Rok 2017 od kilkunastu dni za nami. Był więc czas przemyśleć, co w tym minionym roku najbardziej nas oczarowało, co zapadło najbardziej w pamięć, czym się zachwycaliśmy, ale także… co uważamy, za największe rozczarowanie. Dziś jednak skupimy się na tych pozytywnych aspektach 12 miesięcy, które już za nami – o tych negatywnych porozmawiamy niebawem. Tymczasem nasi redaktorzy poniżej dzielą się ze sobą nawzajem, a także z Wami, Drodzy Czytelnicy, tytułami (wśród wyróżnionych znalazło się również jedno urządzenie), które zasłużyły według nich na miano Odkrycia 2017. Podczas lektury zostaną Wam przedstawione filmy, seriale, książki, musical, gra, płyty muzyczne. Każdy dorzuca coś od siebie, w dodatku nie wszystkim udało się spośród nominowanych wyłonić wyłącznie jeden tytuł. Czy są wśród niżej wymienonych jakieś zaskoczenia? Być może nasze wybory pokrywają się z Waszymi lub wręcz przeciwnie? Tradycyjnie, tak jak i rok temu, zapraszamy do lektury Głosu Kultury – sprawdźcie, które kulturalne nowinki z 2017 roku pozostawiły w nas największe ślady. A już niedługo trochę jadu i smutku związanego z Rozczarowaniami!
Mateusz Cyra
To był dla mnie dobry i obfity rok, jeśli chodzi o odkrycia i dzieła popkultury, które trafiły w mój gust. Dlatego też miałem niebywały problem, żeby ograniczyć wybór do jednej produkcji, podczas gdy z miejsca jestem w stanie wymienić trzy. Po głębszej analizie, rozważeniu wszelkich “za” i “przeciw”, wybór pada na film Andresa Muschietti – To. Jestem w tym wąskim gronie fanów Stephena Kinga, którzy do tej pory nie mieli okazji przeczytać genialnej powieści Króla Grozy, ale mimo to postanowiłem zaryzykować i obejrzeć głośną ekranizację. I swojego wyboru kompletnie nie żałuję, ponieważ to, co obejrzałem, wbiło mnie w fotel, spowodowało we mnie opad szczęki i spełniło jedno, arcyważne dla mnie zadanie – na nowo pobudziło gdzieś i kiedyś mocno uśpione uwielbienie do twórczości pisarza z Maine. Kiedyś byłem cholernie zaangażowanym fanem, a moja sympatia do autora wykraczała poza czytanie książek i oglądanie ekranizacji jego dzieł. Po latach gdzieś się to rozmyło, moje zainteresowanie znacząco osłabło, a mnie nawet niespecjalnie chciało się sięgać po nowe dzieła Króla. Muschietti doskonale czuje Kinga i przerzucił to poczucie do swojego filmu, dając nam naprawdę mocny i dość nietypowy horror, w którym najbardziej istotnym elementem jest jednak Klub Frajerów i łącząca ich relacja. Magia Kinga spłynęła na mnie z ekranu i – co tu dużo mówić – zauroczyłem się na nowo. Od razu wróciłem do kilku ulubionych opowiadań, zacząłem na nowo zagłębiać się w wywiady z pisarzem, nadrobiłem kilka produkcji telewizyjnych oraz kinowych i przede wszystkim – czytam Kinga z przyjemnością. Doskonale wiem, że filmowe To nie zasługuje na najwyższą ocenę, ale mam to w nosie i z dumą wystawiam właśnie taką notę, bo przedstawiona historia ma dla mnie wartość wykraczającą poza film sam w sobie. Ten zresztą osobiście uważam za jeden z lepszych horrorów. I wiem, że najwięksi puryści mogą teraz parskać śmiechem – dla mnie jednak wyznacznikiem dobrego filmu grozy jest to, czy podczas seansu faktycznie odczuwałem strach, a oglądając wyczyny fenomenalnego, piekielnie charyzmatycznego Billa Skarsgårda w roli Pennywise’a, trząsłem portkami jak dziecko schodzące samotnie do ciemnej piwnicy. Czekam na część drugą, a w międzyczasie upchnąłem To na szczyt książek, które muszę przeczytać w najbliższym czasie.
Sylwia Sekret
Rok 2017 obfitował w naprawdę wiele świetnych tytułów i w związku z tym miałam ogromny problem, jeśli chodzi o wybór tego, który powinnam tutaj umieścić. Piszemy o odkryciach, tak jak zresztą w zeszłym roku, ale prawda jest taka, że każdy z nas wybiera po prostu jakiś tytuł z kręgu kultury, który uważa za najlepszy, za najbardziej być może emocjonalny, za towarzyszący mu długo i intensywnie lub po prostu sprawiający największą frajdę. W moim przypadku słowo “odkrycie” może nie pasuje tu w stu procentach, ale jeśli chodzi o miniony rok i związane z nim emocje, jakich dostarczała kultura, to produkcja, o której zaraz opowiem, pasuje idealnie. Najpierw chciałabym jeszcze wymienić jednak kilka tytułów, nad którymi poważnie się zastanawiałam i do ostatniej chwili wahałam – który z nich umieścić w niniejszym zestawieniu. Całkiem niedawno, wraz z końcem 2017 roku, do kin trafiła niezwykle piękna, ważna i wzruszająca animacja od Pixara, a mianowicie Coco – jeszcze żadna bajka nie wzruszyła mnie tak głęboko i nie wywołała tak intensywnych uczuć, dlatego czuję się w obowiązku przynajmniej o niej wspomnieć (Wielogłos o tym tytule znajdziecie tutaj). Nie mogę w kilku zdaniach nie wspomnieć także o albumie muzycznym, który kręci się w moim odtwarzaczu już naprawdę długo. Peweksówka Jacka Stęszewskiego, którą recenzowałam tutaj (a o której przeczytacie również w artykule o dowodach na to, że polska muzyka ma się dobrze), miała swoją premierę 10 lutego 2017 roku – specjalnie musiałam sprawdzić, żeby się upewnić – tak, mija niemal rok, bez jednego miesiąca, a ten album wciąż mi się nie znudził i potrafię słuchać go dzień po dniu. Za sprawą Wydawnictwa Timof ukazał się komiks Niewidzialne echa, opowiadający o żałobie i próbie pogodzenia się ze stratą, który pozwolił mi odkryć twórczość Tony’ego Sandovala. W 2017 roku miał również premierę serial Atypowy (nasz Wielogłos tutaj), który wyróżnia się na tle wielu innych produkcji i również zasługuje na wyszczególnienie. I wreszcie premierę miała ekranizacja mojej ukochanej powieści, czyli To, Stephena Kinga, która spełniła niemal wszystkie moje oczekiwania, a o której wspomniał już wyżej Mateusz (na naszym portalu możecie przeczytać recenzję Przemka – o, tutaj). Te wszystkie tytuły warto poznać i musiałam o nich wspomnieć. A jednak “laureatem” tego mojego zestawienia, zostaje serial 13 powodów – dlaczego? Z bardzo wielu powodów, o których nie jestem w stanie tu napisać, bo trwałoby to za długo i zajęłoby zbyt wiele miejsca. Powieść Jaya Ashera, na podstawie której serial powstał, czytałam dwa razy, przy czym za pierwszym razem nikt jeszcze nie słyszał o ekranizacji, a sama książka w Polsce przeszła raczej bez echa. Bałam się tej ekranizacji, bo tak trudną historię można było tak łatwo zepsuć. A jednak twórcom udało się coś, co uważałam za w zasadzie niemożliwe – opowiedzieć historię Hannah i nie popaść ani w ckliwość, ani w przesadę. Im bardziej gęsto i ponuro robiło się w serialu, tym większe przerwy musiałam robić sobie między odcinkami. Nie byłam w stanie oglądać jednego po drugim, bo zbyt silne emocje we mnie wzbudzał – zaczynając na wzruszeniu, a kończąc na fizycznych mdłościach i bólu niemal każdego organu. Wiem, że wiele osób uważa serial za przesadzony, ba!, nawet sam temat, który produkcja Netflixa porusza. Niestety (niestety?) nie jestem w stanie zrozumieć ich argumentacji, która najczęściej opiera się na tym, że w zasadzie Hannah nie miała powodu, żeby popełnić samobójstwo, a już te, o których opowiada na początkowych taśmach, są po prostu banalne. No cóż, ci widzowie chyba nie do końca rozumieją pojęcie efektu kuli śnieżnej, o której nie jestem pewna, czy dziewczyna wspominała w serialu, ale na pewno tłumaczyła to książka. Poza tym, mówienie, że ktoś miał zbyt błahe powody, żeby odebrać sobie życie, w momencie, kiedy ta osoba faktycznie to zrobiła, jest… nawet nie wiem, jak to nazwać. Skoro w końcu to zrobiła, to chyba jednak miała? I nie nam oceniać, jak bardzo zabolała ją jedna, druga, trzecia, w końcu pięćdziesiąta sprawa, która miała miejsce w jej życiu. Myślę również – a teza ta jest odważna i może być kontrowersyjna, ale mam to gdzieś – że ci, którzy tak twierdzą, i przez to serial, jak również książkę, oceniają niżej, ze zwykłego lęku i egoizmu wolą nie dopuszczać do siebie myśli, że jakieś ich błahe czyny i słowa mogą kogoś doprowadzić na skraj przepaści, bo wtedy życie wymagałoby od nich więcej myślenia, empatii i przemyślenia wielu kwestii, zanim wypowiedzą zdanie lub coś zrobią. Prawda jest jednak taka, że to my mamy największy wpływ na drugiego człowieka, a słowa potrafią niekiedy ranić bardziej niż to, co zrobimy; w dodatku każdy z nas ma inną wrażliwość i psychikę, i musimy się z tym liczyć. Po to jesteśmy istotami rozumnymi. Wracając jednak do samego serialu – wiele wątków zostało rozszerzonych w porównaniu do książki, czy może nawet dodanych, co z początku napełniło mnie obawą, by finalnie okazać się bardzo dobrym posunięciem twórców. Aktorsko produkcja wypada świetnie, scenariuszowo również. Jest to jeden z ważniejszych seriali, jakie widziałam w życiu. Natomiast zarzuty, jakoby serial miał propagować samobójstwo (choćby jako formę zwrócenia na siebie uwagi) traktuję jako uwagi ludzi, którzy kompletnie nie zrozumieli ani głównej bohaterki, ani historii, ani najważniejszego przesłania tego przedsięwzięcia. Na koniec dodam tylko, że ten serial powinni obejrzeć zarówno nastolatkowie (choć oczywiście nie tylko), jak i ich rodzice.
Jakub Pożarowszczyk
Co roku męczę się z podsumowaniami, no ale jak mus to mus. W tym roku mam wyjątkowy problem, ponieważ zaczyna u mnie pojawiać się zjawisko przesytu nowościami, których w mainstreamowym i podziemnym obiegu jest od groma i często z tego tłumu trudno jest wyłuskać jakąś perełkę. Ten przesyt spowodował, że w ostatnich miesiącach sięgam znowu do klasyków, starając się ponownie odnaleźć źródła i genezę mojej przygody z muzyką. Skąd ten sentymentalizm? Chyba nowa muzyka przestaje mnie zaskakiwać i te nowości niespecjalnie chcą mi towarzyszyć przez resztę życia. Odsłucham, niejednokrotnie się chwilowo zachwycę, zadurzę, a potem odkładam płytę na półkę i nie sięgam po nią latami. W tym roku chyba tylko jedna płyta spowodowała efekt odwrotny i jest nią Children of the Haze doom/stoner metalowej kapeli pochodzącej z Lublina/Warszawy – Dopelord. Kryterium wyboru przyjąłem proste – rok wydania i ilość odsłuchań. Płyta została wydana w styczniu 2017, ale nie ma chyba tygodnia, abym nie przesłuchał przynajmniej jeden raz Children of the Haze. Chłopaki nie grają niczego odkrywczego, nie ma tutaj efektu stylistycznego “wow”. Czerpią, co najlepsze z mistrzów gatunkowego grania, układają to po swojemu, dodając fenomenalne melodie. A to, że inspiracje są momentami aż za nadto czytelne? Nic nie szkodzi. Płyta dalej się nieustannie kręci w odtwarzaczu.
Małgosia Kilijanek
Moją definicją odkrycia roku 2017 jest niespodzianka, którą sprawił słuchaczom brytyjski zespół, pozwalając odkryć się na nowo – wydając fantastyczną płytę po dwudziestu dwóch latach albumowej ciszy. Mowa o grupie Slowdive i ich wydaniu self-titled. Na jedno wychodzi: odkrycie to zarówno zreaktywowany zespół, jak i jego najnowsze wydawnictwo. To nie wszystko… W tym samym roku kalendarzowym muzycy dali wiernym fanom z Polski (do których się zaliczam), powód do jeszcze większego pozytywnego zaskoczenia: zagrali koncert w warszawskim Palladium. Było to fenomenalne widowisko, a dźwięki dobiegające ze sceny nie różniły się chyba niczym od tych, które kilkadziesiąt razy słyszałam już wcześniej podczas odtwarzania krążka.
Wspomniany album określiłam w recenzji, którą poczyniłam, mieszanką gorzko-słodkiej melancholii. Gitarowe riffy, czarujące głosy Rachel Goswell i Neala Halsteada, prosta linia melodyczna, tłumiony bass, mocne perkusyjne uderzenia – to tylko namiastka tego, co można zauważyć podczas wsłuchiwania się w shoegaze’owe utwory legendy tego gatunku (a raczej tego podgatunku alternatywnego rocka). To pozycja, na której melancholia przeplata się z rockową energią, a nowe utwory klimatem przywodzą na myśl te z lat dziewięćdziesiątych. Motyw powstawania tekstów o uczuciach na ambientowym tle można opisać ostatnimi wersami płyty: Thinking about love, thinking about love.
Wpis, który możecie przeczytać TUTAJ , zakończyłam zdaniem Krążek ten z pewnością zasługuje na miano jednego z najlepszych w roku 2017. Mamy początek roku 2018 i mogę to jedynie potwierdzić.
Michał Bębenek
“To nie może się udać” – taka myśl nieustannie przebiegała przez moją głowę, kiedy tylko słyszałem jakiekolwiek wiadomości na temat powstającego musicalu opartego na twórczości Andrzeja Sapkowskiego. Wiedźmin Musical zadebiutował na deskach Teatru Muzycznego w Gdyni 15 września ubiegłego roku. Mnie udało się wybrać na spektakl dopiero (albo już – zważając na obłożenie) w listopadzie i niemal do ostatniej chwili nie byłem pewien, czego się spodziewać. Efekt finalny przerósł wszelkie oczekiwania. Wiedźmiński musical nie tylko się udał, ale śmiało mogę określić go mianem rewelacji. Adaptacja w reżyserii Wojciecha Kościelniaka oparta jest na opowiadaniach zawartych w zbiorach Ostatnie życzenie i Miecz przeznaczenia (a także częściowo na Sezonie burz) i bardzo zgrabnie łączy wszystkie wątki, przedstawiając je jako wspomnienia Geralta – rannego i majaczącego na wozie Jurgi. Doskonale sprawdziła się bardzo minimalistyczna scenografia (oparta właściwie tylko na drewnianych konstrukcjach), a jeszcze lepiej piosenki, które były po prostu świetnie napisane i skomponowane. Teksty w dużej mierze cytujące materiał źródłowy, na tyle wpadają w ucho, że chciałoby się ich słuchać w nieskończoność (co zresztą od jakiegoś czasu praktykuję, nie powstrzymałem się bowiem przed zakupem płyty zawierającej ścieżkę dźwiękową). Również obsada dobrana jest bardzo dobrze – Krzysztof Kowalski w roli Geralta to bardzo dobry wybór. Jego wiedźmin może jest trochę żylasty, ale za to ma w sobie idealną mieszankę cynizmu, drapieżności i zdolności wokalnych. Nie ustępuje mu zresztą pozostała część aktorek i aktorów – Jaskier, Yennefer, Calanthe, a nawet młoda Ciri – wszystkie najważniejsze role wypadają bardzo naturalnie. Moją faworytką została jednak Płotka w interpretacji Igi Grzywackiej – klacz Geralta bowiem przedstawiona jest tutaj w formie kobiety przebranej w końską grzywę. Dla mnie Wiedźmin Musical to zdecydowanie odkrycie roku 2017 i nie mogę doczekać się, aby zobaczyć go jeszcze raz (bilety już zarezerwowane na marzec!). Jeśli jednak chcielibyście wybrać się do Gdyni na spektakl, może to nie być takie proste. Przedstawienia zaplanowane są póki co do maja, ale bilety już wyprzedane niemal do ostatniej sztuki.
Paulina Markowska
No nie mogę się zdecydować. Dla mnie rok 2017 to dwie świetne płyty, na które czekałam, czekałam i czekałam. Nie potrafię wybrać jednej z nich i powiedzieć: “Ta jest najlepsza”. Po jednej stronie mamy Eminema i jego Revival, a z drugiej Reputation Taylor Swift. Kobiety mają pierwszeństwo, zatem zacznijmy od Taylor. Swift zszokowała fanów, kiedy usunęła wszystkie zdjęcia z konta na Instagramie. Już wtedy wywołała burzę i olbrzymie zainteresowanie swoją nową płytą. Sama się zastanawiałam, co ta Taylor wymyśliła tym razem. A ona postanowiła zerwać definitywnie z wizerunkiem grzecznej dziewczyny. Publikuje w sieci teledysk do utworu Look what you made me do i już wtedy płyta zostaje okrzyknięta najlepszą w jej karierze. Dawna Taylor nie kąpałaby się w diamentach, nie nagrywała scen z dzikimi zwierzętami. Emanuje seksapilem, ale z drugiej strony ukazuje się jako silna i niezależna kobieta. Zakochałam się w tej płycie już wtedy, gdy Swift zaczęła wstawiać na Instagramie krótkie filmiki z wężami. Oglądałam je po kilka razy jak zahipnotyzowana. Ciekawa jestem show, jakie Taylor robi na koncertach. Kto wie, może w końcu zawita i do Polski. I nawet gdybym chciała jednoznacznie powiedzieć, która piosenka z Reputation jest najlepsza, to nie potrafię, bo każda ma w sobie coś fantastycznego.
Po drugiej stronie mamy Eminema i jego Revival. Ja za rapem, hip-hopem itd., itp. niezbyt przepadam. Eminema znałam, bo znałam, ale niekoniecznie słuchałam. Aż tu nagle włączyłam sobie jeden utwór, potem drugi i pobiegłam do Empiku po płytę, aby jak najszybciej wrócić do domu i ją calutką przesłuchać kilka razy. To bez wątpienia najlepsza płyta Eminema w jego karierze. I znów nie wiem, która piosenka jest moją ulubioną. Świetne są kawałki nagrane z innymi piosenkarzami, równie dobre utwory solowe. Jednak krytycy są zdecydowanie podzieleni. Często pojawiają się głosy, że Eminem zapomniał, co to znaczy dobry rap. Natomiast pozostali ogłaszają wielki powrót króla. W każdym razie koniecznie trzeba posłuchać. Zwłaszcza że raper do współpracy zaprosił choćby Eda Sheerana, Beyoncé czy Alicię Keys. Reputation i Revival – dwie fantastyczne pyty z końca 2017 roku. Najlepsze. Bez wątpienia. Na nowo odkryłam Taylor Swift, która nie jest już zwyczajną dziewczyną z gitarą. Pokochałam Eminema, choć nigdy bym się nie spodziewała, że zacznę słuchać rapu.
Przemek Kowalski
Kandydatur na Odkrycie roku miałem co najmniej kilka, w większości powiązanych ze światkiem serialowym, ponieważ tytuły takie jak chociażby Legion czy Kroniki Times Square (wielogłosy moich kolegów o tym drugim znajdziecie tutaj) to produkcje na uznanie zasługujące. Tymczasem wbrew wszystkiemu postawiłem na literaturę i choć Dzień dobry, północy nie jest zapewne najlepszą książką 2017 roku, postanawiam wyróżnić debiutanckie dzieło pisarki z Vermont, chociażby ze względu na fakt, iż tytuł ten przeszedł w naszym kraju bez większego echa, a tak się składa, że jest to – przynajmniej moim, skromnym zdaniem – historia warta większego uznania.
Dzień dobry, północy to powieść niezwykłe smutna i przygnębiająca, opowiadająca przede wszystkim o samotności i wszystkim, co z nią związane, do tego rozgrywająca się w dwóch diametralnie różnych środowiskach. On – Augustine – to leciwy naukowiec, który w wyniku nieoczekiwanego i nienazwanego kataklizmu postanawia na własne życzenie odciąć się od świata, pozostając zamkniętym w położonej na kanadyjskim Archipelagu Arktycznym placówce naukowej. Ona – Sully – to czterdziestokilkuletnia, ambitna i zdolna kobieta, która postanowiła poświęcić życie rodzinne na rzecz kariery. Poznajemy ją, gdy wraz z resztą załogi statku kosmicznego „Aether” zmierza w stronę Jowisza, by zbadać to, czego ludzkość jeszcze nie zbadała. Sprawy komplikują się w drodze powrotnej, gdy załoga „Aethera” traci łączność z Ziemią.
