Prawie cztery stulecia zajęło dokończenie opowieści o niejakim Pablosie z Segowii, który stał się jedną z najbarwniejszych postaci w literaturze hiszpańskiej Złotego Wieku. Osobiście jestem fanem nadawania drugiego życia dziełom grzecznie zepchniętych na półkę z klasykami; autorzy takich brawurowych powrotów często stają w szranki z niedoskonałościami, które były naturalnym następstwem danej epoki. Alain Ayroles znalazł pretekst idealny – ponoć autor dzieła Żywot młodzika niepoczciwego imieniem Pablos czyli wzór dla obieżyświatów i zwierciadło filutów (kiedyś to były tytuły, co nie?) zapowiadał drugi tom, jednak do jego publikacji ostatecznie nie doszło. Nie dziwię się więc, że narodziła się pokusa przedstawienia dalszych losów Pablosa, kanciarza jakich mało. I tak powstała Indyjska włóczęga.
Francisco de Quevedo – literat pełny skrajności, tak samo jak i jego dzieła – stworzył postać barwną, zabawną i niepokojącą. Ayroles nie miał powodu, aby to zmieniać. Wszak rodziło się pytanie, jak Pablos, ów nicpoń i hultaj, poradziłby sobie w epoce gorączki złota i hiszpańskiej ekspansji na Zachód? W końcu w finałowej scenie utworu z 1626 roku Pablos wsiada na okręt, aby wypłynąć w nieznane. W ile jeszcze kłopotów i kłamstw byłby gotów się wmieszać na nowym lądzie, aby ustawić się po wsze czasy? Scenariusz Alaina Ayrolesa w dowcipny sposób kontynuuje opowieść Quevedosa, stając się nieformalnym aneksem do Żywota młodzika niepoczciwego.
Indyjska włóczęga to komiks, który daje wiele frajdy nie tylko z powodu humoru wyrażonego zarówno poprzez słowa, jak i obraz. Ayroles zaplanował scenariusz na filmową modłę, który przypomina mi chociażby Wściekłe psy Tarantina – fabuła nagle ulega dekonstrukcji, bo opowieść Pablosa okazuje się mieć ubytki, które wraz z nowym kontekstem uzyskują inne znaczenie. Byłem urzeczony tym, w jaki sposób filmowy rozmach pożeniono na kartach komiksu z klasyczną powieścią łotrzykowską. A porównanie do Tarantina nie jest przypadkowe, bo tak jak w przypadku znakomitego reżysera, Ayroles i Guarnido nie stronią od groteski i wodzenia czytelnika za nos. Zwroty akcji dwoją się i troją, żeby u czytelnika jak najdłużej gościło osłupienie połączone z niekontrolowanym bananem na gębie. Takie oszustwa jestem w stanie wybaczyć i proszę o więcej.
Komiks czytałem z tym większą radością, że jest on po prostu piękny. Rysunki są pełne szczegółów i z chęcią zawieszałem oko na poszczególnych planszach. Do tego praca Juanjo Guarnida świetnie zespala się z koncepcją Indyjskiej włóczęgi. Po raz kolejny odwołam się do kinematografii, tym razem od strony graficznej – czułem się, jakbym oglądał kadry do animowanego filmu rysunkowego, a wtedy miałem przed oczami chociażby Nowe szaty króla. W omawianym komiksie każda postać ma charakterystyczną twarz, czasami pełniącą funkcję wyłącznie karykatury, ale z pewnością wyróżniającą się pośród dziesiątek bohaterów, którzy przewinęli się przez żywot Pablosa. Ogorzały słońcem rolnik, przebarwiony winem arystokrata z fikuśnym wąsem czy bardzo niecierpliwy alguacil – niezależnie od roli, jaką pełnią w komiksie, widać staranność w warstwie graficznej. Ciepłe barwy również sprawiają, że na Indyjską włóczęgę patrzy się z przyjemnością. A już z pewnością musicie zobaczyć dwustronicowy obraz – tak, podchodzi to już pod dzieło sztuki! – przedstawiający Eldorado.
Ayroles i Guarnido to duet znakomity – świetnie się uzupełniają i w ich pracy widać doskonałą współpracę. Zdarzają się nawet sytuacje, że narrator na kilka stron milknie, oddając pałeczkę obrazom. Indyjska włóczęga to dzieło znamienite, dające dużo frajdy i wyglądające cudownie. Historia Pablosa to kumulacja niesamowitych zrządzeń losu, kapryśnej fortuny i brutalnej rzeczywistości. „Truskawką” na torcie jest tu wydanie, komiks bowiem swoim wielkim formatem przywodzi na myśl raczej albumy tematyczne niż powieść graficzną. Przepiękna okładka ze złotymi zdobieniami aż się prosi o eksponowanie na honorowym miejscu. Nie widzę powodu, dla którego nie warto sięgnąć po Indyjską włóczęgę – no, chyba że nie lubicie się śmiać, oczekujecie, że akcja będzie szła jak po sznurku od A do Z, a walory estetyczne uznajecie za grzech ciężki.
Fot.: Egmont
Przeczytaj także:
Recenzja komiksu Azymut – 1 – Poszukiwacze zaginionego czasu