logo Halfway Festival

HALFWAY FESTIVAL 2019: Idąc własnym rytmem [relacja]

Ósma edycja Halfway Festivalu, czyli wydarzenia o nietuzinkowym klimacie, odbyła się w dniach 28-30 czerwca w białostockim amfiteatrze Opery i Filharmonii Podlaskiej. Jak przeczytać można w festiwalowej broszurze na Halfway dźwięki pochodzą z wnętrza. Zawsze prawdziwe, nasycone emocjami artystów i uzależniającą głębią. Z roku na rok organizatorzy kierują się tymi samymi wartościami. Nie przepychając się, nie spiesząc na złamanie karku, z nikim się nie ścigając, idąc własnym rytmem. Najważniejsza jest muzyka, dlatego festiwal odrzuca wszelkie bariery. W przenośni i dosłownie. To na nim można stanąć pod sceną i doświadczyć uścisku głównego wokalisty i na wyciągnięcie ręki mieć niesamowitych twórców. Można zaskoczyć się odkrywaniem tego, co dotychczas nieznane i poznać zespoły rozpoznawalne zagranicą, a także szczycić się znajomością ich twórczości kiedy za jakiś czas powrócą do Polski. Kameralność, otwartość na nowości oraz pełna życzliwości aura unosząca się nad terenem festiwalu to jego znaki rozpoznawcze. Na białostockiej scenie gościli już artyści z różnych części Europy i Stanów Zjednoczonych, w tym roku nic się pod tym względem nie zmieniło.

DZIEŃ PIERWSZY

Pierwszy dzień ósmej edycji rozpoczął, zgodnie z tradycją, lokalny białostocki zespół WĘDROWIEC. Tworzą go Maciej Moszyński (teksty i wokal), Gabriel Tomczuk (synth bas) i Grzegorz Gadziomski (skrzypce), choć na koncercie kontuzjowanego skrzypka zastąpiła Sara Malinowska. Artyści sami siebie określają jako podróżników odkrywających nieznane lądy własnej świadomości. Wokalista prowadził między utworami narrację, informował o tym, że poprzez singiel Pędy muzycy starają się obudzić we wszystkich na widowni nocne zwierzęta, zachęcając tym samym do poczucia zewu. O przebywaniu w samotności i wartości pustelniczego życia opowiadali w utworze Mała twierdza, a autorefleksyjność wyrazili między innymi poprzez Tyle lat. Momentami dźwięki instrumentów wybrzmiewały jak muzyka filmowa, która z pewnością pasowałaby do produkcji historycznych.

Ze względu na to, iż wszystkie występy odbywają się co roku na scenie Amfiteatru Opery i Filharmonii Podlaskiej, między nimi występują przerwy pozwalające na zmianę aranżacji scenicznej i przygotowanie jej dla kolejnego występującego. Wtedy też można spędzić czas we wnętrzach opery, strefie gastronomicznej, leżakach czy na trawie, wsłuchując się w dźwięki płynące z małego namiotu DJa. Największą zaletą jednej sceny festiwalowej jest fakt, że nie trzeba wybierać spośród pozycji w line-upie i szczegółowo planować swojego dnia (nie wspominając już o pokonywaniu kilometrów krążąc między estradami), ale spokojnie można zapoznać się z twórczością każdego z ogłoszonych artystów.

Pierwszą spośród reprezentantek i reprezentantów kategorii międzynarodowej okazała się wyjątkowo urocza GYDA, czyli Gyða Valtysdottir. Wykształcona jako muzyk klasyczny i wolny improwizator artystka zyskała popularność będąc członkiem znanego na świecie zespołu Múm z Islandii. Od pierwszych chwil czarowała białostocką publiczność połączeniem muzyki klasycznej z jazzem i eterycznymi islandzkimi brzmieniami. Przestrzeń amfiteatru wypełniły piękne, subtelne dźwięki oraz jej delikatny głos. Perfekcyjnie słyszalne drżenie perkusji oraz pociągnięcia strun i smyczków świadczyły o idealnej akustyce miejsca, a w tle rozbłyskiwały gwiezdne iluminacje. Repertuar koncertowy pochodził w głównej mierze z albumu Evolution, mającego swoją premierę we wrześniu 2018 roku. Artystka w swój występ wplotła też opowieść rodzinną, związaną ze swoją zmarłą babcią, której zadedykowała jeden z utworów. Miała ona siedmioro wnucząt, a podczas pogrzebu liczna rodzina uczciła jej pamięć wspólnym śpiewaniem.

Koncert zamykający pierwszy dzień festiwalu należał do postpunkowych These New Puritans z Wysp Brytyjskich. Muzycy na scenie pojawili się po hipnotyzującym intrze, by swoją alternatywną grą zachwycić obecnych w amfiteatrze. Zespół tworzą bracia: Jack i George Barnett, którzy cenią eksprementowanie w muzyce i opisują swój projekt jako muzykę, którą nie jest łatwo skategoryzować. Jack śpiewa i gra na gitarze, a George odpowiada za perkusję i pady. Towarzyszyły im na scenie instrumenty perkusyjne i gitary, a także syntezatory i cymbały , a triphopowa melorecytacja momentami przywodziła na myśl twórczość Massive Attack. W mrocznej atmosferze fantastycznie wybrzmiewał brytyjski akcent, a ascetyczny image wokalisty przypominał styl Dave’a Gahana. Grupie wyjątkowości dodawał fakt, iż utwory opiera na rytmie, a nie na melodii. W Białymstoku wybrzmiało najwięcej materiału z wydanego w marcu krążka Inside The Rose, jak choćby Infinity Vibraphones czy Where the Trees Are on Fire. Choć w line-upie Halfwaya zespoły są równie ważne i każdy mógłby zostać określony mianem headlinera, to pierwszego dnia na podium headlinerów umieściłabym Brytyjczyków.

 

DZIEŃ DRUGI

Drugi, sobotni dzień festiwalowy otwarła swoim występem Kotori z Litwy, prezentując elektronikę opartą na samplach tworzonych przy użyciu gitary basowej. W jej głosie pobrzmiewały soulowe inspiracje, a cechowało ją bezpretensjonalne podejście do występów na żywo, duży dystans do siebie, ale i szacunek do publiczności.

Następnie o 18:30 na scenie pojawił się polski duet Oxford Drama, czyli Marcin Mrówka i Gosia Dryjańska, w powiększonym składzie. Rozmawiali ze mną przed koncertem i dowiedziałam się, iż przygotowali dla uczestników festiwalu pewną niespodziankę… Jakże trafioną! Zaprezentowali dwa fantastyczne covery: Dreams Fletwood Mac, czyli debiut z wydanej w 1977 płyty Rumours oraz Hysteric grupy Yeah Yeah Yeahs. W swojej twórczości artyści nawiązują do pierwszego wspomnianego zespołu. Byli wyraźnie wzruszeni atmosferą oraz unikatowym charakterem festiwalu. Wspomnieli mi wcześniej, że słyszeli od znajomych, iż Halfway to najlepszy polski festiwal na jakim byli, więc opinie zostały potwierdzone. Gosię zachwyciły również okoliczności przyrody: – Jak tu zielono, pięknie! W dniu koncertu mieli nawet z Marcinem możliwość skorzystania z okolicznych parków i lasu.

KÁRYYN, syryjsko-amerykańska artystka ormiańskiego pochodzenia rozpoczęła swój koncert klęcząc na środku sceny, w czarnym stroju, sznurach na nadgarstkach i dzwonkach na szyi (oryginalnym syryjskim atrybutem ślubnym, co wyjaśniła mi po koncercie) oraz wyśpiewując ludowy ormiański utwór. Następnie przeszła do podestu z keyboardem i wybrzmiało Purgatory. Zaczęła czarować słuchaczy głosem, wywołując poczucie zatrzymanego czasu. Publiczność dała się dość szybko uwieść sposobowi opowiadania przez KÁRYYN, przyjmując ze skupieniem wynikające z traumy emocje, o których śpiewała artystka. Jej twórczość opiera się między innymi na wstrząsających przeżyciach rodzinnych (straciła bliskich w Aleppo), metafizyce, fizyce kwantowej i jazzie. Swoją ostatnią płytę, The Quanta Series, stworzyła ze Stevem Nalepą, który znany jest z zespołu The Acid (można wychwycić punkty wspólne w obu projektach). Na żywo na białostockiej scenie można było usłyszeć modulacje głosowe, dźwięki nakładające się na siebie, przerywane, wyciszane i elektroniczne zmiany tempa. Ambientowe fragmenty łączyły się z eksperymentalnym popem chociażby w utworze Binary. Artystka zdradziła mi, że niektóre z nich to nagrane dźwięki przyrody jak na przykład odgłos płynącej rzeki, odpowiednio poszatkowane i ułożone w nowej kombinacji. Wychodząc na bis poprosiła zasiadających na widowni, by razem z nią zaśpiewali, a gdy zapytałam ją później jak ocenia możliwości głosowe uczestników Halfwaya uznała, że wydawało jej się, iż śpiewają lepiej od niej. Dodała również, że w amfiteatrze zasiadała najlepsza publiczność dla jakiej kiedykolwiek grała, a sam Halfway był rodzajem doświadczenia z kategorii niezapomnianych.

