Klauny to wdzięczny materiał dla horrorów, skoro około 10-15% populacji deklaruje, że cierpi na coulrofobię – strach właśnie przed klaunami. I ostatnio mieliśmy nawet kilka dobrych filmów z tej niszy, jak chociażby Terrifier i kultowy już czarno-biały Art. Nie ukrywam zatem, że zdecydowałem się obejrzeć Frendo, będąc trochę na fali uniesienia dzięki ostatniej części przygód klauna-mima. Oczekiwania? Groteskowy slasher, który zapewni kilka brutalnych scen, kilka makabrycznie zabawnych momentów i nie będzie brał siebie nazbyt poważnie. Efekt? Nie jestem pewien, czy czas spędzony przed ekranem nie był czasem straconym.
Polski widz może nie zdawać sobie z tego od razu sprawy, ale we Frendo pola kukurydzy są niezwykle istotne – to tam wszak dzieje się wiele złego, chociaż skojarzenia z kultowymi Dziećmi kukurydzy są przesadzone, a przynajmniej tak się wydaje na początku. Zamieszania z tytułem jest zresztą więcej, po literacki pierwowzór został w Polsce przetłumaczony dosłownie jako Klaun w polu kukurydzy, zatem nazwanie filmu imieniem klauna może być mało intuicyjne. Ale zostawmy na bok już te techniczne zawiłości. Co z Frendo jest nie tak?
Powiem to od razu – reżyser Eli Craig tak poprowadził swój film, że ostatecznie nie wiadomo, jaką miał wizję, o ile takową w ogóle posiadał. Z każdą kolejną sceną i zmianą ciężkości narracji miałem wrażenie, że w istocie Eli Craig nie do końca miał pomysł, który wariant jest najlepszy. Opowieść zaczyna sennie, powoli przedstawiając bohaterów przyszłego dramatu. Niestety, ale tworzące się relacje między nastolatkami i ich problemy przypominały te z polskich paradokumentów typu Szkoła i ciężko się patrzyło na to, jaką chałupniczą metodą scenariusz popycha nas dalej. Widz oczekuje krwi, sieczki i przede wszystkim klauna, a otrzymuje dramy dzieciaków z małej mieściny.
Frendo nabiera rumieńców, gdy jucha leje się po raz pierwszy, nastolatkowie w końcu utknęli na farmie z polami kukurydzy dookoła, a tytułowy klaun wreszcie wychodzi na światło dzienne. Oczywiście najbardziej widza ciekawi to, czemu ten groteskowy typ chce zabić tych wszystkich młodych ludzi, czym sobie zasłużyli na ten los, czy jest to po prostu kwestia bycia w złym miejscu o złym czasie? Odpowiedź musimy odłożyć na później, bo pojawia się pierwsze zaskoczenie – Frendo nie jest sam. To było zaskakujące, ale też dodało sporej dynamiki filmowi, jednocześnie ładując na ekran więcej fajnych scen, w tym tych już typowo groteskowych, których wyczekiwałem z niecierpliwością. No i moja ulubiona scena z telefonem stacjonarnym – mistrzostwo, shapo baux i ukłony się należą pomysłodawcy tego momentu. Szkoda jednak, że to były ostatnie fajerwerki.
Frendo później skręca bowiem w niebezpiecznie poważne, moralizatorskie wątki, które miałyby poruszyć sumieniem widza. Gdzieś znowu wybrzmiewają echa Dzieci kukurydzy, ale w znacznie gorszym stylu i przede wszystkim ograbia to cały film z klimatu grozy. Czy taki faktycznie był pomysł na zamknięcie tego filmu? Czy taka niezgrabna klamra, która parę razy była sygnalizowana poprzez wskazanie różnic między pokoleniami, to faktycznie dobre zakończenie dla slashera, którego jedynym zadaniem jest nie zrobić z widza totalnego idioty? Ostatnie minuty filmu były dla mnie bardzo rozczarowujące i zniechęciły mnie do zastanawiania się, czy możemy się spodziewać sequela (który pewnie i tak powstanie).
Największą bolączką Frendo jest to, że cierpi na wielki kryzys tożsamości. Z początku powoli (może nawet zbyt wolno) buduje napięcie, kiedy to widz niecierpliwie wyczekuje tego pierwszego pojawienia się klauna, pierwszego brutalnego morderstwa. Gdy już do tego dochodzi, nie jest aż tak widowiskowo jak we wspominanym Terrifierze (podobała mi się jedynie egzekucja z użyciem sztangi i piły do metalu), po czym film nagle dokonuje fikołka w stronę groteskowego slashera, którego nomen omen pewnie większość ludzi oczekiwała. Nie da się jednak nie odnieść wrażenia, że wypadło to dość sztucznie, tak jakby ktoś podczas produkcji w połowie realizacji filmu zorientował się, że przecież miało być też makabrycznie śmiesznie. Gdy już Frendo dochodzi do swojej najlepszej wersji, znowu się zmienia, tym razem na jakiś zbyt poważny i zbyt moralizatorski film, który radykalnie przestał wszystkich bawić. To niezdecydowanie zabiło całą produkcję, a szkoda – momentami było widać, że Frendo może się umościć wśród najchętniej oglądanych horrorach o szalonym klaunie. Zabrakło jednak jasnej wizji i podążania właściwą ścieżką.
Fot.: M2 Films
PS. Na film wybraliśmy się dzięki Cinema City.