Dobra, profesjonalna recenzja powinna odznaczać się kilkoma cechami, wśród których najważniejszą jest podobno obiektywne podejście jej autora do tematu. Z góry można już więc założyć, że niniejszemu tekstowi daleko będzie do profesjonalizmu. Zmuszony jestem bowiem wylać z siebie wszystkie emocje, ponieważ tak moje podejście, jak i sam odbiór jednego z najwybitniejszych dzieł Johna Steinbecka (oraz amerykańskiej literatury w ogóle), były nieporównywalne z jakąkolwiek inną książką, po którą do tej pory sięgnąłem. Zatopienie się w świecie wykreowanym w Na wschód od Edenu planowałem od ładnych kilku lat, odwlekając zarazem samą lekturę raz za razem. Dlaczego? Powód jest banalny – ze „strachu” związanego z oczekiwaniami, jakie narzucili poprzedni czytelnicy, i jakie narzuciłem sobie sam. Po przeczytaniu dwóch powieści autora (Myszy i ludzie oraz Zagubiony autobus) miałem już absolutną pewność, że jest on geniuszem. Jak zatem nastawić się do lektury czegoś nazywanego przez wielu magnum opus Amerykanina? Nawet tytuł, a przyznam, że rzadko zwracam uwagę na tytuł sam w sobie, jest… kuszący? Przyciągający uwagę? Tajemniczy? Pomyślcie sami – Na wschód od Edenu. Jest w tych czterech wyrazach jakaś magia. Jednak czy udało się pisarzowi oczarować czytelnika na – bagatela – niemal dziewięciuset stronach? Czy powieść ta rzeczywiście zasługuje na miano literackiego klasyka? Czy książka, po którą „bałem się” sięgnąć, spełniła oczekiwania?
Dolina rzeki Salinas znajduje się w północnej Kalifornii. Jest ona długim, wąskim zagłębieniem pomiędzy dwoma łańcuchami gór, a Salinas wije się jej środkiem i wpada do rzeki Monterey
Tymi oto słowami John Steinbeck rozpoczyna swą monumentalną… no właśnie, co? Sagę rodzinną? Interpretację biblijnej przypowieści o Kainie i Ablu? Ilustrację amerykańskiego społeczeństwa na przełomie XIX i XX wieku? Jakakolwiek byłaby odpowiedź, już po chwili przenosimy się na drugi koniec Stanów Zjednoczonych – do Connecticut, gdzie poznajemy jednego z głównych bohaterów powieści – Adama Traska. Jest on zamkniętym w sobie, dość wrażliwym chłopcem, wychowywanym twardą ręką przez ojca żołnierza, całe dnie spędzając z przyrodnim bratem Karolem, stanowiącym całkowite przeciwieństwo Adama.
W niewielkiej odległości od rodzinnego domu młodego Traska, w cieple domowego ogniska wychowuje się Cathy Ames. W tym momencie pozwolę sobie zrobić pauzę na cytat (Ależ daleko tej recenzji do ideału!)…
Wierzę, iż są na świecie potwory zrodzone z ludzkich istot. Niektóre widuje się czasem, pokraczne, przerażające, o ogromnych głowach lub drobnych ciałkach; jedne rodzą się bez rąk, bez nóg, inne z trzema rękami, jeszcze inne z ogonem albo ustami w najdziwniejszych miejscach (…) Ale podobnie jak istnieją potwory fizyczne, czy nie mogą narodzić się potwory umysłowe albo psychiczne?
Z uwagi na gabaryty książki rzeczą chyba oczywistą wydaje się, że nie ma możliwości omówienia kilku kluczowych bohaterów bez solidnych spoilerów (zwłaszcza zważywszy na fakt, iż powieść została umownie podzielona na dwie części). Nie mam jednak zamiaru przyszłym czytelnikom psuć lektury, dlatego z postaci istotnych skupię się na Cathy, której – jak nie trudno się domyślić – dotyczył powyższy cytat.
Śliczna dziewczynka, a następnie piękna kobieta. Osoba z gatunku tych, które, gdy pojawiają się w pomieszczeniu, przyciągają wzrok wszystkich w nim obecnych. Uczynna, posłuszna, jak to mówią – „do rany przyłóż”. Tymczasem… nic bardziej mylnego! Przyznam z ręką na sercu, że jeszcze nigdy nie spotkałem się z tego rodzaju bohaterem literackim. Cathy to uosobienie zła. Wystarczy chwilę pomyśleć i zebrać w jedno miejsce wszystkie najgorsze ludzkie cechy, a kiedy przeobrazicie je w człowieka, otrzymacie Cathy Ames. Przy niej nawet Cersei z Pieśni Lodu i Ognia wydaje się być matką, żoną i kobietą roku! Istnym anielskim Puszkiem Okruszkiem. Jest to nie tylko najbardziej demoniczna kobieca postać literacka, z jaką się spotkałem, a jeden z najpodlejszych bohaterów w ogóle. Trzeba jednak zaznaczyć, że sposób rozpisania Cathy na kartach powieści sprawia, iż przy całej niechęci wobec niej, kobieta fascynuje, a rozdziałów z jej udziałem wyczekuje się najmocniej.
Jest to zarazem pewna ciekawostka w twórczości Steinbecka, ponieważ z tego, co zauważyłem sam, jak i z opowieści czytelników bardziej zaznajomionych z piórem Amerykanina, zdecydowanie lepiej wychodziło mu kreowanie męskich bohaterów. W Na wschód od Edenu również takich znajdziemy (jednak nie będę o nich pisał, by nie spoilerować) i są to faceci, którzy przeważnie dzięki swej dobroci lub mądrości na długo zapadną w czytelniczą pamięć (o dziwo najsłabiej rozpisany jest Adam); co za tym idzie, poszczególne postaci zdecydowanie stanowią o sile lektury, jednak prym wiedzie wśród nich diaboliczna Cathy – kobieta bez uczuć i skrupułów, która nie cofnie się przed niczym, by osiągnąć swój cel.
Było słówko o bohaterach (bohaterce), pora więc może na samego autora i jego styl oraz odpowiedź na pytanie: „Skąd więc te zachwyty?”. Tym, co zachwyca, jest przede wszystkim bardzo specyficzna narracja, w której wszechwiedzący narrator (jest nim Steinbeck we własnej osobie) z jednej strony skupia się na detalach, zarazem nie wciskając ich na siłę. Amerykański noblista posiada niezwykłą umiejętność, pozwalającą w jednym krótkim zdaniu opisać chociażby szum wiatru czy suchą ziemię, a my czujemy się jakby ów powiew smagał nas po policzku, kiedy stoimy na tym spalonym kawałku gleby, z którego nic nigdy nie wyrośnie.
Nie wspomniałem póki co o fabule. Z jednej strony dlatego, że nie zamierzam streszczać książki, z drugiej zaś… nie ma się za bardzo o czym rozpisać. Fabuła – jak to u Steinbecka – nie jest wielce zawiła, właściwie można by napisać, że książka dokumentuje na przestrzeni kilkudziesięciu lat losy dwóch rodzin – Trasków oraz Hamiltonów. Niezbyt wiele, jak na przeszło osiemset stron lektury, prawda? Ano niewiele, jednak nie w wyszukanej intrydze tkwi siła, a w przewijającej się na przestrzeni całej powieści walce dobra ze złem oraz odpowiedi na pytanie, czy człowiek „zły” taki się już rodzi, czy to otoczenie wywiera na nim taką, a nie inna postawę.
Pozwolę sobie jeszcze zdradzić, jak w mojej głowie wyglądały fabuła, narracja oraz emocje związane z odbiorem tego wielkiego dzieła. Otóż – w wyobraźni widziałem to następująco: dwie gigantyczne dłonie „Boga”, czyli dłonie samego Steinbecka, zaczynają z nicości budować świat. Buduje jednak tylko jedna z nich, umówmy się, że lewa. Tak więc lewa dłoń zaczyna stawiać piękny dom. Cegła przy cegle, równiusieńko, zespolone piekielnie silną zaprawą. Całość zapowiada się fantastycznie, parter jest już gotowy, ale wielka Boża dłoń nie ustaje w pracy i buduje dalej. Tymczasem druga – prawa – dłoń Steinbecka, steruje dźwigiem, z umocowaną do niego wielką kulą do burzenia domów. Prawa dłoń co rusz droczy się z lewą i jej pięknym domem (światem tworzonym na kartach powieści), buja kulą tak by ta, zatrzymała się dosłownie centymetr od budowli. Lewa dłoń w pocie czoła cały czas buduje, a dom rośnie i rośnie – taki piękny! Jednak jako czytelnicy wiemy doskonale i czujemy podskórnie, że w końcu musi nadejść moment, w którym prawa dłoń nie wytrzyma i uwolni kulę, by ta zmiotła piękny dom z powierzchni ziemi! Tak właśnie w moich oczach wygląda lektura Na wchód od Edenu.
Na zakończenie wypadałoby udzielić kilku odpowiedzi. Na pytanie, czy dzieło Johna Steinbecka spełniło moje oczekiwania, przytaknę. Czy jest to literatura z najwyższej półki? Ponownie TAK. Czy Na wschód od Edenu jest najlepszą książką, po jaką sięgnąłem (jak wyobrażałem to sobie przed lekturą)? Nie. To powieść, którą w tej chwili z pewnością umieściłbym w moim prywatnym, powiedzmy TOP 5 i choć, gdy o niej myślę, wymienić mogę same plusy: kapitalne nawiązania biblijne, świetnie wykreowani bohaterowie (Cathy!!!), odpowiednia dawka filozofowania, jednak takiego nie męczącego, genialne opisy przyrody oraz przemycanie pięknych, ponadczasowych prawd; pomimo wszystkich tych zalet, czegoś zabrakło. Pomijając już fakt, że druga część książki ustępuje pierwszej, to gdzieś zabrakło tego pierwiastka, dzięki któremu mógłbym wynieść omawianą książkę na najwyższe miejsce literackiego podium. Nie zmienia to faktu, że warto, naprawdę warto po tę – co by nie mówić – wybitną pozycję sięgnąć; sam jestem przekonany, że i ja jeszcze kiedyś to uczynię, już bez niepotrzebnego „strachu”.
Po czym Kain odszedł od Pana i zamieszkał w kraju Nod, na wschód od Edenu *
Fot.: Prószyński i S-ka
* Księga Rodzaju, (Rdz 16,4)