Już drugi rok z rzędu, dokładnie po dwunastu miesiącach od poprzedniego, otwierającego cykl Głos Kultury tekstu, dzielimy się z Wami naszymi odkryciami minionego niedawno roku. Nasi redaktorzy wymieniają w tym artykule tytuły, które były dla nich najbardziej wyjątkowe w minionym roku, a także dorzucili krótką argumentację swojego wyboru. Jako że za nami obfity w bardzo dobre produkcje rok 2016 i niektórym z naszych redaktorów wcale łatwo nie przyszło wybrać tę jedną produkcję, stąd znajdziecie podsumowania bardziej ogólne, skupiające się na twórczości danego artysty bądź nawet jeszcze szersze! Wśród tytułów znajdziecie zarówno gry komputerowe, seriale, komiks, filmy, animację, jak i książki, płyty muzyczne oraz twórczość konkretnego pisarza. Serdecznie zapraszamy do lektury i oczywiście dzielenia się własnymi przemyśleniami na temat kulturalnego odkrycia 2016 roku. Czy któraś z wymienionych przez nas produkcji znalazła się także wśród Waszych odkryć? A może macie kompletnie odmienne zdanie?
Mateusz Cyra: W tym roku nie miałem najmniejszych problemów przy wyborze odkrycia roku. Multiplayerowy FPS od Blizzarda to produkcja, do poziomu której w moim mniemaniu nic w 2016 roku nie było w stanie doskoczyć. Nic też aż tak mnie nie zachwyciło, żeby powalczyć z tą rewelacyjną grą na konsole i PC. Siłą Overwatcha jest skupiona wokół niego społeczność i to właśnie gracze mieli i mają największy wpływ na tak gigantyczny sukces tej produkcji (dla niewtajemniczonych: Overwatch zyskał miano najlepszej gry w 2016 roku i zgarnął szereg znaczących w branży nagród). Każdy, kto miał okazję grać w multiplayerowe FPS-y, wie, na czym rzecz polega, ale dla tych, którzy nie są zbyt zorientowani, przybliżę ogólne zasady. Gracz wciela się w jedną z dwudziestu trzech (na ten moment) postaci i w zależności od trybu gry – dołącza do złożonej z łącznie sześciu osób grupy i walczy z analogicznie złożoną drużyną przeciwną o konkretny cel na danej mapie. Oczywiście trybów gry jest kilka, ale najgorętszy to tak zwany tryb rankingowy, w którym celem jest zdobycie jak najwyższej rangi na tle całej uczestniczącej w rankingach społeczności. Ten tryb zresztą pokazuje wszystkie możliwości gry, bo przeważnie właśnie w nim gracze dają z siebie wszystko, tworząc tak emocjonujące rozgrywki, że nic dziwnego, iż tak wielu „jutuberów” zyskało pokaźne grono subskrybentów właśnie za same gameplaye z tak zwanych rankedów. Nikt jednak nie każe rozgrywać najbardziej elitarnych potyczek w grze i można z powodzeniem świetnie bawić się w trybie szybkiej gry lub w salonie gier, który oferuje jeszcze więcej frajdy z rozgrywek. Niepowtarzalność każdego meczu, spory wybór postaci oraz nieustanne ulepszanie oraz dodawanie nowej zawartości do gry sprawiają, że ten tytuł nie ma prawa się znudzić. Gdzieś w tle jest jeszcze wątek fabularny, który stanowi wartość dodaną do całej gry, a twórcy obiecują stale rozwijać te wątki (być może nawet o tryby fabularne). Do tego Overwatch jest genialnym lekiem na stres. I piekielnie uzależnia! Polecam, ale i ostrzegam – jak wpadniecie w sidła tej gry, prędko się z nich nie wyplączecie ;).
Michał Bębenek: To nie jest dla ciebie – takie słowa otwierają tę niezwykłą książkę. Jednak ja, niezrażony, postanowiłem czytać dalej i była to bardzo dobra decyzja! Dotarcie do ostatniej strony nie było łatwe, ale przyniosło mi ogromną satysfakcję. Dom z liści to powieść złożona z kilku warstw nakładających się na siebie. Johnny Wagabunda, rozrywkowy chłopak, znajduje tajemniczy manuskrypt, autorstwa Zampanò – niedawno zmarłego, niewidomego staruszka. Jego treść to w dużej mierze opis tak zwanej Relacji Navidsona, światowej sławy reportera wojennego, który przedsionek piekła odnajduje nie na żadnym froncie, ale we własnym domu. Otóż, pewnego dnia, w salonie pojawiają się drzwi, za którymi znajduje się korytarz prowadzący w głąb nieprzeniknionej ciemności. Wędrówka w mrok ujawnia, że korytarz jest tylko początkiem gigantycznego (a właściwie nieskończonego) labiryntu, który w żaden racjonalny sposób nie mógł się znaleźć w domu Navidsona. Johnny Wagabuda pogrąża się coraz bardziej w pełnych dygresji zapiskach, a my toniemy razem z nim w ciemności. Dom z liści to także niezwykle oryginalna książka pod względem wizualnym, tekst zmienia się dynamicznie wraz z rozwojem akcji (np. akapity zwężają się razem z korytarzami labiryntu), a niebotycznie wielkie przypisy pogrążają czytelnika w jeszcze większej dezorientacji i chaosie. Lecz przede wszystkim największym atutem Domu z liści jest klimat, który w odpowiednich okolicznościach potrafi naprawdę przerazić i jednocześnie wciągnąć bez reszty. Powieść Danielewskiego to zdecydowanie najbardziej oryginalna i pokręcona książka, jaką miałem okazję czytać, nie tylko w zeszłym roku, ale w ogóle. Moją pełną recenzję możecie znaleźć TUTAJ.
Magdalena Nowińska: Dziadek – demiurg rzeczywistości, wirtuoz rytuałów. Wnuk – omotalny mistycyzmem dnia codziennego, dla którego ten pierwszy stanowi metaforę lokalnej mitologii. I ona – magia ukryta w tajemniczych poczynaniach i przemyśleniach wijących się na kartkach powieści. Powieści inicjacyjnej, o której – o dziwo – nie było wcale głośno na polskim rynku wydawniczym. Podkrzywdzie Andrzeja Muszyńskiego wydane zostało w listopadzie 2015 roku, jednak do mych rąk trafiło na początku 2016 roku. Mimo tego że wspomnienie o tej książce zatarte mogło zostać przez wielość innych godnych pochwał pozycji literackich, z jakimi spędziłam ten rok, żadnej nie udało się wzbudzić we mnie tak silnych emocji. Wszystko za sprawą figlarności języka, jakim posługuje się twórca. Szarżowanie słowem, oplatanie i oczarowywanie nimi czytelnika autor zaczerpnął od najwybitniejszych polskich pisarzy. Czytając jego książkę, nie sposób odciąć się od porównań do Wiesława Myśliwskiego i Eustachego Rylskiego. Zestawienie go z autorem Traktatu o łuskaniu fasoli z jednej strony wydawać może się nieodpowiednie, bowiem Muszyńskiemu daleko do nurtu prozy chłopskiej, jakiej naczelnym reprezentantem jest Myśliwski, jednak z drugiej strony obaj umiłowali sobie snucie na kartach swych powieści magicznych i uniwersalnych opowieści, przywodzących na myśl realizm magiczny. Łączy ich także drobiazgowość w opisywaniu istotnych relacji rodzinnych. Dwukrotny Laureat Literackiej Nagrody Nike w swej debiutanckiej powieści – Nagi sad – szkicuje portret miłości syna i ojca, wyrażanej między słowami, w milczeniu, domysłach i wyobrażeniach. Relatywnie podobna sytuacja ma miejsce w Podkrzywdziu, z tym że relacja ma miejsce między dziadkiem a wnukiem. W obu przypadkach chodzi o powrót do korzeni, o odejście od bezrefleksyjności zakorzeniania, a także o odkrywanie rodzinnego bagażu doświadczeń i czerpania z niego garściami zarówno przez bohaterów, jak i czytelników. Podkrzywdzie uwodzi ludyczną drobiazgowością, zaufaniem wobec ładu i porządku świata oraz wrażliwością autora na piękno życia i człowieka. To także powieść składająca hołd słowu – de facto Muszyński jest także poetą – stąd zestawienie młodego literata z Eustachym Rylskim. Muszyński odnajduje w mistycyzmie korzenie i ocala przeszłość od zapomnienia. Stara się tchnąć życie w powolne umieranie i odchodzenie. Nie pozwala, by wraz z utratą przodków utracona została tożsamość i tradycja, a swymi fantazmatycznymi opisami zachęca do ciekawości wobec czasu przeszłego, przeszłości przodków i ich tajemnic. Oby nienasycenie autora wykluło z jego trzewi kolejną inspirującą pozycję. Nieważne czy powieść, czy tomik poezji, czy opowiadania – ważne by było niebłahe, a zachwycające, jak dotąd. Liczę na to.
