i love my dad

Wielogłosem o…: „I love my dad”

Dziś premiera filmu I love my dad w dystrybucji Aurora Films. Głos Kultury objął produkcję patronatem medialnym. Zapraszamy do lektury dyskusji na temat filmu między Sylwią a Mateuszem.

Spis treści

Wrażenia ogólne

Sylwia Sekret

Sylwia Sekret

Niełatwa relacja wiecznie nieobecnego, łżącego i unikającego obowiązków ojca z dorastającym synem? Na myśl przychodzi od razu stwierdzenie, że przecież to powtarzany wielokrotnie, wyciśnięty do sucha banał, ograny już na milion sposobów. Otóż I love my dad, pokazuje, że niekoniecznie. I choć James Morosini filmowej Ameryki nie odkrywa, to jest w jego dziele coś, co sprawia, że nie mamy poczucia powtarzalności, nudy czy tandety. Być może świadomość, że to historia oparta na faktach, być może po prostu bardzo dobrze i z wyczuciem zrealizowany scenariusz  –  na pewno jednak I love my dad wymyka się pewnym schematom i nie zostawia widza z poczuciem, że podczas seansu bezczelnie został mu skradziony czas.

Mateusz Cyra

Mateusz Cyra

Ja przede wszystkim wyczuwam w tym filmie bijące mocno serce i to przede wszystkim tym różni się ta produkcja od wielu innych, które za główny cel obrały relację na linii ojciec-syn. Fakt też, że nie ma rzeczywiście w tym kinie niczego odkrywczego, ale nie przeszkadzało mi to zupełnie w tym, żeby się po prostu bardzo dobrze bawić. To nasz filmowy patronat, dlatego też siłą rzeczy wiedziałem, o czym jest ta produkcja, mimo to w kilku miejscach byłem pozytywnie zaskoczony. 

Rys fabularny

Sylwia

Sylwia

Chuck to facet, który bezdyskusyjnie nie sprawdził się w roli ojca. Dowiadujemy się tego już na samym początku, z urywków rozmów, w których mężczyzna wymiguje się z kolejnego przyjazdu, odwiedzin, stawienia się na ważnym dla syna wydarzeniu. Z każdą kolejną informacją dochodzi do nas, jak niewiele było go w życiu Franklina i od razu domyślamy się nie tylko żalu w sercu tego dorastającego już chłopaka, ale także pustki, jaką nieobecność ojca w tych najważniejszych latach i momentach musiała zostawić. Teraz kiedy syn jest już prawie dorosły, Chuck próbuje nawiązać z nim na nowo kontakt, a posługuje się do tego popularnym portalem społecznościowym. Kiedy jednak Franklin, całkiem przez widza rozumiany, blokuje go… zdesperowany bohater wpada na genialny i zarazem beznadziejny pomysł…

Mateusz

Mateusz

… żeby podszyć się pod tożsamość atrakcyjnej kelnerki, która podawała mu jedzenie w barze znajdującym się niedaleko jego miejsca zamieszkania. Chuck w jeden wieczór odnajduje profil kelnerki na Facebooku, pobiera stamtąd wszystkie niezbędne mu zdjęcia, zakłada nowe konto i już jako Becca odszukuje swojego syna i, licząc na łut szczęścia, rozpoczyna z nim rozmowę. Znajdujący się w trudnym stanie psychicznym Franklin połyka haczyk. Problem w tym, że Chuck mimo porad przyjaciela nie potrafi wyznaczyć sobie granic, co skutkuje uczuciem syna do nieistniejącej kobiety. 

ZALETY I WADY FILMU

Sylwia

Sylwia

Morosini doskonale zdaje się wiedzieć, jak balansować na granicy niemal kiczowatego humoru, przywodzącego na myśl tak zwane durne komedie, i dramatu, który widz wyczuwa podskórnie, którego nie trzeba specjalnie przedstawiać czy eksponować. Sprawia to, że po pierwsze film jest z jednej strony lekki, ogląda się go szybko i przyjemnie, z drugiej jednak niemal bombarduje nas ogromnym dyskomfortem, tym okropnym uczuciem, kiedy wstydzimy się za danego bohatera i mamy niemal ochotę wyjść z pokoju czy sali kinowej, by nie widzieć, co się zaraz stanie, a nie mamy wątpliwości, że historia dąży do eksplodującego zażenowaniem finału.

Mateusz

Mateusz

To prawda. Ten dysonans w trakcie oglądania jest niezwykle silny. Z jednej strony świetnie się bawisz, gdy scenariusz generuje kolejne zabawne sytuacje, z drugiej jednak każda z nich jest bardzo grubo podszyta beznadziejnym zachowaniem ojca i masz świadomość, że już przy kolejnej takiej sytuacji bańka może pęknąć.

Sylwia

Sylwia

 Warto jednak dodać, że owej granicy kiczu reżyser, scenarzysta i zarazem odtwórca głównej roli jednak nie przekracza, parokrotnie niebezpiecznie się do niej zbliżając. Nawet ta bliskość jednak niwelowana jest ostatecznie czy może raczej  –  wygładzana, wyrównywana przez dramat, jaki rozgrywa się na naszych oczach i między bohaterami. I love my dad to w gruncie rzeczy całkiem smutna, poważna historia, choć porządnie i dość szczelnie zapakowana w komediowy papier i wstążkę.

Mateusz

Mateusz

 To prawda. Ja w zasadzie jak myślę o dobrych komediach, to mam na myśli właśnie takie filmy. Gdzie nie jest to durny scenariusz, którego zadaniem jest torpedować nas idiotyzmami wylewającymi się z ekranu, tylko właśnie oglądamy dramat perfekcyjnie zbalansowany komedią. 

Sylwia

Sylwia

I love my dad spełnia warunki naprawdę udanie zrealizowanej komedii. Jednak wracając do wspomnianej przeze mnie szczelności  –   być może jest ona tym, co mogłabym wskazać jako niewielką wadę filmu. Być może tego dramatu mogłoby być trochę więcej, choć trzeba również docenić, że powagi twórca nie próbuje nam wciskać na siłę, wierząc w naszą empatię i uwagę poświęconą na seans.

Ogromną zaletą filmu, jest dla mnie w ciekawy sposób pokazanie, a wręcz zwizualizowanie rozmowy prowadzonej przez internetowy komunikator. Nadaje to dziełu takich rumieńców, jakich chyba żadnym innym zabiegiem nie dałoby się osiągnąć. Ożywia relacje, wciąga widza i przede wszystkim rysuje przed nim obraz, który tworzy się w głowie Franklina, a to bardzo ważne, by wczuć się w sytuację i dramat chłopaka.

Mateusz

Mateusz

Oj tak, zobrazowanie tego w taki sposób jest wspaniałym rozwiązaniem. Ja chyba w ogóle pierwszy raz się spotykam z takim przedstawieniem na ekranie tekstowej rozmowy dwojga ludzi przez internetowy komunikator. Zwykle twórcy ograniczają się do pokazania gdzieś z boku ekranu chmurek z tekstem, bądź bohaterowie czytają swoje tekstowe wymiany zdań. Tutaj jest to świetnie pokazane i pozwala też rozwinąć skrzydła Claudii Sulewskiej, która wciela się w rolę (fałszywej) Bekki; w przeciwnym razie byłaby to postać zupełnie marginalna, a widz nie zrozumiałby aż tak dobrze uczuć Franklina.  

PROBLEMATYKA

Sylwia

Sylwia

 I love my dad to oczywiście opowieść o relacji ojca i syna, którzy z winy tego pierwszego przez wiele lat nabrali do siebie ogromnego dystansu, stali się dla siebie niemal obcymi osobami. Do pewnego momentu ta historia jest historią wielu ojców i ich dzieci. Później jednak staje się niekontrolowaną jazdą bez trzymanki po śliskim torze dyskomfortu widza, który próbuje się momentami nie zapaść w fotel z zażenowania. Film Morosiniego to opowieść o potrzebie naprawy tej relacji i desperackim odzyskaniu tego, co straciło się z własnej głupoty, lenistwa i braku zaangażowania, a zapewne także z chęci korzystania z wolności i swobody, jaką niejednokrotnie daje bezdzietność. To jednocześnie zabawna, jak i dramatyczna opowieść o przekraczaniu granic komfortu i zaglądania w miejsca, w których rodzic nigdy zaglądać nie powinien. To historia odzierania z prywatności kosztem własnych korzyści. 

Nie możemy jednak zapominać, że I love my dad (jakiż dwuznaczny w połowie seansu staje się ten tytuł!) to również swego rodzaju love story. Całkowicie nietypowe, nieszablonowe, kuriozalne, ale jednak love story  –  momentami pełne humoru, a momentami wzruszające. Ta opowieść miłosna również niesie ze sobą pole tematyczne, które dokłada kolejne cegiełki do problematyki filmu. 

Mateusz

Mateusz

 I love my dad jest także opowieścią o kruchości ludzkiej psychiki oraz o tym, jak jedna rzecz, jedno potknięcie, jedno niepowodzenie potrafi człowiekowi zburzyć cały psychiczny fundament. Dzieło Morosiniego opowiada także o tym, jak ważni w życiu człowieka są bliscy, którzy samą tylko obecnością mogą przyczynić się do żmudnego i długiego procesu uzdrawiania.

OMÓWIENIE WYBRANYCH POSTACI

Sylwia

Sylwia

Chuck, ojciec Franklina, to postać z wielu stron po prostu odrażająca. Nie bez powodu zresztą widz od samego początku zostaje zaznajomiony z jego bezsprzeczną nieobecnością w życiu syna i olewactwem, z jakim traktował rolę ojca. I choć nie do końca wiadomo, co takiego wydarzyło się, że mężczyzna nagle zapragnął głębszej relacji z synem (czyżby zablokowanie na Facebooku było aż takim ciosem?), nie ulega wątpliwości, że jest to potrzeba szczera i wręcz omamiająca. W tym wszystkim jednak, w całej miłości do syna, której nie możemy Chuckowi odmówić, w całym zaangażowaniu, z jakim wkracza w nowy etap życia, etap ojca obecnego i interesującego się, postać ta pozostaje na wskroś egoistyczna i przede wszystkim bardzo dziecinna. Widać to chociażby w scenie, w której mowa o zmarłym ojcu Bekki i próbie umniejszenia miłości syna do matki. Infantylne zachowanie Chucka moglibyśmy tłumaczyć oczywiście całkiem nową sytuacją, w jakiej (ze swojej winy) się znalazł, jednak w scenach z jego partnerką dostrzegamy, że Chuck po prostu taki jest, taka jest jego natura  –  choć miłość do syna jest i nie możemy jej zaprzeczyć, to nie ma ona w sobie na tyle siły, by całkowicie wykreślić z Chucka egoizm i wygodnictwo, które do tej pory zdawało się kierować wieloma jego działaniami.

Interesującym w kontekście charakteru filmu jest postać Franklina, bo to głównie ten bohater nadaje obrazowi całkiem mocnego momentami, dramatycznego tonu. Ale tutaj zostawiam Cię z czystą kartką.

Mateusz

Mateusz

 Chciałoby się omówić Bekkę, bo to bardzo ciekawie wykreowana postać, ale nie będę przecież omawiał wymyślonego przez Chucka alter ego mającego służyć do naprawy relacji z synem. Dlatego zostaję z Franklinem. To niesamowicie skryty i kruchy chłopak. To są pierwsze dwa określenia, które przychodzą mi do głowy, gdy o nim myślę. Poznajemy go w momencie, gdy kończy coś w rodzaju terapii bądź grupy wsparcia dla osób, które przeżyły próbę samobójczą. Nie wiemy, dlaczego Franklin próbował się zabić, ale mamy świadomość, że jego psychika (wciąż) znajduje się w niezbyt jasnym i przyjemnym miejscu. Po jego rozmowach z Bekką wyłania nam się dość klarowny obraz chłopaka, który pragnie miłości, zrozumienia, obecności bliskiej osoby, akceptacji oraz utwierdzenia go, że jest w czymś dobry i może się do czegoś nadać. To czyni go bardzo ludzkim i sprawia, że niemal każdy będzie mógł się z nim utożsamić. Dlatego też niezwykle przyjemnie, ale też przykro oglądało mi się te sceny, w których prowadził konwersacje z Bekką. 

AKTORSTWO

Sylwia

Sylwia

 I love my dad to w zasadzie scena dwóch aktorów i jednej aktorki. Pierwsze skrzypce grają tu bowiem James Morosini jako Franklin (nieco razi starszy niż ekranowy wiek aktora, co do razu rzuca się w oczy), Patton Oswalt jako Chuck i Claudia Sulewski jako Becca. Uważam, że choć wszyscy spisali się świetnie, to zdecydowanie najlepiej z całej trójki wypadł Oswalt w roli nierzadko przyprawiającego o ciarki wstydu ojca. Aktor perfekcyjnie odegrał rolę momentami odrażającą, momentami pocieszną, a momentami żałosną. Jego bohater przez cały film w zasadzie nie wzbudza pozytywnych uczuć, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że jesteśmy niemal pewni, że wymyślona przez niego intryga, która ostatecznie dość szybko wymyka się spod kontroli, zmierza w kierunku kompletnej emocjonalnej kraksy. Fantastyczna mimika aktora czyni jego postać jeszcze bardziej prawdziwą, a sceny, w których to jawny dramat przejmuje kontrolę nad humorem, wychodzą mu równie dobrze, co te będące czysto komediowymi. Choć sformułowanie czysto nie jest tu na miejscu, ponieważ I love my dad w zasadzie przez cały czas przeplata ze sobą humor i dramat, używając ich jak dwóch splecionych ze sobą ciasno nici, z których tworzony jest jeden ścieg.

Mateusz

Mateusz

Morosini stworzył tę produkcję, bazując najprawdopodobniej na swoich życiowych doświadczeniach, dlatego też jego grę aktorską trudno mi oceniać, bo wiele scen potencjalnie było mu łatwiej zagrać, bo przecież już te emocje przeżył i przetworzył. Drugą stroną medalu jest fakt, że te same sceny równie dobrze mogło mu być trudniej odegrać, bo w grę wchodziły wspomnienia z przeszłości, a skoro I love my dad powstało, to znaczy, że dla twórcy była to chęć pewnego rodzaju rozliczenia, a może i nawet zamknięcia rozdziału? Na pewno podobało mi się to, jak grał naiwną wręcz otwartość wobec tego, co pisała mu Becca i będąca tego częścią młodzieńcza niewinność pomieszana z brakiem życiowej ogłady. 

Claudia Sulewski (tak, to córka polskich imigrantów, urodzona w Chicago), która w Stanach Zjednoczonych jest znana głównie z dwóch rzeczy: jest odnoszącą sukcesy youtuberką oraz partnerką życiową  Finneasa O’Connella, zaliczyła swój kinowy debiut właśnie za sprawą I love my dad i cóż mogę powiedzieć? Podobała mi się w tym filmie. Tym bardziej że Sulewski grała pewnego rodzaju kreację w umyśle głównego bohatera, a to zadanie niecodzienne. Fajnie grała głosem, nadając słowom pisanym przez ojca Franklina zupełnie inny wymiar. Ciekawy był to debiut. Może nie rewelacyjny, ale warto odnotować sobie to nazwisko w głowie.

KWESTIE TECHNICZNE

Sylwia

Sylwia

Zdjęcia, muzyka, a także światło i kolory podbijają zarówno humorystyczną, jak i dramatyczną warstwę filmu. Nie ma tu co prawda żadnych eksperymentów czy form, które wyróżniałyby się szczególnie, ale kwestie technicznie idą ramię w ramię z opowiadaną historią. Na uwagę zasługuje montaż, który zwłaszcza w kilku, można powiedzieć: kulminacyjnych scenach, okazał się kluczowy i sprawnie zrealizowany. A jeśli już jesteśmy przy kwestiach technicznych, to muszę wspomnieć, że bardzo się cieszę, iż Aurora Films nie zdecydowała się na tłumaczenie tytułu, który w oryginalnej formie wybrzmiewa, moim zdaniem, najlepiej.

Mateusz

Mateusz

Ja też się cieszę, że Aurora Films postanowiła dystrybuować w naszym kraju ten film, bo to naprawdę jest udane kino, przy którym człowiek miło spędzi czas, a po seansie zostanie w głowie tyle myśli, że nie wyparuje nam ta produkcja tak szybko z umysłu. Zgadzam się, że montaż w kilku kluczowych fragmentach był szalenie istotny. Niestety nic więcej nie powiem na temat techniczny, bo i nie ma tu nic do dodania. To sprawnie wykonany film.

SŁOWEM PODSUMOWANIA

Sylwia

Sylwia

I love my dad to film, który ogląda się tak samo lekko, jak i niekomfortowo, z uczuciem zażenowania, i myślę, że to mieszanka, o którą niełatwo  –  zwłaszcza jeśli jest ona wynikiem celowych działań, a nie mam wątpliwości, że w przypadku Morosiniego tak właśnie było. To z jednej strony niecodzienna opowieść o staraniach ojca, by odzyskać jakiekolwiek relacje z niemal dorosłym już synem, jak i ciekawa historia całościowo, która potrafi zarówno rozśmieszyć, jak i trzymać w ciągłym napięciu. To również, jak już wspomniałam, bardzo nietypowa historia miłosna, z góry skazana na porażkę. I love my dad to wreszcie film o odkupieniu win i chęci naprawienia w bardzo krótkim czasie tego, co konsekwentnie niszczyło się przez lata. Obraz w reżyserii Jamesa Morosiniego łączy lekkość z ciężarem opowiadanej historii w bardzo umiejętny sposób, a docenić należy zwłaszcza fakt, że o ile warstwa humorystyczna jest tu dość jasna, żeby nie powiedzieć nachalna, o tyle dramatyczna już zostawia spore pole dla widza, by sam zmierzył się z demonami filmowych postaci, ich zmaganiami, rozterkami i wewnętrznym bólem. I love my dad to całkiem świeża, nieoczywista produkcja, która swoją pozorną lekkością może trafić do wielu odbiorców. Jednak ostrzegam  –  dyskomfort jest równie intensywny, a o niego wcale nie tak łatwo w kinie.

Mateusz

Mateusz

Jestem zaskoczony, ale potrzebowałem takiego filmu. Po tej całej Oscarowej gorączce, dyskusjach o filmach ważnych i mniej ważnych, potrzebowałem dzieła prostego, niezwykle szczerego i stworzonego z potrzeby serca, bez żadnych kalkulacji oraz spekulacji, kto może być grupą docelową. Morosini opowiedział historię swojego życia w umiejętny sposób, ładując w swój film mnóstwo pięknych, kolorowych, ciepłych, ale też i tych smutnych, niewygodnych, przykrych emocji. I love my dad to bardzo przyjemne zaskoczenie, które postawiłbym na półce razem z takimi filmami jak Najlepsze, najgorsze wakacje czy Tramps.

Fot.: Aurora Films

i love my dad

Overview

Ocena Sylwii
7 / 10
7
Ocena Mateusza
7 / 10
7

Write a Review

Opublikowane przez

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Mateusz Cyra

Redaktor naczelny oraz współzałożyciel portalu Głos Kultury. Twórca artykułów nazywanych "Wielogłos". Prowadzący cykl "Aktualnie na słuchawkach". Wielbiciel kina, który od widowiskowych efektów specjalnych woli spektakularne aktorstwo, a w sztuce filmowej szuka przede wszystkim emocji. Koneser audiobooków. Stan Eminema. Kingowiec. Fan FC Barcelony.  

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *