Bez nadzienia – Daren Starr – „Emily w Paryżu”, sezon 2 [recenzja]

Kiedy ponad rok temu oglądałam, a potem także recenzowałam (dowód znajdziecie tutaj) nowy wtedy na Netflixie serial Emily w Paryżu, miałam o nim zdanie – jak tak teraz na to spojrzeć z dystansu – całkiem przychylne. Moja ostateczna ocena nie była może zbyt wysoka, ale też nie karała tej produkcji i nie spisywała jej na straty. Potrafiłam przekopać się przez może lukru, intensywnych kolorów i stereotypów i jakąś tam drobną frajdę z oglądania znaleźć, nawet jeśli była to przyjemność wstydliwa. Teraz, oglądając drugi sezon amerykańskiej produkcji, zastanawiałam się, co też twórcy sobie myśleli, kiedy po wielu słowach krytyki postanowili nakręcić kontynuację przygód Emily w taki sposób, by zabić wszystko to, co było choć minimalnie znośne w serialu, a podkręcić to, co czyniło z niego gumowatego, przedwczorajszego croissanta.

Mam ogromny problem, aby – jak to zazwyczaj robię – poświęcić cały pierwszy akapit na krótkie omówienie fabuły, ponieważ w drugim sezonie Emily w Paryżu właściwie niewiele się wydarzyło. W zasadzie nie bardzo wiem, o czym tak naprawdę ten sezon był. Pojawia się kilka zleceń, którymi Savoir ma się zająć – jak choćby promocja biżuteryjnych Vesp od Diora czy… pory (tak, te warzywa) od lokalnego dostawcy, który nienawidzi ziemniaków. Emily urządza przyjęcie urodzinowe, na którym na jaw wychodzi jej największy sekret, to z kolei stawia pod wielkim znakiem zapytania jej relacje zarówno z Camille, jak i z sąsiadem kucharzem. Współlokatorka Emily, Mindy, zamienia się z babci klozetowej w artystkę śpiewającą w plenerze i zbierającą datki do kapelusza. Szefowa głównej bohaterki, Sylvie, wikła się w romans z o wiele od siebie młodszym fotografem, a na horyzoncie majaczy również przełożona Emily z Chicago, której przyjazd do francuskiej filii zbliża się nieuchronnie. Ach, zapomniałabym! W związku z tym, że Emily postanawia nie zdradzać dłużej przyjaciółki i odmawia romantycznej relacji z Gabrielem, twórcy musieli podsunąć dziewczynie kogoś nowego, bo przecież wiadomo, że młoda kobieta musi z kimś flirtować i romansować, zwłaszcza w mieście zakochanych, a jak! Dlatego na lekcjach francuskiego, na które uczęszcza z marnym skutkiem, Emily poznaje Alfiego, który również jest we Francji jedynie przejazdem podyktowanym swoją pracą.  I tak toczy się ten drugi sezon, będąc w zasadzie opowieścią o niczym, pretekstem do pokazania kolorowych, krzykliwych i często zwyczajnie (w mojej skromnej ocenie) brzydkich strojów, którym nie można jednak odmówić tego, że przykuwają uwagę. Być może ich zadaniem miało być przykrycie niedostatków serialu… No cóż, było blisko, ze względu na ich jaskrawość, jednak i to nie pomogło.

Oglądając dwa pierwsze odcinki drugiego sezonu Emily w Paryżu, czułam ogromne zażenowanie. Czym? W zasadzie wszystkim – zachowaniem bohaterów, dziwnymi reakcjami na to, co się dzieje dookoła nich, sztucznymi dialogami, przerysowaniem, nijakością i tandetą przedstawionego świata. Zdaję sobie sprawę z tego, że serial o Amerykance, która próbuje odnaleźć się w romantycznym Paryżu, nigdy nie miał być ambitną produkcją, lecz nawet do niezobowiązującej rozrywki mu coraz dalej. Po pierwszym epizodzie resztę sezonu obejrzałam w zasadzie tylko z obowiązku – aby napisać ten tekst, podzielić się wrażeniami i nie zostawiać recenzji pierwszego sezonu bez kontynuacji. Podczas sensu jednak męczyłam się, wynudziłam wręcz okropnie i nic nie było mnie w stanie zaintrygować ani przykuć mojej uwagi. Ani romans Sylvie, ani nowy kochanek Emily, ani jej kuriozalna relacja z Camille i Gabrielem. Wątek tej trójki został w ogóle tak poprowadzony, że wywoływał u mnie ciarki żenady i kategoryczne zaprzeczenie, jakoby w prawdziwym życiu coś takiego mogło mieć miejsce. 

Nie potrafię znaleźć w serialu żadnego sensu, żadnego – bardzo popularne ostatnio określenie – mięsa, żadnej faktury, przewodniego smaku. Emily w Paryżu nie ma po prostu żadnego nadzienia. Jak rogalik, w którego się wgryzacie, mając nadzieję na wyraziste w smaku i strukturze wnętrze, ale zaskakuje Was pustka, przez co potrawa robi się jeszcze bardziej mdła. To kolorowa pocztówka, którą ktoś wysłał do Was na szybko, z przyzwoitości, nie trudząc się nawet, by napisać na niej coś poza adresem i zdawkowym „Pozdrowienia z Paryża”. To, co miało jakikolwiek potencjał, zostało z niego wyprane doszczętnie, a tym, co go nie miało od początku, twórcy machają nam (nie wiedzieć czemu z dumą) przed nosem. 

Aktorstwo jest chyba w porządku – „chyba”, bo trudno mi je ocenić, kiedy na plan pierwszy wysuwają się tandetnie lub przerysowanie nakreślone postaci, w dodatku niektóre od pierwszego sezonu nie potrafią sobie znaleźć miejsca, jak chociażby Julien grany przez Samuela Arnolda. Lucas Bravo się w drugim sezonie, w sposób dla mnie niezrozumiały, rozmemłał. Jeśli w pierwszej odsłonie produkcji, zgodnie z zamysłem twórców, była w nim jakaś aura romantyczności, coś seksownego czy po prostu intrygującego, tak w drugim sezonie przypomina raczej znoszone kapcie, które ani już nie grzeją, ani dobrze nie wyglądają, ani nie są wygodne. Albo, posługując się metaforą zgodną z jego profesją – przypomina rozgotowany makaron, po prostu. Lucien Laviscount, który dołączył do obsady, wcielając się w rolę Alfiego, nie miał zbyt wiele do pokazania, bo jego wątek (podobnie jak pozostałe) jest po prostu nudny. Lilly Collins wypada podobnie jak w sezonie pierwszym – dość wiarygodnie wciela się w infantylną, choć dobrą w swoim fachu specjalistkę od marketingu. Jeśli więc mam cokolwiek do zarzucenia aktorom, to raczej wynika to z tego, jak zostały poprowadzone ich postaci przez twórców, a nie przez wzgląd na samą grę, którą nie mogli się szczególnie wykazać.

Emily w Paryżu składa się z wielu wątków, które są porzucane, zanim twórcy doprowadzą je do końca. Kolejne wątki wprowadzane na ich miejsce zdają się równie nieważne lub traktowane po macoszemu. Pamiętacie rosnące w niesamowitym tempie grono followersów Emily na Instagramie, które nie tylko miało pokazać, jak dobra jest w tym, co robi, młoda kobieta, ale także było pewną osią, wokół której kręcił się serial? W drugim sezonie ogranicza się to do zrobieniu kilku zdjęć i wrzucenia ich do sieci. Nic z tego nie wynika, nikt o tym nie mówi. Instagram Emily Cooper w zasadzie nie istnieje. Wątek Mindy, przyjaciółki i współlokatorki Emily jest tak tandetny, jak to tylko możliwe – dziewczyna trafia do zespołu ulicznych grajków, zakochuje się z wzajemnością w jednym z nich, po czym ów ukochany obraża się na nią, gdy dowiaduje się, że jej ojciec jest bogaty. Naprawdę? W dodatku jej problemom poświęcono naprawdę sporo antenowego czasu, w tym na słuchanie miłosnych utworów, co kompletnie nic nie wniosło do serialu.

Jest oczywiście jeszcze wątek Petry – Ukrainki, którą Emily poznaje na lekcjach francuskiego, a która wbrew wszystkim krzywdzącym i wielce szkodliwym stereotypom okazuje się zwykłą złodziejką, która namawia naszą bohaterkę na kradzież w centrum handlowym, wszystko ujmując w dobrą zabawę. Czy ja napisałam: „wbrew”? Ale spokojnie – Cooper stoi oczywiście na straży moralności jako przykładna Amerykanka. Ten aspekt drugiego sezonu jednak został już rozjechany od A do Z nie tylko w polskim Internecie, nie będę się więc na nim dłużej pastwić.

Jeśli chodzi natomiast o pozostałych bohaterów – ich przedstawienie, ewolucję, metamorfozę czy po prostu bycie, jest równie źle. Sama Emily jest przedstawiania w sposób pełen dysonansu, bo z jednej strony twórcy na każdym kroku podkreślają, jaka jest miła, bezproblemowa, unikająca konfliktów i empatyczna. Jak stara się każdemu pomóc i nie wchodzić w paradę, a z drugiej jednak zdaje się nie mieć niemal żadnych skrupułów, krzywdząc i zdradzając swoją nową przyjaciółkę, uprawiając seks z jej partnerem i ukrywając to skrzętnie tak długo, jak się da. Dołóżmy do tego fakt, jak Emily potraktowała Mathieu – w ogóle nie licząc się z jego uczuciami. Na wspomnienie zasługuje także pojawiająca się pod koniec drugiego sezonu szefowa Emily ze Stanów, w którą wcieliła się Kate Walsh. Jeśli porównamy rolę Walsh choćby z serialu Chirurdzy, stwierdzić trzeba, że aktorka świetnie wypadła, jednak nie można powiedzieć tego samego o samej postaci, jaką przyszło jej grać. I nie chodzi nawet o to, że wiecznie coś je (zapewne twórcy chcieli podkreślić gargantuiczny apetyt kobiet w ciąży, jakby stereotypy były motywem przewodnik tej produkcji i żaden bohater nie mógł ich uniknąć) lub zachowuje się mało elegancko, ale o fakt, że zestawiona zostaje z francuską elegancją pod postacią Sylvie, co czyni z Madeline Wheeler prostaczkę pozbawioną dobrego gustu i taktu, ciamkającą i mało oficjalną. Bardzo powierzchownie potraktowany kontrast –  jak zresztą wszystko w tej produkcji. Niestety.

Drugi sezon Emily w Paryżu zmarnował szansę na to, aby ten serial był czymkolwiek poza kolorową, jaskrawą i głupiutką pocztówką. Kicz, banał i stereotypy biją po oczach, a fabularnie nie dzieje się praktycznie nic. Sezon dłuży się niczym kilkusetodcinkowa opera mydlana, z kolejnych wątków nic nie wynika, a widz po finałowym odcinku zostaje właściwie z tym, z czym pozostawiono go na koniec sezonu pierwszego. Emily jako postać nie rozwinęła się ani trochę, podobnie jak inni bohaterowie. Ich relacje są puste i pozbawione głębi. W serialu roi się od głupotek (Emily kradnąca Vespę od Diora, aby pojechać na lekcje francuskiego bez żadnych późniejszych konsekwencji – bez komentarza). Wszystko, co w pierwszym sezonie było znośne (łącznie z samą Emily Cooper), teraz już tylko irytuje. Wszystko, co miało bawić – drażni. Nawet stroje głównej bohaterki, które są tak samo przerysowane, jak niektóre wątki. Oczywiście każdy może się ubierać, jak chce i nic mi do tego, ale w sytuacji, gdy ubiór bohaterki jest istotną częścią serialu, podlega jednak ocenie. I choć na modzie się nie znam w najmniejszym stopniu, to stwierdzam z żalem, że chociaż kreacje Emily mogły być tym, co będzie się dobrze oglądało, niestety w moim przypadku tak się nie stało, a stroje kobiety podkreślały jedynie kiczowatość produkcji. Kiczowatość i krzykliwość, za którą nie kryje się nic więcej. Tak jak w tym pustym rogaliku. Bez nadzienia. Beznadzieja.

Fot.: Netflix

Write a Review

Opublikowane przez

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *