mój synu

Epopeja cierpienia – Wang Xiaoshuai – „Żegnaj, mój synu” [recenzja]

Są takie filmy, które trwają niesamowicie długo, a upływu tego czasu widz w ogóle nie odczuwa. Istnieją takie produkcje, które mają do opowiedzenia swoją historię i po napisach końcowych zostawiają odbiorcę z dziwnym, nieopisanym uczuciem, które najłatwiej porównać do wrażenia, że właśnie ktoś wyrwał nam kawałek duszy. Są takie dzieła, do których najzwyczajniej w świecie trzeba dojrzeć, mieć odpowiedni nastrój i być w pełni świadomym, czego możemy się spodziewać, ponieważ w innym przypadku wyjdziemy z seansu zniesmaczeni i zniechęceni ciężarem opowiadanej przez twórców historii. Wszystko to, co napisałem powyżej, ma zastosowanie w przypadku filmu Żegnaj, mój synu, który dziś ma swoją premierę za sprawą Aurora Films. 

Żegnaj, mój synu – Epopeja cierpienia

Najnowszy, trwający ponad 180 minut obraz Wanga Xiaoshuaia jest niczym chińska epopeja o cierpieniu. Ekranowe wydarzenia przedstawiają przekrój ponad czterdziestu lat z życia Yaojuna i Liyun, pary zakochanych, którzy biorą ślub, doczekali się swojego potomstwa i zmuszeni są opłakiwać śmierć ukochanego syna. Jednak wydarzenia przedstawione w filmie nie są wcale przedstawione w tak chronologicznie uproszczony przeze mnie sposób. Podobnie jak u Hitchcocka – wszystko zaczyna się od tak zwanego trzęsienia ziemi, a w Żegnaj, mój synu tym trzęsieniem jest właśnie zgon. Co ciekawe, nie przyjdzie nam współodczuwać tej śmierci długo, ponieważ bardzo szybko reżyser przenosi nas (i swoich bohaterów) w czasie, pokazując inne zdarzenia z życia Yaojuna i Liyun. 

Cierpienie jednostki, nie narodu

Niezaprzeczalną zaletą filmu jest to, że Wang Xiaoshuai w swojej historii skupia się na emocjach dotyczących jednostki, a nie ogółu. W tym wypadku chodzi o jedno małżeństwo oraz o drugą rodzinę, która związana jest z głównymi bohaterami niejednymi wiązami. To z ich bólu doświadczamy, to z ich perspektywy obserwujemy zmiany w Chińskiej Republice Ludowej, to w ich rzeczywistość wnikamy i chłoniemy każdą, ukazaną z niebywałym pietyzmem oraz chirurgiczną precyzją, sytuację oraz wynikające z nich emocje. Udaje się dzięki temu uniknąć nadmiernego i sztucznego epatowania polityką, zarazem nie wciskając widowni cierpienia milionów. Żegnaj, mój synu z jednej strony pokazuje obraz Chin, ale trzeba wziąć pod uwagę, że jest to spojrzenie przez pryzmat tej konkretnej grupy ludzi. 

Powoli, z wyczuciem tak właśnie ma być

Wang Xiaoshuai postanowił, że postawi na powolne opowiadanie tej historii. Pragnę jednak uspokoić – to nie jest sztuczne przedłużanie, swoista “sztuka dla sztuki”, celem wydłużenia trwania tej produkcji. Kamera towarzyszy bohaterom w najbardziej intymnych chwilach życia, zarówno w tych nielicznych uśmiechach losu, jak i w oceanie zawodu, smutku i przegranych szans, jednak Wang spogląda na nich z wyczuciem, dyskretnie, czasami nawet z dystansu, pozwalając mimo wszystko zachować cząstkową prywatność. Robi to jednak powoli z dbałością o to, żeby nie umknął nam żaden szczegół taki, jak mrugnięcie powieką czy wzruszenie ramion, co miejscami może wywołać dyskomfort psychiczny, ale uważam, że taki właśnie cel przyświecał reżyserowi. 

Żegnaj, mój synu – czas czasem nie leczy ran

Początkowo sądziłem, że przeskoki czasowe wyrządzą tej produkcji więcej szkód, niż pożytku, jednak po obejrzeniu całego filmu nie mogę podtrzymać tego zdania – kunszt reżyserski pozwala chińskiemu artyście na odrzucenie typowego podziału na trzy akty. W Żegnaj, mój synu Wang pozwolił sobie na swobodne operowanie czasem przy jednoczesnym zachowaniu spójności oraz wiarygodności opowiadanej, trwającej kilka dekad historii. Co ciekawe, przeskoki czasowe nie wytrącają widza z rytmu i nie stanowią większego problemu, jeśli tylko uważnie skupiamy się na fabule i obserwujemy to, co na poszczególnych kadrach pokazuje nam kamera. Tym bardziej, że ból nigdy się nie zmienia i twórcy bezlitośnie potrafią złapać nas w emocjonalne sidła, dlatego chusteczki w trakcie seansu będą dobrym pomysłem.  

Nikt tak pięknie nie mówił, że się boi miłości

Żegnaj, mój synu to – tak jak już wspomniałem – epopeja cierpienia. Wang Xiaoshuai stworzył dzieło, które jest jednym z tych najtrudniejszych w odbiorze, ponieważ pozostawia wiele pustych przestrzeni, które wypełnić musimy we własnym zakresie i to tak naprawdę od nas zależy, jak wiele wyniesiemy z tej historii. To film, który albo ktoś pokocha, albo z całego serca znienawidzi. To jedna z tych historii, która przyprawi optymistów o ból głowy, ponieważ Wang kreśli portret życia, które co rusz podkłada człowiekowi kłody pod nogi. Czasem po prostu sprawy tak się mają, że nic nie idzie po naszej myśli, a miłość mimo całego piękna jest źródłem cierpień.

Fot.: Aurora Films 

mój synu

Write a Review

Opublikowane przez

Mateusz Cyra

Redaktor naczelny oraz współzałożyciel portalu Głos Kultury. Twórca artykułów nazywanych "Wielogłos". Prowadzący cykl "Aktualnie na słuchawkach". Wielbiciel kina, który od widowiskowych efektów specjalnych woli spektakularne aktorstwo, a w sztuce filmowej szuka przede wszystkim emocji. Koneser audiobooków. Stan Eminema. Kingowiec. Fan FC Barcelony.  

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *