojarzyli się z dzikimi zwierzętami i fatalnym norweskim. Mówiono, że tam gdzie kończy się asfalt, tam zaczynają się Saamowie. Przez lata chciano na siłę wykorzenić ich kulturę, która oparta była na szamanizmie i animizmie. Pod wszelkimi formami skalnymi, których wszak nie brakuje, składano ofiary. Ważną pozycję mieli tu noaidi, a więc łącznicy między światem ziemskim, doczesnym, a duchowym. Byli oni wybierani ze społeczności i wprawiali się w trans przy użyciu owalnych bębnów ze skóry renifera, zdobionych runami opisującymi najbliższą rodzinę i wyznawany system wartości. Co ciekawe w języku samańskim wyróżnia się aż osiem pór roku! Przedwiośnia i przedjesienie mają tu swoje pełnoprawne nazwy – jak zaklęcie wyszeptywane przez noaidich w krwawiące runy. Podczas tych „magicznych” rytuałów szamani opuszczali swoje ciało i wędrowali w odległe miejsca, by przewidzieć bądź zmienić bieg wydarzeń. Potrafili także uzdrawiać. Gdy pewien rybak dźgnął się w palec podczas patroszenia ryb, wdało się zakażenie. Ratunek znalazł u dziadka, który wziął jego dłoń i coś do niej powiedział. Po kilku godzinach ręka zaczęła go boleć, jakby palec miał żywcem odpaść albo wybuchnąć. Następnie poczuł jak do rany dostaje się powietrze. To właśnie wtedy los się odmienił…
Reszta mieszkańców Norwegii była przeciwna tym praktykom. Hałas bębnów miał zagłuszać spływanie łaski boskiej. Zakazano noszenia czapek z zagiętym rogiem, coarvegahpir, gdyż mógł w nich mieszkać diabeł. Miejscom kultu stopniowo zaczęto odbierać znaczenie. Mimo to niektóre z pierwotnych wierzeń w dalszym ciągu są praktykowane. Za przykład niech posłuży składanie pod jednym z kamieni resztek z pierwszego w danym roku łosia czy zostawianie drobnych monet, kości, a nawet skór. Co więcej, od czterech lat noaidi mogą nawet udzielać ślubów, pogrzebów i brać udział w innych uroczystościach, w których obecność sił wyższych jest niezbędna. Podobnie joik– jest nierozerwalnie związany z wszelkimi ważnymi wydarzeniami. Wykonuje się go bez akompaniamentu instrumentów i bez słów, z wyjątkiem imienia lub nazwy osoby, do której jest kierowany. Ludzie mówią, że dźwięk nie wydobywa się z gardła, ale z okolic serca. Niegdyś śpiew ten był zakazany przez norweskie władze. Nie tak dawno jednak pojawił się w piosence reprezentującej Norwegię w konkursie Eurowizji. Małymi krokami więc idą zmiany.
Północna Norwegia to także miasto Lebesby, które kilkanaście lat temu było znane na cały kraj przez jasnowidza Antona Jehansena zwanego później Lebesbymannem. On to jako pierwszy przewidział nie tylko wojny światowe, ale także zatonięcie Titanica. Czy dziś Norwegia jest w stanie przewidzieć jakieś ważne wydarzenie czy tragedię? Jeśli chcecie poznać miasteczka przypominające Bullerbyn, dowiedzieć się, jak wygląda produkcja łososia, kim jest Akratekriker, co dokładnie znaczy Dra til sjos, czyli pójść w morze, a w końcu jak wyglądała Północ podczas wojny, koniecznie sięgnijcie do książki.
Fot. Wydawnictwo Czarne
Podobne wpisy:
- Inughuici – wielcy ludzie Północy – Ilona Wiśniewska…
- Już wkrótce premiera powieści "Kobiety z Vardø"!
- Bóg na języku, Diabeł w sercu – Włodzimierz Sulima…
- W październiku rusza III edycja Warsaw off ART!
- Garść fińskich opowieści – Małgorzata Sidz – "Kocie…
- Sześć dni morskiej żeglugi do europejskiego raju -…