Hellblazer

Hellblazer umiera – Garth Ennis, William Simpson, Steve Dillon – „Hellblazer” Tom 2 [recenzja]

John Constantine. Hellblazer. Egzorcysta walczący z piekielnymi demonami, jednak bez szans na zbawienie. Człowiek, który zstąpił do piekieł – nie raz i nie dwa. Skazany na udrękę za życia i po śmierci. Ikona komiksu, popkultury, horroru. Wizja piekła, jaką zafundował widzom Francis Lawrence w kultowym Constantinie – świetnej adaptacji komisów o cynicznym egzorcyście – przerażała bardziej niż wizje Dantego i Boscha razem wzięte. Serial Daniela Cerona z charyzmatycznym Mattem Ryanem był z kolei campowy, dwuznaczny i prześmiewczy, jak sam główny bohater. Wróćmy jednak do korzeni. Do komiksowej wizji Gartha Ennisa, Williama Simpsona i Steve’a Dillona. Wizji, która jest  komiksową klasyką lat 90. i sztandarowym tytułem serii Vertigo. Wizji ukazującej się z przerwami przez osiem lat.

Nasz Hellblazer to postać żywcem wyjęta z konwencji noir z okultystycznym naddatkiem. Wiecznie kopcący papierosy cynik i proletariusz, nieszczególnie sympatyczny, ale świetny fachowiec. Każdego demona czy inne diabelskie pomioty gotów wysłać z powrotem do diabła. Zawsze dyspozycyjny, zawsze na pierwszym froncie walki z siłami ciemności. Przenikliwy detektyw, takie skrzyżowanie Sherlocka z Humpreyem Bogartem, tyle że tropi piekielnych wysłanników. Nosi się niedbale, ma się rozumieć – zawsze w pomiętym prochowcu. Z ironicznym uśmieszkiem i kąśliwą uwagą na ustach oraz krucyfiksem w dłoni. Antybohater doskonały.

Czy można się dziwić, że stał się postacią kultową? Przynajmniej w kręgach fanatyków komiksów, bo brytyjski serial, choć niesłychanie wiernie uchwycił klimat opowieści i charakter Johna Constantina, nie przypadł szerszej publiczności do gustu do tego stopnia, że po pierwszym sezonie został anulowany. Ku rozpaczy piszącej te słowa.

Na szczęście komiksy nie płoną i zawsze można sięgnąć po opowieść o zmagającym się z grzechami przeszłości mistrzu okultyzmu, który przeżywa permanentny kryzys wiary i zasadniczo nie lubi ni ludzi, ni świata, a jednak notorycznie ryzykuje to kruchą cielesną powłoką, to wieczną duszą, by ów świat i jego zasiedlające go ułomne istoty ratować przed zakusami złego.

Hellblazer idzie do piekła

W drugim tomie Hellblazera autorstwa triady Ennis – legendarny amerykański scenarzysta oraz rysownicy Simpson i Dillon – nasz arcymistrz ciętej riposty i machania kropidłem, oprócz kryzysu wiary przeżywa też kryzys wieku średniego. Oba są bolesne. John kończy 40 lat, co ma się rozumieć, skłania go do licznych i niekoniecznie wesołych refleksji nad dotychczasowym przebiegiem obecności na ziemskim padole. Ponadto, nieubłaganie Hellblazer zbliża się do momentu, kiedy będzie zmuszony zapłacić duszą za minione błędy.

Punkt wyjścia tej historii, czyli człowieka na rozdrożu dokonującego podsumowań, widzieliśmy już nie raz. Jednak tchnienie śmierci w wypadku Constantina niesie ze sobą wyjątkowo przerażające konotacje. Nadprzyrodzony naddatek świetnie oddają klimatyczne rysunki.

Ząb czasu nie nadgryzł artystycznej komiksowej wizji. Hellblazer trójcy Ennisa to wciąż wciągająca, żywa, wzbudzająca emocje opowieść. Przede wszystkim, mimo upływu lat, znakomicie broni się konwencja komiksowego horroru dla dorosłych – cała ta magia, potwory, demony, okultyzm. A także warstwa graficzna będąca miksem campu z estetyką noir. Broni się też niejednoznaczny, aż nadto pełen ludzkich przywar i słabości, bohater.

Wszystkie koszmary Johna Constantina

Nasz nonszalancki egzorcysta zmaga się w tej odsłonie nie tylko ze światem nadprzyrodzonym. Prawdziwy horror dzieje się w drugim tomie Hellblazera blisko ziemi. John walczy z nieuleczalnym rakiem płuc, traci ukochaną kobietę, zapija się na śmierć i ląduje w rynsztoku. A to tylko przygrywka. Twórcy biorą bowiem na warsztat takie kwestie jak pedofilia, AIDS czy nacjonalizm. Realizm ma się więc bardzo dobrze w tej przesiąkniętej magią fabule.

Pewnie znajdą się czytelnicy, których będzie odstręczać nadmierny turpizm niektórych kadrów, okrucieństwo i kloaczny momentami humor. Jednak w ostatecznym rozrachunku Hellblazer,  mimo mistycznego sztafażu, działa orzeźwiająco jak kubeł zimnej wody. Pozwala wrócić do estetyki i artyzmu lat 90., kiedy kultowe historie były kultowe naprawdę, a nie tylko z nazwy. Bo niosły ze sobą egzystencjalne pytania i ciężar artystycznej wizji, o jaki dziś niełatwo.

Fot. Egmont


Przeczytaj także:

Recenzja komiksu 30 dni nocy

Recenzja komiksu Lucyfer

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *