Niektóre opowieści zostają z nami na całe lata, niczym latarnia morska wciąż majacząca na horyzoncie i wskazująca drogę zagubionym w mroku. Do takich historii należą Kroniki portowe Annie Proulx – powieść, która już w latach 90. poruszyła serca czytelników, a dziś powraca w nowym wydaniu, przypominając o swojej niezwykłej sile. Dlaczego warto wrócić do tej książki po latach? Ponieważ opowiedziana w niej historia, osadzona na surowych klifach Nowej Fundlandii, niesie uniwersalne prawdy o ludzkich emocjach i doświadczeniach – aktualne niezależnie od upływu czasu. Teraz, dzięki wznowieniu w znakomitym przekładzie Jędrzeja Polaka, mamy okazję znów zanurzyć się w ten wietrzny, melancholijny świat i odkryć go na nowo – być może z innej perspektywy niż kiedyś.
Quoyle – główny bohater powieści Kroniki portowe – to człowiek niepozorny i wycofany, który całe życie słyszał, że do niczego się nie nadaje. Jego kolejne lata naznaczone były porażkami i upokorzeniami; żył w cieniu, pragnąc akceptacji i miłości, lecz nie wierząc, że na nie zasługuje. Po serii życiowych katastrof – w tym bolesnym końcu toksycznego związku – postanawia porzucić dotychczasową egzystencję. Wraz z ekscentryczną ciotką Agnis i dwiema małymi córeczkami wyrusza na odległą, zapomnianą wyspę. Nowa Fundlandia, surowa kraina przodków Quoyle’a, staje się dla niego ostoją i miejscem potencjalnego odrodzenia – nie tylko dlatego, że tam sięgają korzenie jego rodziny, ale także dlatego, że wyspa, oddalona od zgiełku współczesnego świata, daje przestrzeń na zatrzymanie się, przewartościowanie dotychczasowych doświadczeń i rozpoczęcie wszystkiego od nowa, z czystą kartą. W niewielkiej osadzie rybackiej na skraju lodowatego Atlantyku, bohater próbuje zbudować życie od nowa. Zatrudnia się w lokalnej gazecie jako kronikarz portowy – ma spisywać ruch statków i rozmaite zdarzenia na morzu. Ta z pozoru błaha rubryka okazuje się jednak czymś więcej: przepustką do poznania zamkniętej społeczności wyspy (z wszystkimi jej sekretami i dziwactwami), a zarazem ścieżką do stopniowego zrozumienia samego siebie.
Na początku poznajemy Quoyle’a jako człowieka złamanego i samotnego, ale Nowa Fundlandia – choć początkowo niegościnna – powoli go odmienia. Wśród surowych wiatrów i szorstkich, lecz życzliwych ludzi, bohater zaczyna przechodzić cichą przemianę wewnętrzną. Stopniowo, niczym statek prostujący kurs po sztormie, Quoyle nabiera pewności siebie i wiary we własną wartość. Przemiana ta dokonuje się niepostrzeżenie, małymi krokami, dając czytelnikowi satysfakcję obserwowania, jak ktoś, kto dotąd krył się w cieniu, powoli znajduje wreszcie dla siebie miejsce. Ogromną rolę odgrywa w tym ciotka Agnis – twardo stąpająca po ziemi kobieta o ciętym języku i niezależnym duchu, która staje się dla Quoyle’a oparciem. Sama Agnis również niesie w sercu blizny; powrót na rodzinną wyspę jest dla niej konfrontacją z dawnymi demonami. Odnawiając stary dom rodzinny i próbując na nowo zadomowić się w ojczyźnie przodków, ciotka stopniowo oswaja własną traumę z przeszłości. Relacja tej dwójki – początkowo niełatwa, pełna milczenia i wzajemnej ostrożności – z czasem przeradza się w głębokie pokrewieństwo dusz. Dzięki obecności Agnis, Quoyle odzyskuje poczucie rodzinnego zakotwiczenia, a i ona odnajduje cel oraz ukojenie, mając u boku bliską osobę.
Na głębszym poziomie Kroniki portowe to opowieść o samotności, odrzuceniu i mozolnym odzyskiwaniu nadziei. Samotność przenika niemal każdą postać – Quoyle przez lata żył przekonany, że nie zasługuje na miłość; Agnis nosiła w sobie długo skrywany ból; mieszkańcy wyspy również doświadczyli tragedii, które zamknęły ich w sobie. Autorka z wyjątkową wnikliwością ukazuje, jak bohaterowie powoli wychodzą z tych skorup – krok po kroku uczą się na nowo ufać i otwierać na innych. Motyw odrzucenia powraca w powieści wielokrotnie: Quoyle był wyśmiewany i niedoceniany przez niemal całe życie, zaznał chłodu nawet ze strony najbliższych. Nowa Fundlandia na początku także traktuje go jak obcego, wystawiając na próbę jego determinację. A jednak stopniowo lody zaczynają pękać – zarówno na skutej lodem zatoce, jak i w sercach bohaterów. Proulx pokazuje, że rodzina może okazać się nie tylko przyczyną cierpienia, lecz również lekarstwem na zadane rany. To, co kiedyś zraniło, dzięki miłości, bliskości i wybaczeniu ma szansę się zabliźnić. Ta uniwersalna prawda o ludzkiej potrzebie akceptacji i przynależności sprawia, że powieść nie traci aktualności – nawet po latach wciąż głęboko porusza i skłania do refleksji.
Ogromną siłą Kronik portowych jest niepowtarzalny styl Annie Proulx. Jej język cechuje się surowością i powściągliwością – autorka unika tanich wzruszeń czy melodramatycznych uniesień. Proulx pisze oszczędnie, nierzadko krótkimi zdaniami, nadając prozie rytm przypominający reportaż lub dziennik pokładowy. Pod tą pozorną prostotą kryje się jednak bogactwo środków stylistycznych. Pisarka mistrzowsko posługuje się metaforą i symbolem, czerpiąc garściami z morskiej scenografii. Wiele rozdziałów otwiera opis węzła żeglarskiego – ten powracający motyw splątanych lin pięknie odzwierciedla losy bohaterów, których życie jest pogmatwane niczym cumy na pokładzie statku. Pogoda i krajobraz stale towarzyszą wewnętrznym przeżyciom postaci: szalejący za oknem sztorm współgra z burzą emocji, lodowy chłód oceanu podkreśla odrętwienie duszy, a pierwsze promienie słońca po długiej zimie niosą nadzieję na odwilż w sercach. Mimo podejmowania trudnych tematów, Proulx nie stroni od humoru – ironicznego, niekiedy czarnego. Wplata go w opowieść choćby poprzez absurdalne notatki prasowe, które Quoyle składa do gazety, czy dosadne żarty ludzi morza. Dzięki temu powieść nabiera lekkości i autentyzmu, nie tracąc przy tym głębi.
Niezwykła jest także atmosfera miejsca, którą udaje się pisarce oddać z przejmującą wiarygodnością. Proza Proulx działa na wyobraźnię i zmysły – czytając Kroniki portowe, niemal czujemy na skórze przenikliwy, słony wiatr znad Atlantyku i widzimy wzburzone fale roztrzaskujące się o postrzępione brzegi Nowej Fundlandii. Lokalny koloryt ożywa na kartach powieści dzięki drobiazgowym szczegółom: gwarze małego portowego miasteczka, starym legendom rybaków, codziennym rytuałom i surowym realiom życia na wyspie. Dialogi mieszkańców pełne są specyficznych powiedzonek, a opisy ich zajęć i zwyczajów składają się na wnikliwy portret społeczności zahartowanej przez surowy nadmorski świat. Autorka ukazuje miejsce tak odległe od naszej codzienności, a zarazem czyni je zrozumiałym i bliskim – emocje bohaterów okazują się uniwersalne i bliskie każdemu z nas.
Najbardziej intrygujące w tej powieści jest przenikanie się realizmu i poetyckości. Proulx udowadnia, że z na pozór prostej historii o zwykłych ludziach można wydobyć ponadczasowe prawdy – wystarczy uważnie wsłuchać się w ich głosy i w szum morza rozbrzmiewający na dalekiej prowincji. Kroniki portowe zachwycają niepowtarzalnym klimatem: utwór jest jednocześnie mocno osadzony w rzeczywistości (pełnej ciężkiej pracy, trudnych warunków i przyziemnych trosk), a przy tym unosi się nieco nad ziemią za sprawą liryzmu opisów oraz subtelnie wplecionych miejscowych legend i anegdot. Echa dawnych opowieści o wrakach, piratach czy rodzinnych klątwach mieszają się tu z codziennością małej społeczności, nadając fabule niemal magiczny rys. Nie da się łatwo zaszufladkować tej książki – to nie tylko powieść obyczajowa czy saga rodzinna, ale też piękna literatura pełna symboliki i zadumy nad naturą ludzkiego losu. Znajdziemy tu także elementy niemal mitologiczne, fragmenty przypominające reportaż z końca świata czy refleksje egzystencjalne, które mogłyby równie dobrze znaleźć się w poezji – wszystko to splata się w formę trudną do jednoznacznego zdefiniowania. W efekcie otrzymujemy dzieło wielowymiarowe, w którym humor sąsiaduje z melancholią, realizm z legendą, a kameralna opowieść o jednym niezaradnym mężczyźnie urasta do uniwersalnej przypowieści o poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi.
Upływ czasu tylko uwydatnia walory tej powieści. Czytana po latach, odkrywa przed nami nowe znaczenia – bo i my, jako czytelnicy, dojrzeliśmy wraz z upływem lat i inaczej odbieramy losy Quoyle’a niż za pierwszym razem. Dla tych, którzy kiedyś już odwiedzili maleńką osadę na Nowej Fundlandii, ponowna lektura będzie niczym spotkanie z dawno niewidzianym przyjacielem: znajomym, a jednak odkrywanym na nowo. Z kolei nowi odbiorcy przekonają się, że mimo upływu dekad i zmian świata Kroniki portowe wcale się nie zestarzały – historia Quoyle’a, choć osadzona w realiach sprzed ery cyfrowej, pozostaje świeża i angażująca, bo opowiada o sprawach bliskich każdemu z nas. Ta książka przypomina, że do przemiany nie trzeba fajerwerków ani rewolucji – czasem wystarczy zmiana scenerii, garść serdeczności i czas, by zaleczyć stare rany. W świecie, w którym na co dzień jesteśmy przebodźcowani, przemęczeni i pogubieni w chaosie informacji, taka historia o cichym wewnętrznym resetowaniu się, o potrzebie zwolnienia i odnalezienia równowagi, wybrzmiewa dziś może jeszcze mocniej niż wtedy, gdy powieść ukazała się po raz pierwszy.
Nie jest to lektura dla każdego – jeśli ktoś szuka w książkach wyłącznie zawrotnej akcji, może poczuć się znużony niespiesznym tempem i refleksyjnym tonem Kronik portowych. Ci jednak, którzy dadzą się porwać tej niespiesznej opowieści, odkryją literaturę najwyższej próby – taką, która uczy wrażliwości na słowo, na człowieka i na otaczającą przestrzeń. Powieść Annie Proulx urzeka autentycznością emocji oraz niepowtarzalną atmosferą miejsca. To cicha, a zarazem głęboko poruszająca historia, która pozostaje z czytelnikiem na długo po odwróceniu ostatniej strony. Warto wrócić do Kronik portowych, bo to książka elegancka w formie, bogata w treść i prawdziwie piękna – jedna z tych opowieści, które rozświetlają mrok codzienności ciepłym blaskiem nadziei.
Fot.: Wydawnictwo Poznańskie