Przemek Kowalski: Większość moich redakcyjnych koleżanek i kolegów wymieni zapewne tylko jeden tytuł danej książki, gry, filmu, płyty czy serialu. Ja zmuszony jestem trochę poszerzyć kategorię, ponieważ od kiedy w maju ubiegłego roku sięgnąłem po pierwszą w życiu powieść autorstwa Johna Irvinga (był nią Hotel New Hampshire), całkowicie zaburzona została hierarchia na liście moich ulubionych pisarzy. Urodzony w Exeter Irving to laureat Oscara (za scenariusz) oraz przede wszystkim autor kilkunastu (przeważnie ekranizowanych w późniejszym czasie) powieści, które przysporzyły mu miliony fanów na całym świecie. Na chwilę obecną, po zapoznaniu się z czterema dziełami Amerykanina (wspomnianym Hotelem…, Modlitwą za Owena, Regulaminem tłoczni win oraz Jednoroczną wdową), sam – najdelikatniej mówiąc – zaliczam się do grona wielbicieli talentu popularnego twórcy. Nie będę się w tym momencie oczywiście rozdrabniał i streszczał każdej z wymienionych przed chwilą lektur, wypada jednak skrobnąć parę słów o samym autorze. Zacznę może od „wad”, czyli tego co sceptycy zarzucają Irvingowi, a mianowicie powtarzalności. Z jednej strony powiedzmy, że można taki zarzut jakoś tam zrozumieć, a to dlatego, że często przewijają się w różnych powieściach Irvinga podobne motywy. Jest tak chociażby z wojną (oczywiście nie zawsze tą samą), podróżowaniem po Europie (co akurat zrozumiałe o tyle, że pisarz sam wiele lat spędził na Starym Kontynencie), niedźwiedziami. No i prawda jest też taka, że każda (przynajmniej z tych, które przeczytałem) jest dość kontrowersyjną, rozciągniętą na kilka dekad historią rodzinną. Czy rzeczywiście są to wady? Według mnie, w żadnym wypadku! Zwłaszcza jeśli ta „powtarzalność” jest tak genialna! Co z tego, że w którymś momencie przewinie się wątek wojny w Wietnamie czy jednej z wojen światowych? Jak na mój gust twórczość Johna Irvinga ociera się o ideał. Podczas każdej lektury zdarzają się fragmenty, gdy łzy wzbierają w oczach, by po chwili czytelnik pękał ze śmiechu. Każda z powieści jest dokładnie przemyślana, w każdej poznajemy bohaterów, z którymi możemy się utożsamiać i kibicować im. Co jednak najważniejsze – nie są to książki o niczym, to naprawdę mądre, trafiające w punkt i świetnie opowiedziane historie. Osobiście uważam, że tak właśnie powinno pisać się książki, dlatego cieszę się, że wreszcie sięgnąłem po prozę Amerykanina. Jak to mówią: Lepiej późno niż wcale.
Małgosia Kilijanek: Na Córki Dancingu czekałam od pierwszego ujrzenia zapowiadającego je zwiastuna. Spodziewałam się po nim lekkiego musicalu, zgodnie z podawanym gatunkiem – Preis zaśpiewa, Gierszał zagra, mają wystąpić syreny, więc pewnie oczarują dźwiękiem, a klimat okaże się prawdopodobnie podobnym do tego z Disco Polo w reżyserii Macieja Bochniaka. Chyba nigdy nie wyszłam z kina w takim szoku, jak po seansie Córek Dancingu, a jednocześnie pod wrażeniem. To co zobaczyłam, miało z tym zwiastunem niewiele wspólnego… Została konsternacja. Co o tym filmie sądzić? Pomieszanie musicalu z horrorem i romansem, mieszanka niepowtarzalna i zdumiewająca.
Warszawa, PRL, dancingi. Czar neonów, taneczne brzmienia, nadmiar błyskotek. Wyłowione z Wisły dwie syreny trafiają do klubu, w którym dancingi się odbywają i mają stanowić atrakcję wieczoru. Syreni śpiew czaruje. Gdy są suche – mają nogi, zmoczone – posiadają ogon. Sam początek intryguje, ponieważ ma się ochotę poznać zasady funkcjonowania tych dziwnych stworzeń w ludzkim świecie. W dodatku zostają one wcielone do zespołu Figi i Daktyle, grającego w klubie. Potrzebują także pożywienia, a doskonale radzą sobie z zabijaniem ludzi i jedzeniem ich serc. Dzięki temu widzowie są świadkami pewnej zbrodni i tropienia przestępcy. Poszukiwań z jednej strony oczywistych, z drugiej wyjątkowo mrocznych. Pojawia się wątek miłosny – jedna z syren zakochuje się w basiście i to dla niego chce zamienić się w kobietę. Czy to pomysł abstrakcyjny? Nie w Córkach Dancingu. Proces ten zostaje przeprowadzony: dwa stoły operacyjne, kobieta i syrena, odcinanie nóg kobiecie, a syrenie ogona. Krwawe plamy. „Najzwyklejszy” przeszczep – zamienienie dolnych części ciała obu osobniczkom i przyszycie nicią…
Główna konwencja, czyli musical, prezentuje przyjemną i ciekawą muzyczną paletę. Śpiewem zachwycają aktorki, Kinga Preis na muzycznej scenie radzi sobie znakomicie (szczególnie w utworze Donny Summer I feel love). Bardzo ciekawą interpretację zyskał utwór Andrzeja Zauchy Byłaś serca biciem, a za soundtrack odpowiedzialne są siostry Wrońskie. Do stworzenia świata pełnego kolorów przyczyniły się w dużej mierze niesamowite charakteryzacje bohaterów. Bardzo dobra gra aktorska, odwaga debiutującej reżyserki i brak schlebiania gustom publiki to podstawowe cechy Córek Dancingu. Ostatecznie uznaję film Smoczyńskiej za horror z domieszką musicalu i romansu, nie odwrotnie. Trzyma w napięciu do końca, nieco ekscentryczny i budzący sprzeczne odczucia w czasie seansu, ale warty obejrzenia. Był dla mnie z pewnością największym odkryciem i zaskoczeniem filmowym roku 2016.
Jakub Pożarowszczyk: Podobno na Głosie Kultury piszę o muzyce i pasowałoby, abym zamieścił tutaj jakieś muzyczne odkrycie. Dla mnie logiczną kwestią jest zawężenie wyboru do debiutantów, a w minionym roku trochę takich płyt przeszło przez moje ręce i łamy Głosu Kultury. I mam pewien problem. A nawet dwa. Pierwszy jest taki, że mam jeszcze kilkadziesiąt debiutów do odsłuchania, a prawdziwą wartość dzieła, szczególnie muzycznego, poznaje się po tym, że się do niego wraca po latach. Drugi problem jest taki, że nie lubię takich podsumowań. Po prostu. Niestety mamy styczeń, a naczelni stoją z batem nade mną [co racja, to racja – przyp. redakcji], więc trzeba coś wybrać. Moim wyborem jest debiut post-rockowej formacji Fobia Inc., czyli krążek Astral Seasons. Dlaczego właśnie ta płyta? Ano dlatego, iż wydaje mi się, że zespołowi Tides From Nebula dopiero teraz urosła na krajowym podwórku poważna konkurencja. I mam na myśli względy czysto artystyczne, bo odnoszę wrażenie, że ta płyta trochę przeszła bez echa u nas, a szkoda… Często wracam po prostu do tego krążka, lubię go, ale czuję, że za pół roku jednak moim odkryciem 2016 roku będzie coś innego…
Patryk Wolski: Nie pamiętam, aby w ciągu ostatnich – a niech mnie! – kilku lat coś tak mocno mnie wciągnęło i mile zaskoczyło jak Black Mirror (po naszemu po prostu Czarne lustro). Wszystko zaczęło się oczywiście od odkrycia Netflixa i niesamowitego olśnienia, że seriali produkuje się więcej, niż sobie wyobrażałem. Black Mirror to jedna z produkcji, która jakimś cudem ciągle mi umykała. Nie czytałem żadnej recenzji, nie oglądałem żadnego zwiastuna, no po prostu nic. I nagle, któregoś wieczoru, odpaliłem pierwszy odcinek. A później kolejny. I kolejny, aż doszedłem do szóstego odcinka trzeciego sezonu i zapłakałem rzewnie, że więcej już nie ma. Żeby nie było – oglądałem w tym roku już dobre seriale, ale były to produkcje typowo rozrywkowe, jak chociażby głośne Stranger Things. Black Mirror zmusza jednak do myślenia. Każdy odcinek, będący odrębną historią, porusza społeczne i moralne dylematy, które towarzyszą nam we współczesnym świecie, ale przede wszystkim mogą stanowić realny problem w przyszłości. Odcinek Cała Twoja historia to wspaniała i przerażająca wizja, w której ludzie dzięki zaaplikowanym implantom mogą jeszcze raz zobaczyć przeszłość, którą zarejestrowali własnymi oczami. Biały niedźwiedź to paraliżujący thriller o zaskakującym twiście, który obejrzałbym z rozkoszą jeszcze raz, jeśli straciłbym nagle pamięć. A San Junipero… to chyba najwspanialsze sześćdziesięciominutowe dzieło małego ekranu, które przyszło mi obejrzeć. Najczęstszym przewijającym się motywem jest zagubienie się człowieka wśród nowych technologii i mimo szczerej chęci ułatwieniu sobie dzięki temu życia, często wymyka się to nam spod kontroli. Czasami dochodzi też do nieodwracalnych wypaczeń, które przerażają prawdopodobieństwem zaistnienia (jak chociażby to, że o naszym statusie społecznym może decydować popularność w sieci). Charlie Brooker z automatu stał się dla mnie geniuszem i z czujnością będę wypatrywał jego kolejnych projektów. Wielogłos na temat tego serialu znajdziecie TUTAJ
Paulina Leszczyńska: Ostatnimi czasy przemysł filmowy przepełniany jest kolejnymi, powielającymi powszechnie znane schematy animacjami. Można odnieść wrażenie, iż twórcy jedynie zmieniają bohaterów i ich otoczenie, licząc, że widzowie nie zauważą wciąż powtarzających się rozwiązań. W związku z tym, moje oczekiwania wobec Zwierzogrodu były naprawdę niskie. Szybko jednak odkryłam, że przecenianie tej produkcji było wielkim błędem… Perypetie króliczej policjantki i przebiegłego lisiego oszusta wciągają od pierwszej sekundy. Wyrafinowany humor i genialne odniesienia do popkultury spełnią oczekiwania nie tylko młodszych, ale i obeznanych w filmowym świecie, starszych widzów. Zwierzogród to rozrywka dla osób w każdym wieku. Skomplikowana intryga, inteligentne poczucie humoru i dyskretnie przemycony morał czynią z animacji Howarda i Moore’a dzieło ponadprzeciętne. Odnieść można wrażenie, że każda scena filmu była wcześniej dokładnie zaplanowana. W fabule brakuje przypadkowości i chaosu – wszystko przeprowadzone jest bezbłędnie. Gdyby komuś nie wystarczył oryginalny scenariusz, twórcy ukryli w rękawie kilka asów. Całość zwieńczona została wprost genialnie napisanymi postaciami. Zabawny leniwiec Flash czy kreci Ojciec Chrzestny wprost rewelacyjnie uzupełniają sylwetki zadziornej Judy Hopps i bezczelnego Nicka Wilde’a. Zwierzogród to thriller, komedia, romans i sensacja w przyjacielskim, familijnym wydaniu. Rzadko zdarza się, by jakaś pozycja tak doskonale wpasowywała się w każdą kategorię wiekową. Animacja ta szanuje zarówno widzów dojrzałych, jak i tych początkujących, którzy nie zatonęli jeszcze w filmowym świecie. Zwierzogród to pozycja, do której bardzo chętnie wracam. Jest to też najlepszy film, jaki obejrzałam w ubiegłym roku. Zwierzogród to moim zdaniem, bezkonkurencyjnie „Odkrycie Roku 2016”. Wielogłos, w którym dwoje redaktorów Głosu Kultury również wychwala tę animację, znajdziecie TUTAJ.
Krzysztof Lewandowski: Przed 2016 rokiem raczej nie byłem pozytywnie nastawiony do polskich seriali i filmów. Oczywiście wiedziałem, że zdarzają się wyjątki, które warto zobaczyć, ale nigdy nie byłem nimi zainteresowany. Tymczasem obejrzałem do ostatniego odcinka Artystów i Belfra. Ci pierwsi opowiadają o działalności teatru – mamy tajemniczy klimat, mieszanie kultury z polityką, nawiązania do naszej rzeczywistości, niejednoznaczne postaci i bardzo ciekawą fabułę. Kryminał z Maciejem Stuhrem nie posiadał porywającej fabuły, widać było pewne schematy, ale dzięki świetnym charakterom i małomiasteczkowej atmosferze serial oglądało się całkiem przyjemne. Bawiłem się doskonale też przy Planecie Singli. Wydawało mi się, że nie przepadam za filmami romantycznymi, lecz tutaj ważną rolę odgrywa również sarkastyczny humor, zakręcona, w jednym momencie zaskakująca, historia i pozytywny nastrój. Pitbull: Nowe porządki także nie był taki zły, jak się spodziewałem – w sumie to nawet niektóre sceny poruszyły mnie emocjonalnie, a humor… Racja, jest wulgarny, prosty, momentami żenujący, zupełnie rozumiem jego krytykę, jednak momentami bywa skuteczny. Wreszcie dochodzimy do Wołynia, który przedstawił wstrząsające losy bohaterów, nawołując w ten sposób do nieulegania destrukcyjnej nienawiści (o filmie więcej pisałem TUTAJ). Nie miałem jeszcze okazji oglądać Ostatniej rodziny, ale zebrała wysokie oceny (Małgosia również dobrze oceniła tę produkcję). Ubiegły rok był więc bardzo udany dla polskich produkcji.
Martyna Michalska: Do pewnego momentu zespół Twenty One Pilots kojarzyłam bardziej z nazwy niż konkretnych utworów. Aż do momentu wydania płyty Blurryface. Na początku włączając płytę, przeskakiwałam od razu do drugiego kawałka, promującego krążek Stressed Out. Później zapętlałam następne, mając czasowe zajawki na kolejno Lane Boy, Ride, Polarize, Message Man, aż w końcu słuchałam całego albumu, od początku do końca. I to było to. Zespół ujął mnie oryginalnym brzmieniem, świetną mieszanką gatunków, niezwykle szczerymi i dojrzałymi tekstami trafiającymi w samo sedno, oferując wszystko, czego szukam w muzyce. Przez pewien czas album duetu Tyler Joseph i Josh Dun towarzyszył mi non stop, praktycznie nie słuchałam niczego innego. A słowa Used to play pretend give each other different names, we would build the rocket ship and then we fly it far away, used to dream of outer space but now we’re laughing at the face saying: wake up you need to make money utknęły mi w głowie tak mocno, że mogę śmiało uznać je za hymn mojego pokolenia – osób przed trzydziestką, którym na każdym kroku wmawiane jest, że mają pracować, robić karierę i piąć się po kolejnych szczeblach awansu. Że to wszystko zapewni komfort i spokój, a tak naprawdę wpędza w coraz większą frustrację i wywołuje tęsknotę za beztroskim czasem dzieciństwa. Dla mnie w punkt.
Mateusz Norek: Tak, tak, będzie mowa o grze, której niedawno stuknęło 12 (słownie – dwanaście!) lat na karku. Taki wiek to w świecie komputerowej rozrywki eony, dlatego to, że Blizzard nadal potrafi zachęcić graczy do powrotu na leciwe ziemie Azeroth, musi budzić podziw. Legion jest już szóstym dodatkiem do World of Warcraft, poprzedni – Warlords of Draenor – mimo ogromnego potencjału, zwłaszcza dla lubiących pierwsze, klasyczne gry z serii Warcraft – okazał się koniec końców niezbyt udany i końcowe starcie z Archimondem oraz zakończenie historii trudno było nazwać satysfakcjonującymi. Przede wszystkim jednak nie udało się zatrzymać Gul’dana, który ucieka z Draenoru do współczesnego nam Azeroth i sprowadza do tego świata Płonący Legion – niezliczone zastępy demonów i jedno z największy zagrożeń w świecie Warcrafta.
Dla mnie największą nowością jest to, że tak naprawdę pierwszy raz ma znaczenie, którą z klas gramy – każda posiada teraz własny class hall, osobne zadania składające się na klasową kampanię, oddzielnych towarzyszy (którzy podobnie jak w Draenorze, choć na mniejszą skalę, wykonują dla nas intratne zadania) i kilka oddzielnych broni zwanych artefaktami, w zależności od wybranej specjalizacji. Te artefakty są kolejną nowością w Legionie – nie zdobywamy już broni w dungeonach czy raidach, zamiast tego dostajemy nasz artefakt już na początku kampanii i za pomocą specjalnych punktów, które uzyskujemy za niemal wszystkie aktywności w grze, zarówno te pve, jak i pvp, rozwijamy jego moc, odblokowując kolejne pasywne ulepszenia na wzór swoistego drzewka talentów.
Oprócz tych nowości dostajemy, jak co dodatek, nowe lokacje i instancje. Nowe tereny to Broken Isle podzielone na pięć głównych krain, rozległych i różnorodnych, na czele z Suramarem, gdzie mieści się miasto o tej samej nazwie. Mimo że nigdy nie byłem fanem historii elfów, rozmach, z jakim twórcy przenieśli do gry Suramar City, jest imponujący. Duże, otoczone magiczną kopułą miasto tętni życiem i czuć w nim partyzancką walkę rozgrywającą się na ulicach – wykonując w nim misję, działamy w przebraniu, starając się unikać starć z patrolującymi dzielnice oddziałami Płonącego Legionu. Dzięki skalowaniu poziomu przeciwników i tzw. world questom cały czas zadania wykonujemy na całej nowej wyspie, co również jest świetnym i nowym rozwiązaniem. Nowe dungeony zostały, oprócz trzech podstawowych poziomów trudności, wzbogacone dodatkowym trybem mythic plus, który dodaje dodatkowe, losowane w każdym tygodniu utrudnienia i nakłada limit czasowy w zamian za możliwość uzyskania coraz lepszych łupów w zależności od poziomu wyzwania. Raidy to jak na razie dłuższy, choć taki sobie Emerald Nightmare i wprowadzony z patchem krótki, ale bardzo ciekawy i wymagający Trial of Valor, a już w następnym tygodniu zadebiutuje genialnie się zapowiadający i wyjaśniający dalsze losy fabuły dodatek Nighthold. Niech wiśnienką na torcie będzie również całkowicie nowa klasa postaci, jaką jest demon hunter, co oznacza również, że powraca jedna z najbardziej ikonicznych i tragicznych postaci świata Warcrafta – Illidan Stormrage. Ja pozostaję wierny swojemu wojownikowi, ale grałem we wprowadzenie do kampanii Illidari (jak nazywał swoich łowców Illidan) i jest to jedna z najbardziej klimatycznych rzeczy, jakich doświadczyłem w World of Warcraft, szczególnie kiedy pojawia się animowany film, będący wspomnieniem powstania tej frakcji.
Wspomniałem jednak tak naprawdę tylko o niewielu elementach nowego dodatku, bo nowości jest naprawdę sporo i World of Warcraft, mimo przestarzałej w wielu aspektach mechaniki i specyficznego typu rozgrywki, który wielu odstraszy, naprawdę może się podobać – zwłaszcza gdy gra się z grupą zgranych ludzi (pozdrowienia dla gildii Hypnosis!). Niełatwo również już teraz ocenić cały dodatek, ponieważ na niego składają się wypuszczane co jakiś czas nowe zawartości – póki co, po ponad czterech miesiącach od premiery Legionu, wygląda to naprawdę dobrze i w Azeroth nie sposób się nudzić.
Sylwia Sekret: Przychodzi mi zamykać nasze roczne podsumowanie o odkryciach i może to i dobrze, że wypowiadam się na samym końcu, ponieważ dzieło, o którym chcę Wam powiedzieć, nie traktuje o niczym łatwym. Maus, który ukazał się niedawno nakładem Wydawnictwa Komiksowego w formie zbiorczego wydania, jest dla mnie ogromnym odkryciem, mimo że – mam nadzieję, że mnie to nie zdyskwalifikuje – jestem dopiero w połowie lektury. Niestety, jak wspomniał Kuba, naczelni stoją nad nami z batem [co racja, to racja – przyp. red.], a nie chciałam na siłę szukać czegoś innego, tym bardziej że nie mam wątpliwości, iż po skończonej lekturze moja ocena tylko wzrośnie. Oczywiście było sporo dzieł, które w 2016 roku okazały się przewyższać moje oczekiwania – jak chociażby Codzienna walka (o której pisałam TUTAJ), która była sporą konkurencją dla dzieła Spiegelmana, by umieścić ją w tej kategorii. Ale przecież już sam fakt, że Maus jest uznawany za najważnejszy komiks w historii i to tak naprawdę właśnie to dzieło otworzyło innym komiksom drogę do tej części świata literatury, w której traktowane są z taką samą powagą, jak powieści, wystarczył, by przekonać mnie o słuszności mojego wyboru. Maus. Opowieść ocalałego po raz pierwszy został wydany (jego pierwsza część) kilkadziesiąt lat temu i mogę się tylko wstydzić, że nie słyszałam o nim wcześniej. Z drugiej strony, jeszcze kilka lat temu, gdyby ktoś powiedział mi, że będę z zapałem, zachłannie i z wypiekami na twarzy zaczytywała się w kolejnych komiksach – pewnie bym go wyśmiała. Wstyd jednak zostaje, tym bardziej że głównym bohaterem tej historii jest Władek Spiegelman, syn autora, chłopak z Częstochowy – a węc z miasta, w którym mieszkam całe życie. Ten komiks jest niesamowity zarówno ze względu na historię, jaką opowiada – historię mężczyzny ocalałego z Holocaustu, który jednak stracił tak wielu bliskich i tak wiele to przeżycie mu odebrało – ale również przez wzgląd na formę. Komisk jest czarno-biały, a rysunki nie są artystycznym dziełem na najwyższym poziomie. A jednak sam koncept powala na łopatki. Już sam fakt uwiecznienia tak dramatycznej historii w formie komisku jest sporym wyczynem (przez co z początku był krytykowany). Do tego dochodzi fakt, że Art Spiegelman postanowił symboliczie wcielić postaci w konkretne zwierzęta. I tak: Żydzi są ukazani jako myszy, Niemcy jako koty, Polacy jako świnie, a to jeszcze nie koniec „zezwierzęcenia” narodów. Choć opowieść jest wstrząsająca, to nie brakuje w niej sporej dawki humoru i tak naprawdę jest opowieścią w opowieści. Na kolejnych kadrach widzimy bowiem samego autora, który spisuje wspomnienia ojca, a dopiero za ich sprawą przenosimy się w czasy II wojny światowej. Więcej o tym komiksie napiszę z pewnością w recenzji, która niebawem ukaże się na Głosie Kultury. Na koniec dodam jeszcze tylko, że Maus w 1992 roku zdobył Nagrodę Pulitzera. Ten komiks trzeba przeczytać, bez dwóch zdań. Cieszę się, że w 2001 roku, choć tak późno, w końcu ukazał się on w Polsce, i że w 2016 roku Wydawnictwo Komiksowe wznowiło jego wydanie, w dodatku w tak pięknej oprawie. Jeśli jakiś komiks miałby być lekturą obowiązową w szkole, to właśnie ten – bezwzględnie.
Fot.: Blizzard Entertainment, Wydawnictwo MAG, Wydawnictwo Literackie, Prószyński i S-ka, Kino Świat, Green Lung Records, Netflix, Disney, Canal + Polska, Serenity West Recording, Wydawnictwo Komiksowe