Więcej o samej książce dowiecie się z recenzji, którą znajdziecie TUTAJ . Sam, tak dla zachęty, pozwolę sobie wyciągnąć z niej dwa cytaty: Książka Lily Brooks-Dalton momentami może się kojarzyć z Małym księciem, choć jest o wiele bardziej surowa, na co poza przemyśleniami Augustine’a i Sully składają się również (niewspomniane przeze mnie wcześniej) niemal baśniowe opisy skutej lodem Arktyki i niezmierzonej przestrzeni kosmicznej; Rzeczywiście, być może trochę trudno jest się przebić przez sam początek, później jednak następuje MAGIA. Naprawdę, nie potrafię znaleźć bardziej trafnego słowa.
Martyna Michalska
Zdaję sobie sprawę z tego, że omawiana przeze mnie pozycja nie jest najnowsza, jednak ja dopiero w tym roku odkryłam, że świat Geralta jest tak fascynujący. Po pierwszej godzinie gry byłam mocno zaciekawiona dalszym rozwojem wydarzeń, po ok. 20 całkowicie wsiąknęłam w ten świat. Gra dostarczyła mi tylu emocji i fantastycznych doświadczeń, że rozmawiałam o niej na okrągło z każdą osobą, która cokolwiek o niej wiedziała i grała choćby chwilę. Byłam (zresztą do tej pory jestem) zafascynowana stopniem rozbudowania gry, konsekwencji nawet z pozoru nic nieznaczących wyborów, bogactwem świata przedstawionego, rozwojem fabularnym i ogromną ilością nawiązań do popkultury. Udało mi się nawet zainteresować moją mamę, która o Sapkowskim słyszała nie raz, ale do tej pory nie sięgnęła po żaden z tytułów. Zaczęło się od muzyki, aż w pewnym momencie usłyszałam pytanie “a ja też mogę na moim komputerze zagrać?”. Nie ukrywam, że byłam z tego faktu bardzo dumna. Po dokładnym poznaniu świata gry chciałam więcej, sięgnęłam więc po książkę. No i przyznam, że dawno nie czytałam nic tak wciągającego. Ostatnie życzenie pochłonęło mnie całkowicie, a samo czytanie połączone z słuchaniem muzyki z gry, było dla mnie najprawdopodobniej jednym z najbardziej satysfakcjonujących czytelniczych doświadczeń. Od momentu skończenia Wiedźmina (a szczególnie pierwszego dodatku, czyli Serc z kamienia, będącego, moim zdaniem, absolutnym majstersztykiem fabularnym) z niecierpliwością czekam na kolejną część. Oby Redzi nie zawiedli.
Patryk Wolski: Przyznać się muszę, że w tamtym roku byłem dość leniwy. Odkąd zakupiłem konsolę i wsiąkłem w świat Overwatcha, nie miałem zbytnio ochoty na inne formy rozrywki. Fakt, dzięki Netfliksowi obejrzałem dużo fajnych seriali, ale sama myśl o tym, że miałbym teraz wygrzebywać z pamięci najbardziej odkrywczą i nietuzinkową produkcję, przyprawia mnie o ból głowy. Czytelniczo jestem hańbą samą dla siebie – tak słabego roku nie miałem od dawna. I jeśli o to chodzi, moim odkryciem roku będzie właśnie technologia, która pozwoliła mi czytelnicze lenistwo przełamać.
Od zawsze uważałem siebie za fanatyka książek papierowych i gdy tylko w dyskusjach pojawiał się wątek e-booków, dziwiłem się, że ktoś może świadomie rezygnować z podziwiania książek na półkach i ich wąchania (ten niezbijalny argument o zapachu, ach!). W ostatnim czasie coś mnie jednak kusiło do zapoznania się z elektroniczną lekturą – przede wszystkim walory ekonomiczne i mimo wszystko większa wygoda z czytania. Po przejrzeniu „internetów” wyszło na to, że coraz bardziej mi się to podoba. Bez cienia zwłoki zamówiłem sobie czytnik wraz z abonamentem w Legimi. I skończyło się biadolenie, że książka za gruba, to nie będę nigdzie jej ze sobą woził; dzięki czytnikowi e-booków wszystkie moje przywary i paskudne nawyki, których nabawiłem się w ostatnim czasie, zniknęły i znów odczuwam prostą radość z czytania. Dlatego też zamiast książki, serialu czy gry wskazuję na technologię, która pomogła mi ożywić więdnącą pasję.
Paulina Leszczyńska
Ze wstydem muszę przyznać, że znacznie zaniedbałam większość premier i nie miałam czasu śledzić na bieżąco kulturalnych wydarzeń ze świata kina i literatury. Udało mi się jednak napotkać na swojej drodze kilka perełek, które pozostawił nam w spadku ubiegły rok i które zdecydowanie są warte nadrobienia dla tych, którzy jeszcze nie mieli okazji się z nimi zapoznać.
Logan: Wolverine, reż. James Mangold
Z ręką na sercu muszę przyznać, że kiedy chodzi o filmy Marvela, nie potrafię być obiektywna. Uwielbiam komiksowych bohaterów i zawsze w napięciu oglądam ich poczynania. Nie inaczej było w przypadku Wolverine’a. Wielu bohaterów granych było przez różnych, co rusz zmieniających się aktorów, lecz postać Rosomaka od zawsze należała do Hugh Jackmana. Wielu fanów zapewne nie jest w stanie wyobrazić sobie w tej roli nikogo innego. Wolverine już od dawna odstawał od reszty X-Menów i podążał własną ścieżką w solowych, dedykowanych wyłącznie jemu, filmach. Nie inaczej było w Loganie, który miał być wzniosłym zwieńczeniem perypetii najsłynniejszego mutanta.
Do kina trafiłam całkiem przypadkiem. Sądziłam raczej, że kiedyś przy okazji uda mi się ten film zobaczyć. Muszę jednak przyznać, że na wielkim ekranie oglądało się to genialnie. Zapierające dech w piersiach sceny walk, do tego naprawdę wciągająca fabuła i na deser… zostawiająca olbrzymią dziurę w sercu końcówka. Rzadko zdarza się, by finał komercyjnych filmów sci-fi był aż tak wymowny. Tym razem jednak finisz mnie zachwycił i dał do myślenia jeszcze na długo po zakończeniu seansu.
Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi, reż. Rian Johnson
Nie jestem fanką Gwiezdnych wojen. Tak naprawdę to długo zastanawiałam się, czy w ogóle wybierać się do kina na najnowszą odsłonę przygód Rey, Kylo Rena i Luke’a Skywalkera. Ostatecznie jednak wylądowałam na samej premierze otoczona oddanymi, pasjonującymi się uniwersum, fanami. Poszłam do kina sceptycznie nastawiona, a wyszłam… zachwycona! Ostatni Jedi to moim zdaniem zdecydowanie najlepsza ze wszystkich dotychczasowych części. Fani oczekiwali spektakularnych odpowiedzi na kłębiące się w ich głowach pytania. Nic jednak nie okazało się takie, jak oczekiwali. Pojawili się nowi bohaterowie a ci, których znaliśmy już wcześniej, przeszli niesamowite i spektakularne metamorfozy. Ostatni Jedi to nieprzeciętne widowisko nie tylko dla oddanych fanów serii, ale również dla zwykłych laików poszukujących kawałka dobrego kina.
Mindhunter, reż. Joe Penhall
Netflix po raz kolejny nie próżnował i w 2017 roku zaprezentował nam coś, co dość znacznie odbiega od koncepcji innych seriali, za których powstaniem stał do tej pory. Klimat produkcji jest surowy i mroczny. Już w pierwszym odcinku twórcy dają widzom popalić i nie szczędzą krwi i przemocy. Właściwy wątek serialu dostrzegalny jest jednak dopiero w drugim odcinku, kiedy to główni bohaterowie przechodzą do rzeczy, czyli do rozmów z seryjnymi mordercami. Holden Ford i Bill Tench twarzą w twarz zmierzają się z psychopatami, którzy z zimną krwią mordowali zupełnie obce im osoby, jak i członków najbliższej rodziny. Mindhunter oparty jest na przypadkach prawdziwych psychotycznych morderców i ich zeznań. Niektóre opisy są tak brutalnie dokładne, iż naprawdę nie ma potrzeby pokazywać widzom wspomnianych scen. Retrospekcje ograniczają się bowiem do samych, odbywających się w czasie rzeczywistym, opowieści. Niektóre z nich są zresztą tak drastyczne, że chyba żadna wizualizacja i tak nie byłaby potrzebna. Wystarczy zbliżenie na rybie, pozbawione emocji spojrzenie psychopaty oraz jego anemiczny i stonowany głos, by wyobraźnia zdziałała resztę, a po plecach przebiegł oprószony obrzydzeniem i zdegustowaniem dreszcz. Tak naprawdę, gdyby twórcy poszli o krok dalej, Mindhunter mógłby być nie tylko kryminałem i thrillerem, a prawdopodobnie ocierałby się już o drastyczny gatunek gore.
Mindhunter to serial trudny i zdecydowanie niepełniący funkcji relaksacyjnej. To pozycja dla ludzi o mocnych nerwach. Całości dopełnia fakt, iż koncepcja oparta jest na prawdziwych wydarzeniach. Owszem, wszystkie te przypadki miały miejsce naprawdę i prawdą jest, iż ci psychopaci naprawdę nie mieli problemu z opowiedzeniem o swoich chorych poczynaniach.
Mateusz Norek
Musiałem pomyśleć dłuższą chwilę, żeby wybrać tytuł, który mógłbym nazwać odkryciem minionego roku. Postanowiłem jednak wybrać serial, który niesamowicie dobrze mi się oglądało i który uświadomił mi jednocześnie, jak bardzo brakuje dobrych space oper. Miałem napisać recenzję dwóch sezonów, ale jakoś w końcu nie wyszło, dlatego biję się w pierś i gorąco polecam The Expanse, będący adaptacją książki Przebudzenie Lewiatana, autorstwa Jamesa S.A. Coreya. To zrobiony z prawdziwym rozmachem serial science-fiction, w dużym stopniu toczący się w przestrzeni kosmicznej, niczym kultowy Battlestar Galactica.
Rozwój technologii umożliwił ludziom kolonizację planet, w szczególności zaś Pasa Asteroid, (znajdującego się między Jowiszem a Marsem), który stał się niezwykle ważnym ośrodkiem przemysłowym, uzależnionym od Ziemi. Zamieszkujący go ludzie (identyfikujący się jako Pasiarze) czują się jednak wykorzystywani i bunt przeciwko Ziemianom wisi na włosku. Trzecią stroną konfliktu jest Mars, który ogłosił autonomię, posiada niezwykle zaawansowany sprzęt militarny i pozostaje z Ziemią w stanie zimnej wojny. Głównymi bohaterami są James Holden, pracujący na holowniku Canterbury, cyniczny policjant Joe Miller (taki trochę Rick Deckard z Bladerunnera) oraz znajdująca się na Ziemi, zajmująca wysokie stanowisko polityk, Chrisjen Avasarala. Trzy zupełnie odmienne osobowości, któreodkrywają intrygę i siłę, mogącą wpływnąć na losy całego kosmosu. Kluczem do rozwiązania tej zagadki jest dziewczyna – Julie Mao. Tak rysuje się fabuła pierwszego sezonu The Expanse, który premierę miał w 2015 roku. Ja odkryłem serial w tym roku, zaraz przed premierą drugiego sezonu (2017), który moim zdaniem jest jeszcze lepszy i w pełni pokazuje moc i rozmach produkcji Netflixa. Zwłaszcza że wśród głównych bohaterów pojawia się sierżant Bobbie Draper, służąca w marsjańskiej armii, dzięki której poznajemy wydarzenia z zupełnie innej perspektywy. Oprócz ciekawych postaci, mających rozmaite motywacje, serial może przyciągnąć wartką akcją i świetnym klimatem s-f. Czy to surowe, brudne zaułki miast Pasa, futurystyczne budynki na Ziemi, czy zawieszone w przestrzeni kosmicznej stacje orbitalne – wszystko wygląda po prostu świetnie, spójnie i przekonująco – dotyczy to również modeli statków kosmicznych. Równie dobrze prezentują się efekty specjalne, niektóre bitwy kosmiczne to prawdziwa uczta dla oka – zrobione bez kolorowego przesytu, czym często grzeszą sceny z Gwiezdnych Wojen. Mamy tu po prostu wszystko, co tworzy dobrą space operę – sama historia jest ciekawa i zaskakująca, potrafi zarówno rozbawić, jak i wzruszyć widza, czasem nie brak tutaj również mocnych, brutalnych scen. The Expanse wydaje się być niedoceniony i nie było o nim dostatecznie głośno, ale na szczęście w tym roku potwierdzona jest już premiera trzeciego sezonu, której nie mogę się doczekać. Jeśli lubicie klimaty science-fiction i jesteście fanami takich produkcji jak Battlestar Galactica, Babilon V czy Firefly, The Expanse jest pozycją obowiązkową!
Fot.: Warner Bros. Entertainment, Netflix, Green Plague, Mystic Production, Teatr Muzyczny, Big Machine Records, CD Projekt RED, PocketBook, Imperial-Cinepix, SyFy