Prowadząca całe wydarzenie Ilona Karpiuk zapowiedziała, że kolejny koncert, My Brightest Diamond, będzie obfitował w niespodzianki. Pierwszą z nich był sposób pojawienia się na scenie głównej artystki, która weszła wejściem dla widzów okrążając miejsca siedzące widowni. Artystka ubrana była w charakterystyczny dla bokserów spersonalizowany szlafrok z napisem NOVA, który w trakcie pełnego werwy koncertu wylądował z boku sceny. Podczas koncertu weszła na podest w białej todze i zaśpiewała A Milion Pearls. Już od pierwszego utworu nawiązała się wspaniała więź miedzy widzami, a artystką, wzmacniana jej opowieściami, między innymi o zmianach w jej życiu i pielęgnowaniu nadziei, ale także zachwytem nad polskimi lodami czy orkiestrą marszową. Warto dodać, iż Shara Nova odwiedziła trzecią edycję festiwalu jeszcze jako Shara Worden – w ciągu pięciu lat zdążyła się rozwieść, przeprowadzić i zmienić nazwisko, a wydana w listopadzie ubiegłego roku płyta A Million and One stanowi zapis jej życiowych transformacji. Do Białegostoku przyjechała tylko z perkusistą, ale stworzyła najbardziej żywiołowy i ekspresyjny koncert wieczoru.

Julia Holter, stanowiąc opozycję do Shary, w scenicznej charyzmie wyróżniała się przede wszystkim błyszczącym garniturem. Artystka zagrała utwory w stylizacji, w której dała się poznać na swoich płytach – zaprezentowała połączenie art-popu, jazzu, muzyki klasycznej. W składzie szerokiego instrumentarium oprócz keyboardu, trąbki, skrzypiec, wiolonczeli i perkusji, znalazły się nawet dudy, na których grał Tashi Wada.

 

DZIEŃ TRZECI

Niedzielne występy rozpoczęła pochodząca z Białorusi Palina. – Mam na imię Palina, jestem smutna wokalistka z Mi(e)nska. – rzekła na wstępie rozweselając publiczność. Wyjaśniła, że rozumie język polski i ma nadzieję, iż słuchacze zrozumieją białoruski i rosyjski. Do tworzenia muzyki używała podkładu z laptopa, klawiszy i głosu, a choreografię stworzyła za pomocą rąk. W jedynym wesołym, jak sama stwierdziła, utworze z płyty Smutne piosenki użyła czerwonego tamburynu, a do jego rytmu klaskali zasiadający na widowni, co spotkało się z sympatycznym okrzykiem Paliny: – Dawajcie, dawajcie! Było to połączenie szybkiego kursu języka rosyjskiego, białoruskiego i zdolności tłumaczeniowych.

Po piosenkarce zza wschodniej granicy na scenie amfiteatralnej zagościły Hania Rani i Joanna Longić tworzące duet Tęskno, a towarzyszył im kwartet smyczkowy i kontrabasista grający również na gitarze. Stworzyli więc septet. Artystki zaprezentowały opublikowany w maju utwór Bzdury (wcześniej można było słyszeć go jedynie na koncertach), a zasiadająca przy pianinie z otwartą klapą Hania przyznała, że miło popatrzeć do góry na zasiadających na balkonach, gdyż zwykle nie ma okazji z takiej perspektywy obserwować kogokolwiek. Uszy rozpoczęły się od sampli skrzypiec Joanny, a tekst wybrzmiał jako konwersacja między twórczyniami duetu. Układ sił przyprawiał o ciarki, a elektroniczna wersja Kombinacji z pewnością była zaskoczeniem dla osób, które nie widziały wcześniej Tęskna live. Niesamowita akustyka białostockiego amfiteatru utwierdziła mnie w przekonaniu, iż był to najlepiej nagłośniony koncert dziewczyn, na którym byłam (miałam okazję doświadczyć ich warszawskich występów). Na amfiteatralnych trybunach zasiedli dziadkowie Joasi pochodzący z Białowieży, których na wstępie pozdrowiła. Artyści na scenie uśmiechali się do siebie, a koncertowi towarzyszyła swoboda. Został on zapowiedziany przez redaktora Polskiego Radia Białystok Andrzeja Bajguza, gdyż był transmitowany na jego antenie.

Po Tęskno na scenę wyszła drobnej postury pochodząca z RPA Alice Phoebe Lou i zaskoczyła wszystkich swoich niebywałym głosem oraz zdolnościami wokalnymi. Skacząca w koronkowym body z gitarą, poinformowała, że zaprezentuje w Białymstoku dużo nowych rzeczy, z nowego albumu, ponieważ jest to dla niej świeże. Wyjątek uczyniła dla Girl On An Island wydanej na krążku Orbit w 2016 roku. Po początkowych utworach zespół opuścił estradę, a Alice zasiadła do keybordu by zagrać Drive By dostępny tylko na winylu. It’s sneaky one – zdradziła. Po wykonaniu piosenki podsumowała ją opowiadając, że artysta na scenie zawsze chce być perfekcyjnym, a ona sama pomyliła się w grze na klawiszach, ale ludzie zareagowali na tę pomyłkę oklaskami. – To dobrze, takie zachowanie zmniejsza presję jaką na siebie nakładamy, powinniśmy być dla siebie dobrzy. Dodała, iż ostatni czerwcowy weekend obfituje u niej w trzy festiwale i ze względu na to cierpi na niedobór snu. Zagrała solo Society, a gdy zespół powrócił na swoje pozycje startowe rozbrzmiało Skin Crawl (bardzo polecam obejrzenie stworzonego do niego teledysku, który zdobył trzecie miejsce na Berlin Music Video Awards w kategorii najlepszej koncepcji). Teksty Phoebe Lou mocno nawiązują do poszukiwania własnej tożsamości, szczególnie kobiecej. Zawierają treści o odnalezieniu własnej definicji piękna, lubieniu siebie i innych. Z jej gitarową grą współgrały klawisze, gitara, perkusja, saksofon zmieniany na flet poprzeczny. Mimo zmęczenia wykazująca mnóstwo scenicznej energii Alice zachwycała swoim entuzjazmem. Kiedy oznajmiła, że zagrają ostatni utwór, z widowni padło zaprzeczenie, wywołujące śmiech po obu stronach. Bliskość słuchaczy i artystki były wyczuwalne. Po koncercie Alice krążyła po terenie festiwalu, ku uciesze swych fanów i istniała możliwość rozmowy z nią.

Po krótkiej przerwie na scenę zawitali FOXING czyli indie-rockowy zespół amerykański z St. Louis w stanie Missouri. Piątka artystów zarażała energią wszystkich obecnych w amfiteatrze, kiedy trzy gitary i perkusja towarzyszyły mistrzowskiemu głosowi Conora Murphy’ego. Frontman zaczął show od przemowy: Witajcie wszyscy! To nasz pierwszy raz w Polsce i… Mój Boże! To chyba najbardziej odjazdowy festiwal, na jakim kiedykolwiek graliśmy! To znaczy – to zdecydowanie najfantastyczniejszy z festiwali, których byliśmy częścią! Najwięcej utworów granych przez Amerykanów pochodziło z najnowszego wydawnictwa Nearer My God, jednak początkowo wybrzmiały starsze hity. Niesamowitą energią raczyli odbiorców chociażby podczas gry Heartbeats. Wyjątkowo ekspresyjny okazał się jeden z gitarzystów, zrywający co rusz pasek od gitary, skaczący po scenie i dający dotknąć strun instrumentu stojącym pod sceną. Muzycy posłali też dedykację podróżującym, przybyłym na festiwal oraz przyznali, że zespół Strand of Oaks, który miał zamykać Halfway, jest ich ulubionym na świecie bandem. Końcówka występu rozgrywała się pod sceną, a właściwie prawie na scenie – festiwalowicze tańczyli, śpiewali i zbijali piątki z wokalistą.

Po FOXING na estradzie pojawili się Strand of Oaks by dokonać soundchecku, podczas którego zagrali cover Atlantic City Bruce’a Springsteena. Po rozpoczęciu oficjalnej koncertowej części zza ścian gitar wyłaniał się przejmujący głos Timothy’ego Showaltera, inicjatora całego projektu. Długie włosy, broda i tatuaże na ramionach mogłyby być oznakami należenia do gangu motocyklowego. Jego życie wygląda jednak nieco inaczej i stało się inspiracją dla tworzenia: choroba stawów przeszkodziła mu w sportowej karierze, zdradziła go żona (o czym stworzył cały album), spłonął mu dom, jako bezdomny wraz ze swoją gitarą pomieszkiwał na parkowej ławce. Lider grupy w piosenkach opowiadał o przezwyciężaniu trudności w życiu, a w trakcie występu wzruszony atmosferą odrzucił zamaszystym gestem zdjęty z głowy kapelusz, podszedł do skraju sceny i przytulił jednego z uczestników koncertu, wciąż grając na gitarze. Wspomniał również, że jego dziewczyna ma polskie korzenie i obiecał, że następnym razem ją ze sobą przywiezie. Amerykanie wyszli na bis i poprosili wszystkich siedzących o podejście jak najbliżej sceny dla stworzenia jednej wielkiej wspólnoty, a następnie wykonali psychodeliczny JM. Na zakończenie muzycy stanęli do zdjęcia ze słuchaczami. Był to wspaniały koncert.

Tegoroczna edycja Halfway Festivalu właściwie nie posiadała słabych punktów, a sprzyjała poznawaniu nowych utworów, z których każdy ma szanse na zdobycie miejsca na playliście najważniejszych piosenek życia. To była moja trzecia festiwalowa edycja, piąta dla Izy (autorki pięknych festiwalowych ujęć) i obie podtrzymujemy zdanie, iż Halfway jest jednym z najbardziej wyjątkowych wydarzeń muzycznych, w jakich można uczestniczyć. Na niepowtarzalny klimat składa się brak jakichkolwiek barier, otwartość uczestników i artystów, wspaniała akustyka (z każdego miejsca w całym amfiteatrze można doświadczyć dźwiękowej perfekcji), wyjątkowi organizatorzy i cudowny teren Opery i Filharmonii Podlaskiej. I choć obie chciałybyśmy by jak najwięcej osób mogło się o tym przekonać, to mamy ogromną nadzieję, iż na zawsze pozostanie tak samo kameralny, a my co roku ufając organizatorom będziemy mogły zapoznawać się ze starannie dobranym, chwilami zaskakującym repertuarem. Po raz kolejny też chciałabym wspomnieć o tym, że przybyli do amfiteatru nie siedzą ze wzrokiem wlepionym w nagrywające występy telefony, co wydaje się rzadkością na festiwalowej scenie, wynikającą ze specyfiki Halfwaya.

W tym roku moją uwagę zwrócił także fakt wyposażenia festiwalowego, które rzadko towarzyszy uczestnikom podczas innych muzycznych wydarzeń – większość przybyłych posiada koce, które w przerwie pozwalają na relaks na trawie bądź zajęcie miejsca w amfiteatrze. Przy okazji warto wspomnieć, iż na festiwal można wnosić własne napoje czy jedzenie, którego nikt nie wyrzuca do kosza po przejściu przez bramki i kilka kontroli zawartości plecaków. W Białymstoku nie ma ani bramek, ani nachalnych ochroniarzy, ani przetrzepywania plecaków. Jest za to kultura.

 

Z Białegostoku relacjonowała Małgorzata Kilijanek.

Fot.: Izabela Maziejuk, Małgorzata Kilijanek


O minionych edycjach Halfway Festivalu przeczytacie tutaj:

HALFWAY FESTIVAL 2017 – DZIEŃ PIERWSZY I DRUGI

HALFWAY FESTIVAL 2017 – DZIEŃ TRZECI

HALFWAY FESTIVAL 2018 – DZIEŃ PIERWSZY

HALFWAY FESTIVAL 2018 – DZIEŃ DRUGI

HALFWAY FESTIVAL 2018 – DZIEŃ TRZECI

 

logo Halfway Festival

Write a Review

Opublikowane przez

Małgorzata Kilijanek

Pasjonatka sztuki szeroko pojętej. Z wystawy chętnie pobiegnie do kina, zahaczy o targi książki, a w drodze powrotnej przeczyta w biegu fragment „Przekroju” czy „Magazynu Pismo”. Wielbicielka festiwali muzycznych oraz audycji radiowych, a także zagadnień naukowych, psychologii społecznej i czarnej kawy. Swoimi recenzjami, relacjami oraz poleceniami dzieli się z czytelniczkami i czytelnikami Głosu Kultury.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *