giant days

Takie nasze – J. Allison, L. Treiman, M. Sarin – „Giant Days – 2 – Obudźcie mnie, jak będzie po wszystkim” [recenzja]

Co się robi na studiach? Studiuje — odpowiedzą jedni. Imprezuje! — odkrzykną drudzy. Trwoni czas i pieniądze — smętnie skwitują kolejni. Jeszcze inni powiedzą, że uczy się życia, zawiera najważniejsze w swoim życiu znajomości, poznaje miłość życia, cierpi na brak snu i nadmiar stresu. I pewnie wszyscy będą mieli choć trochę racji. Prawda jest taka, że ilu ludzi, tyle prawidłowych (lub prawdopodobnych) odpowiedzi, wszystko bowiem zależy od tego, jak wyglądały nasze czasy studenckie lub jak je sobie wyobrażamy. Imprezy? Oczywiście! Ogrom nauki? Jak najbardziej! Nowi znajomi? A jakże! Poczucie zmarnowanego czasu? Również i tego nie zabraknie. I nieważne, czy studiuje się w swoim rodzinnym mieście i nadal mieszka z rodzicami, czy wyjechało się na drugi koniec kraju i mieszka w akademiku. Choć oczywiście ta ostatnia opcja zwiększa prawdopodobieństwo niemal wszystkich wymienionych powyżej rzeczy. W Giant Days towarzyszymy trzem przyjaciółkom, które poznały się w koledżu i które przeżywają podczas tego szalonego okresu edukacji swoje wzloty i upadki. Drugi tom, Obudźcie mnie, jak będzie po wszystkim, to jeszcze więcej tego, co otrzymaliśmy w tomie pierwszym, a więc więcej: nauki, ironii, stereotypów i przede wszystkim humoru.

Z Esther, Susan i Daisy spotykamy się ponownie w zasadzie tuż po tym, jak pożegnaliśmy się z nimi w tomie pierwszym. Wtedy, jak pamiętamy, studentki szykowały się na bal — i właśnie podczas szukania kreacji na to wydarzenie spotykamy je ponownie. Dziewczyny są w doskonałej formie — Daisy jest wciąż uroczo naiwna,  Esther po gotycku rozmarzona, a Susan cyniczna i naburmuszona. Podczas wspomnianego balu dochodzi do kilku, niezwykle ważnych dla dalszej fabuły, wydarzeń. Susan wciśnięta przez Esther w czerwoną, wieczorową, rozkloszowaną kieckę pójdzie — operując (nomen omen) językiem samych bohaterek — w ślimaka z McGrawem, a więc jeszcze do niedawna jej największym wrogiem; Ed w chwili nieuwagi wyzna Esther miłość, ale ta nie usłyszy (albo może tylko uda, że nie słyszy?), a Daisy będzie próbowała dociec prawdy o swojej orientacji seksualnej i jej ewentualnej płynności. Po balu dziewczyny pożegnają się i każda z nich pojedzie spędzić ferie zimowe i przerwę świąteczną w swoim rodzinnym mieście. Jednak nagła, tajemnicza wiadomość od Susan sprawi, że przyjaciółki spotkają się wcześniej, niż było to planowane, i nie dopiero w akademiku, ale w miejscowości, z której pochodzi Ptolemy. Po co dziewczyna wezwała je tak nagle? I dlaczego nie zjawiła się na miejscu spotkania?

Obudźcie mnie, jak będzie po wszystkim, kontynuuje to, co zostało napoczęte w pierwszym tomie Giant Days zatytułowanym Królowe dramy. Nasze bohaterki wciąż odnajdują się w studenckiej rzeczywistości, wciąż wiele rzeczy je przerasta, ale i wciąż się wspierają i są dla siebie pomocą. Każda z nich ma swoje wady, ale nie brakuje im także zalet, które wybijają się na pierwszy plan. Zabawne jest to, że gdyby spojrzeć na nie z dystansem, nie wiedząc, że się przyjaźnią, w życiu nie połączylibyśmy tych trzech totalnie różnych postaci w jedną paczkę. W paczkę, w której każda ruszy na ratunek tej drugiej — choćby nie wiem co. Ale  także wyśmieje jej nową fryzurę, hobby lub… nową miłość. Takie znajomości chyba właśnie na studiach mają największą rację bytu, prawda?

Drugi tom Giant Days to przede wszystkim niezwykle udane dialogi, cięte riposty (tu głównie króluje — rzecz jasna — Susan), zabawne sytuacje i komiczne w skutkach decyzje dziewczyn. Jest się z czego pośmiać pod nosem podczas lektury, a nawet i parsknąć głośniejszym śmiechem, narażając się na zdziwione spojrzenia. Obudźcie mnie, jak będzie po wszystkim udowadnia, że seria, do której scenariusz napisał John Allison, ma przede wszystkim dostarczyć czytelnikom rozrywki, nie zagłębiając się w niepotrzebne filozoficzne dysputy. Ten komiks nie stawia przed nami trudnych, ważkich pytań, nie szokuje ani pewnie nie zaskakuje, ale odpręża, bawi i pozwala całkowicie wsiąknąć w kolorowy i w miarę beztroski świat bohaterek. Złamane serce, drobne miłostki, przelotne romanse, łatwiejsze i trudniejsze egzaminy, notatki notatek, z których robi się kolejne notatki, ukrywanie swojego szczęścia przed przyjaciółmi. To wszystko może i nie brzmi zbyt poważnie (no, poza tym złamanym sercem — to akurat zawsze jest poważna sprawa, bez względu na to, czy ma się lat 13 czy 50, w dodatku chyba boli zawsze tak samo), ale i nie ma tak brzmieć. To rozrywka w najczystszej formie, w soczysty, kolorowy sposób przypominająca o studenckich czasach w taki sposób, że aż człowiek ma ochotę znów zamieszkać w akademiku i (nie) pójść na wykład.

Graficznie do pewnego momentu nic się nie zmieniło w porównaniu z poprzednim tomem, ale — no właśnie… tylko do pewnego momentu. Od 7 zeszytu bowiem do końca drugiego tomu za rysunki odpowiada nie, jak do tej pory, Lissa Treiman, a Max Sarin. I tę zmianę rysownika widać gołym okiem, już od pierwszego kadru. Czy jednak można zaryzykować stwierdzenie, by była to zmiana na lepsze lub gorsze? Nie sądzę. Najważniejszą kwestią jest natomiast to, czy postaci nadal są rozpoznawalne. I na całe szczęście są. Podstawową różnicą natomiast między stylem Treiman a Sarina jest grubość kreski, która u tej pierwszej jest ciężka, intensywna, charakterna, natomiast styl Sarina charakteryzuje się już o wiele cieńszą, lżejszą kreską, która wnosi nieco świeżości do komiksu i nadaje postaciom bardziej figlarny, a nawet i filuterny ton. Warto jednak podkreślić, że zmiana ta — mimo iż niezaprzeczalnie zauważalna — nie wpływa absolutnie negatywnie na dalszy odbiór komiksu ani nie zaburza nam w żaden sposób lektury. Zwłaszcza że zachowana została spójność, jeśli chodzi o zastosowaną kolorystykę, dzięki czemu plansze nadal są harmonijne — nawet przy zmianie ilustratora.

Obudźcie mnie, jak będzie po wszystkim to jeszcze lepsze Giant Days. Drugi tom udowadnia, że komiksy nie muszą opowiadać: po pierwsze o facetach, po drugie o superbohaterach, po trzecie o wielkich dramatach. Wystarczą trzy młodociane królowe dramy, akademik, trochę seksu i majacząca w tle nauka, by porwać czytelnika, rozbawić go, narobić mu apetytu na więcej i sprawić, by zatęsknił za dawnymi czasami. Esther, Daisy i Susan są zabawne, nieśmiałe, odważne i poważne. Są takie jak my — jesteśmy lub byłyśmy. A ich koledzy, kochankowie, partnerzy, cisi wielbiciele… są tacy jak nasi… koledzy, kochankowie et cetera. W ogóle Giant Days jest takie jak my — trochę poważne i trochę zabawne. Takie prawdziwe i takie… nasze. Swojskie, choć nie polskie.

Fot.: Non Stop Comics


Przeczytaj także:

Recenzja pierwszego tomu Giant Days

giant days

Write a Review

Opublikowane przez

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *