Powrót w rodzinne strony to zawsze temat na niejedną historię, a każda z nich gatunkowo może obierać różne kierunki. Wracają wspomnienia, dawne zadry i żale, ale również beztroska dawnych lat, kiedy odczuwamy dystans do problemów, które na chwilę zostawiamy za sobą. Taki powrót może być oczyszczający lub wręcz przeciwnie – z nadziei na chwilę spokoju i ciepło rodzinne mogą zostać zgliszcza kłótni, pretensji, a czasem nawet rodzinnych tajemnic. Wiosna Juliette to film, w którym powrót ów jest pretekstem przede wszystkim dla nas – widzów – aby zajrzeć za zasłonę do domu pewnej zwyczajnej rodziny. Pytanie tylko, czy istnieją na tym świecie… normalne rodziny?
Aurora Films ostatniego dnia kalendarzowej wiosny przedstawia polskim widzom Wiosnę Juliette – film o wiele cieplejszy niż tegoroczny maj i czerwiec razem wzięte i o wiele prawdziwszy niż słowa naszych polityków.
Głos Kultury objął produkcję patronatem medialnym.
Juliette to trzydziestoparoletnia kobieta, której udało się zdobyć kilka dni (jak się finalnie okazuje kilkanaście) urlopu, które postanowiła wykorzystać na powrót do miejsca, w którym się wychowała i w którym nadal mieszkają jej bliscy – zamężna starsza siostra wychowująca dwójkę dzieci, samotny, uroczy ojciec – rozwodnik który nadal nie pogodził się z odejściem ukochanej i, owa ukochana, czyli matka Juliette i Marylou. Jest również babcia głównej bohaterki, Nona, która od jakiegoś czasu przebywa w domu opieki. Kobieta spędza z nimi kolejne dni, będąc obserwatorką zarówno chwil wzruszających i zabawnych, kiedy podgląda beztrosko i na cały głos śpiewającego ojca, jak i tych, które mogą zaważyć na dalszych losach rodziny – kiedy na jaw wychodzi romans, zdrada i pielęgnowane (przynajmniej powierzchownie) życie jednej z sióstr zaczyna się walić. Wolne dni mijają, a my coraz lepiej poznajemy nie tylko rodzinę Juliette, ale również ją samą i jej problemy. Z pozoru bowiem to wszyscy inni mogą mieć powody do zmartwień i niepokoju, ale ona – Juliette? Nie ma na głowie kredytu, nie musi zamartwiać się dorastającymi dziećmi, nie jest samotnym wdowcem, którego przytłacza przeszłość. Jednak pozory od zawsze lubią się z nami drażnić i grać w ciuciubabkę i dość szybko okazuje się, że namacalne, “prawdziwe” problemy mogą być czymś, z czym ktoś poradzi sobie w biegu, zakładając skarpetki i robiąc śniadanie dla całej rodziny, by z kolei beztroskie, wolne od zobowiązań życie nałożyło na kogoś innego niechciany ciężar lęków, depresji i ataków paniki.
Juliette jest ilustratorką książek dla dzieci. Nie musimy pytać, by wiedzieć, że nie tylko jest dobra w tym, co robi, ale również, że kocha swój zawód będący jednocześnie jej pasją i sposobem na rozładowanie emocji, narysowanie tego, co w niej siedzi. Coraz częstsze spotkania i coraz wylewniejsze rozmowy z Pollux (obecnym lokatorem w mieszkaniu Nony) uświadamiają nam z kolei, jak Juliette musi być samotna i jak spragniona kogoś, kto po prostu jej wysłucha – bez oceniania, bez szukania złotych środków i udzielania złotych rad. Po prostu wysłucha. Pokiwa ze zrozumieniem głową, uśmiechnie się ciepło, poklepie po plecach. Nie wzgardzi, nie wyśmieje, nie zgani. Nic więcej. Jak bardzo my sami jesteśmy spragnieni kogoś takiego w swoim życiu? Kogoś, kto będzie naszą szansą na to, by się po prostu otworzyć bez strachu o to, że to, co się w nas chowa, będzie poddawane jakiejkolwiek ocenie, ważone na jakiejkolwiek szali, pokazywane palcami?
Szafa rodziny Juliete również skrywa niejedną tajemnicę. Chociaż czy coś, co nie było ukrywane, a o czym się po prostu nie mówiło, można nazywać sekretem? Nikt się niczego nie wypierał, po prostu o pewnych rzeczach się nie rozmawia… Tak jak Marylou nie rozmawia z mężem o swoich potrzebach, o uczuciach, o tym, czego jej brakuje i jak się czuje. Czy można się zatem dziwić, że jej małżeństwo spotyka jeden z największych kryzysów, jakie może spotkać dwoje kochających się (lub jeszcze jakiś czas temu kochających się) ludzi? Czy możemy zaryzykować stwierdzenie, że kobieta podświadomie chciała zostać przyłapana na zdradzie, nie mając siły sama czegokolwiek zmienić? Ponieważ najłatwiej jest nic nie ruszać, zostawić wszystko swojemu biegowi…
Wiosna Juliette to świetnie zagrany spektakl opowiadający o normalnej, czyli nienormalnej rodzinie, w której każdy, absolutnie każdy ma swoje mniejsze i większe problemy, a ich proporcje różnią się w zależności od pory dnia, punktu siedzenia i kąta padania promieni słonecznych. To ciepła i zabawna opowieść o życiu, które pisze różne scenariusze, nie zawsze kolorowe, ale zawsze takie, na które w jakiś sposób mamy jednak wpływ. Możemy wybrać, czy sami powiemy mężowi, że mamy kochanka, czy poczekamy, aż ten spadnie z dachu na oczach niemal całej rodziny. Możemy wybrać, czy zaczniemy zdradzać męża, czy zapytamy same siebie, w czym leży problem. Możemy wybrać, czy będziemy udawać, że nie widzimy żony, czy porozmawiamy i być może unikniemy poprzednich dylematów. Możemy wybrać, choć nie zawsze decyzja należy do nas. Możemy wybrać, choć łatwo mówi się o wyborach, kiedy nie chodzi o nasze życie.
O tym jest jednak właśnie Wiosna Juliette – nasze życie to nasze życie. I nie chodzi nawet o to, że nikt nie przeżyje go za nas, ale o to, że tylko my mamy prawie całą o nim wiedzę, Znamy jego zakamarki, tajemnice i ciekawostki. I od nas zależy, w jakim stopniu podzielimy się tymi sekretami z innymi, jak daleko wpuścimy ich do naszego świata, bo kiedyś będzie na to po prostu za późno.
Aktorsko Wiosna Juliette jest bezbłędna. Można by spokojnie zapomnieć, że mamy do czynienia z aktorami, a nie prawdziwymi członkami prawdziwej rodziny. Świetnie poradziła sobie zarówno Izïa Higelin w tytułowej roli, jak i jej ekranowa siostra, znana z filmu Kiedy nadchodzi jesień – Sophie Guillemin, której nie można odmówić również odwagi w rozbieranych scenach, w których udało się zachować balans pomiędzy erotyzmem a naturalnością, której często brakuje w tego typu ujęciach. Najbardziej jednak zauroczył mnie Jean-Pierre Darraoussin w roli ojca Juliette i Marylou – jego ciepło i to, jak je zagrał, całkowicie mnie rozbroiło i jestem bardzo ciekawa innych ról tego aktora, zwłaszcza będących zupełnym przeciwieństwem tej, którą przyszło mu zagrać tutaj.
Wiosna Juliette to francuskie kino w wydaniu, jakie osobiście cenię sobie najbardziej. Naturalność, wdzięk, ciepło, urok i subtelność w ukazywaniu absolutnej normalności to cechy, które wyróżniają tę produkcję i które sprawiają, że chce się ją oglądać mimo braku dynamicznej akcji i zwrotów, które wbijają w fotel. Dzieło w reżyserii Blandine Lenoir przypomina nam, że rodzina to twór wyjątkowy i że trudno temu zaprzeczyć. Wpływa na nas od początku naszego istnienia do jego końca, nie można jednak zapominać, że oprócz bytu zakorzenionego w niej, jesteśmy również jednostkami i z tą dualnością również musimy nauczyć się żyć. Wiosną i każdą inną porą roku.